Pielgrzym

avatar użytkownika Stef
Jestem chory. Wspominam o tym tylko dlatego, że dzięki chorobie mam czas na blogowanie i temat na wpis. To nic poważnego – drobna wirusowa infekcja, ale u lekarza byłem, a ten, a raczej ta zaleciła mi krótką, intensywną, weekend'ową kurację, polegającą głównie na leżeniu. Gdyby nie ta recepta, nie miałbym czasu na pisanie, bo byłbym zajęty pracą na naszym rancho, gdzie zawsze jest coś do roboty. Przed kilkoma dniami zacząłem instalację oświetlenia na tarasie i patio, którą z powodu mojej dysfunkcji zmuszony byłem przerwać. Zatem leżę na leżaczku, na naszym pięknym, jeszcze niezelektryfikowanym patio, obok 5-metrowa aluminiowa drabina (mam uprawnienia do pracy na wysokości), przy niej trochę materiałów instalacyjnych, zaś powyżej zwisa ze ściany domu wiązka kabli. I piszę. Zwłaszcza, że mam o czym, bo temat jest poniekąd związany z moją chorobą. Jak już wspomniałem, byłem u pani doktor. Zamówiłem wizytę w prywatnej przychodni, należącej do renomowanej sieci usług medycznych, w której moja firma wykupiła dla swoich pracowników pakiet opieki zdrowotnej. Miałem zgłosić się o 17:00 w przychodni w centrum Warszawy, podczas gdy moja firma mieści się przy trasie wylotowej na Lublin i Siedlce. Tak się pechowo złożyło, że wysiadłem z metra przy stacji Ratusz na pięć przed 17-tą i zmierzając pieszo do celu, zadzwoniłem do recepcji z prośbą o uprzedzenie pani doktor o moim spóźnieniu. W recepcji zgłosiłem się o 17:08, gdzie dwie panie: recepcjonistka i stojąca przy ladzie pani w białym kitlu, jak się domyśliłem pani doktor, poinformowały mnie, że muszę trochę poczekać. - To pani doktor X – zapytałem dziewczynę w recepcji, wymieniając nazwisko lekarki, która miała mnie zbadać, mając na myśli młodą, atrakcyjną 30-tkę, która chwilę wcześniej udała się do gabinetu. - Tak” - odpowiedziała – i proszę chwilę poczekać przed gabinetem; pani doktor zaraz pana przyjmie. Siadłem na wygodnym krzesełku przed gabinetem i czekam, aż zostanie obsłużony pacjent, który z powodu mojego spóźnienia zajął okienko czasowe przeznaczone dla mnie. Zza drzwi dobiegł mnie dźwięczny, dojrzały baryton, wypowiadający frazę w języku niemieckim. Chociaż znam język i zrozumiałem tę kwestię, nie będę jej przytaczał, bo ujawniłbym tajemnicę lekarską. „I don't uderstand German” – odpowiedziała miłym, łagodnym głosem moja pani doktor, po czym pacjent wypowiedział tę samą kwestię w płynnym angielskim z wyraźnym niemieckim akcentem. I tak wywiązała się rozmowa lekarza z pacjentem o niedomaganiach tego drugiego. No tak – pomyślałem – jakiś niemiecki biznesmen z tutejszego Business Park zasłabł i potrzebuje doraźnej pomocy medycznej. W pewnej chwili przeszły obok mnie, udając się do mojego gabinetu, dwie panie: lekarka i pielęgniarka, o których asystę – jak się domyślam – prosiła wcześniej moja pani doktor w rozmowie z dziewczyną w recepcji. Jakiś waży gość – pomyślałem – skoro aż trzy panie z przychodni nim się zajmują, odrywając się od swoich pacjentów. Jak się okazało, intuicja mnie zawiodła, bo kiedy doszło do sprawy uregulowania należności za wizytę, okazało się, że pacjent jest bez kasy ale jest „insured”, czyli ubezpieczony. Ze strzępów wypowiedzi pani doktor wywnioskowałem, że pacjent powinien się udać do szpitala, bo przychodnia nie może mu więcej pomóc. Obcokrajowiec trochę protestował, ale później, doceniając – jak mniemam – wysiłki naszych dzielnych pań, zgodził się i grzecznie podziękował: "Thank you very much!" Po chwili z gabinetu wyszły panie, które moja pani doktor wezwała do pomocy. Lekarka zatrzymała się przy mnie: - Pani doktor X przyjmie pana w innym gabinecie - oświadczyła, po czym zwróciła się do recepcjonistek. - Doktor X zostanie przydzielony inny gabinet; zaraz powiem który. Tam kierujcie jej pacjentów” "Oj niedobrze – pomyślałem – ubogi obcokrajowiec albo nabrudził, albo na tyle zaniemógł, że będzie okupował gabinet przez dłuższy czas”. Nic z tych rzeczy, bo wkrótce usłyszałem głos pielęgniarki. - Zadzwońcie do serwisanta klimatyzacji – zwróciła się do dziewczyn z recepcji – aby zwiększył wywiew z gabinetu pani doktor X. No tak, ani nie nabrudził, ani zbytnio nie zaniemógł, tylko po prostu nasmrodził. Ale czym? Czyżby dopadły do intensywne wiatry, czy też nie mył się od dłuższego czasu i pachniał tak, jakby go przed chwilą z szamba wyciągnęli. Znowu pudło, bo po chwili drzwi gabinetu się otwierają i wychodzi z nich postać wyglądająca jak aktor, który w przerwie spektaklu lub próby generalnej „Skrzypka na dachu”, w pełnym scenicznym rynsztunku wchodzi do teatralnego bufetu. Na nogach czarne buty pepegi, mocno przepracowanie, chociaż jeszcze całe. Powyżej grafitowe, obszerne spodnie, takaż obwisła marynarka, niedbale narzucona na przygarbione plecy, a pod nią biała koszula bez kołnierzyka i takaż chusta, przepasana od lewego ramienia do prawego biodra. Na głowie wysłużona jarmułka, skrywająca częściowo bujną, czarną, kędzierzawą czuprynę z niezbyt długimi pejsami. Przeszedł majestatycznie obok mnie i – o dziwo – nie wyczułem żadnego przykrego zapachu. Jego ubranie była wprawdzie mocna zużyte, ale nienagannie czyste. Co w takim razie zanieczyściło powietrze w gabinecie? Wszystko jasne: ubogi, żydowski pielgrzym potrzebował wsparcia polskiego lekarza, który z należy szacunkiem go obsłużył, ale nie mógł narażać innych chorych na przykry zapach cebuli lub czosnku, rozsianego przez tego pacjenta, dla którego z kolei jest to coś normalnego, jak dla nas zapach świeżych bułeczek. Pielgrzym przeszedł powolnym, dostojnym krokiem przez hall recepcji, utrzymując należyty dystans od recepcjonistek, jakby się obawiał indagowania o uregulowanie rachunku, kłaniając się im i dziękując: - Thank you very much! Minąwszy recepcję, zauważył dystrybutor z wodą i zwrócił się do dziewczyn: - Could I have z cup of water, please! - Yes, of course! Po wypiciu wody znów klaniał się i dziękował prawie każdemu z osobna spośród obecnych w recepcji: - Thank you very much! Ruszył w kierunku windy, gdzie zagadnął przyjaźnie jednego z pacjentów, który odwzajemnił mu się uśmiechem i – jak mniemam, bo nie mogłem słyszeć ich rozmowy - miłym słowem. W tym momencie przyszło mi do głowy, aby się zabawić w paparazziego i zrobić pielgrzymowi zdjęcie przy windzie. Ruszyłem w jej kierunku z komórką ustawioną na foto, gdy otworzyły się drzwi sąsiedniego gabinetu i moja pani doktor zaprosiła mnie do środka. - Bardzo pana przepraszam, że musiał pan tak długo czekać. - Nic nie szkodzi, a co się stało temu panu? - Pan wybaczy, ale ja nie zdradzam niczego, co dotyczy moich pacjentów. Już chciałem powiedzieć: „Przecież to nie był pani pacjent, bo ani się nie zarejestrował, anie nie zapłacił za wizytę”, ale w porę ugryzłem się w język, bo mogłoby to wyglądać na rozliczanie pani doktor z jej obowiązków wobec pacjentów, którzy płacą za wizytę, a muszą czekać, aż lekarz obsłuży pacjenta na tzw. „krzywy ryj”. Z początku rozumowałem jak amerykański adwokat, którego – jak się dowiedziałem ze znakomitego thrillera sądowego Clifforda Irvinga „Proces” - przestaje obowiązywać tajemnica adwokacka, jeżeli klient uporczywie uchyla się od uregulowania honorarium. Ale tu jest Polska, a nie USA i nie adwokat, tylko lekarz. Polski lekarz. Po zbadaniu i wypisaniu recepty, pani doktor podziękowała i jeszcze raz przeprosiła, za to, że musiałem czekać. - Proszę nie przepraszać, bo to ja muszę Pani pogratulować profesjonalizmu i ludzkiego podejścia do cierpiącego człowieka. - Bardzo panu dziękuję – odrzekła, zarumieniwszy się nieco. - I ja dziękuję. Do widzenia. Wyszedłem do hallu i rozejrzałem się po twarzach pacjentów i pracowników. Wszyscy zachowywali się tak, jakby nic szczególnego się przed chwilą nie wydarzyło. A ja byłem świadkiem czegoś naprawdę wielkiego: ubogi, żydowski pielgrzym okazał się najważniejszym pacjentem renomowanej kliniki. Gość w dom – Bóg w dom! Oto Polska właśnie.
Etykietowanie:

4 komentarze

avatar użytkownika Maryla

1. Oto Polska właśnie.

Witam, polski pacjent w większości nie może liczyć na renomowane kliniki. Cóż, scenka rodzajowa rzeczywiście możliwa tylko w Polsce. Zdrowia zyczę i pozdrawiam

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Stef

2. Witaj Maryla,

Maryla: "Polski pacjent w większości nie może liczyć na renomowane kliniki." Polski pacjent nie może nawet liczyć na przyzwoitą odpłatną pomoc w zwykłym szpitalu. Pmiętam, jak w czasie wizyty naszego chóru na Łotwie, nasz przewlekle chory kolega, potrzebował pomocy i zgłosił się do szpitala, gdzie spędził pół dnia i zapłacił ponad 30 łatów, wówczas więcej niż 200 zł. Pozdrawiam
avatar użytkownika jlv2

3. @Stef

NFZ nie ma pieniędzy, a i te, które ma, źle wydaje. A organizacja naszej państwowej służby zdrowia to horror. Rejestrujesz się koniecznie od np. 8 do 9. A potem trudno, jutro. No chyba, że jesteś umierający. Nie ważne, czy zarejestrowałeś się pierwszy, czy trzydziesty. Decyduje kolejka. A w NZOZ jakoś tak można, że rejestrujesz się na konkretną godzinę, co zresztą opisywałeś. Ja też mam wykupione świadczenia przez firmę. Ale też przeniosłem się z przychodni do NZOZ. Bo, jak coś mi się stanie nagle, to lekarz do mnie przyjedzie, choćby i w niedzielę. A do ośrodka zdrowia sam się jakoś dowlec muszę. I też zero stania w jakiś kolejkach i podłapywanie kolejnych chorób od kolejnych pacjentów, bo siedzi w poczekalni 50 osób. A tam jestem ok. 10 minut przed terminem i w kolejce góra 2-3 osoby. Co ciekawe, to nie wymaga żadnych pieniędzy. Zwykły zeszyt z rubryczkami. Średnia wizyta trwa np. 10 minut, lekarz przyjmuje od 9. No to pierwszy na 9:00, drugi na 9:10, trzeci na 9:20 i tak dalej. Na prośbę pacjenta można i na 12:20 wpisać, a na zwolnione okienko ktoś się chętny znajdzie. Tylko chcieć. Co do opisywanego przypadku. A jak pacjent ubezpieczony, to czemu mieli nie przyjąć? Schludny, czysty, każdemu się nieszczęście przytafić może.
jlv2
avatar użytkownika Stef

4. jvl2

jvl2: "A jak pacjent ubezpieczony, to czemu mieli nie przyjąć? Schludny, czysty, każdemu się nieszczęście przytafić może." Przyjęli, ale pacjent powinien zapłacić i później rozliczyć rachunek ze swoim ubezpieczycielem. Peilgrzym natomiast oczekiwał, iż klinika sama się rozliczy bez jego udziału, a to było niemożliwe, gdyż nie miała ona z jego ubezpiczycielem kontraktu. On z kolei nie miał kasy, przynajmniej tak twierdził. Wobec tego obsłużyli go gratis, za co ten dziękował wszem i wobec, mnie nie wyłączając. Pozdrawiam