Prawdy o mordzie w Jedwabnem
Michał St. de Z..., czw., 10/07/2014 - 10:52
Siedemdziesiąt trzy lata temu 10 lipca 1941 roku Niemcy z oddziałów specjalnych, tzw. Einsatzgruppen* SS pod dowództwem hauptsturmführera Hermanna Schapera wymordowali w Jedwabnym na Podlasiu nieznaną dotychczas liczbę ludności żydowskiej prawdopodobnie dla tego, że Żydzi wspierali komunizm, bolszewizm i Rosje sowiecką, co mają zakodowane w genach.
Nieznaną liczbę ludności, bo gminy żydowskie nie zezwoliły na pełną ekshumację
Hermann Schaper, niemiecki zbrodniarz wojenny w czasie II wojny światowej. Skazany po wojnie za liczne zbrodnie wojenne. Członek NSDAP - numer legitymacji 105606, a następnie, od 1937 roku, porucznik / Obersturmfuerer. SS (nr. legitymacji 3484) ).
Prowadził czystki etniczne w Wizna (koniec czerwca), Wąsosz (5 lipca), Radziłów (7 lipca), Jedwabne (10 lipca), Łomża (wczesny sierpień), Tykocin (22–25 sierpnia), Rutki (4 września), Piątnica Poduchowna, Zambrów a także w innych miejscowościach / Poszukiwany Hermann Schaper Thomas Urban, Rzeczpospolita, Süddeutsche Zeitung, 10.09.2001 /
Więcej
Jedwabne, prawdy. [prof. M. J. Chodakiewicz] zeznania świadków
- Michał St. de Zieleśkiewicz - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
Etykietowanie:
26 komentarzy
1. szanowny Panie Michale,
Na temat Jedwabnego pisałam tu:
http://blogmedia24.pl/node/65635
zamieszczając relację ze spotkania z p. Leszkiem Żebrowskim.
To jasne jak słońce i świadkowie to potwierdzają, że tej zbrodni dokonali Niemcy w sposób typowy dla nich.
A żyd Stolzman przepraszał za Polaków żeby ich upokorzyć.
Obecnie cmentarz w Jedwabnem jest porzucony, żaden Żyd tam nie zagląda.
Pozdrawiam serdecznie Pana i Małżonkę
"Ogół nie umie powiedzieć, czego chce, ale wie, czego nie chce" Henryk Sienkiewicz
2. Szanowny Panie Michale
Czerska, Komorowski, ks.Lemański i inni Grossowie dzisiaj milcża, ani słowa o Jedwabnem.
Czyżby osiągnęli cel, ten finansowy cel, o którym o dziesięcioleci mówią?
Zamknięty wyrokiem sądu w USA temat restytucji mienia Żydów wrócił w rozmowach rządu, ale media o tym milczą
Polskie emerytury dla żydowskich ofiar (i ich rodzin) nazizmu i bolszewizmu
W wywiadzie udzielonym "The
Times of Israel" Sebastian Rejak, specjalny wysłannik ds. stosunków z
diasporą żydowską w polskim MSZ powiedział: "By zakwalifikować się do
emerytury kombatanckiej wystarczy poświadczyć, że dana osoba mieszka w
Izraelu (niekoniecznie bezpośrednia ofiara, ale także małżonek ofiary
oraz dzieci) i cierpiała represje w czasie II wojny światowej pod
okupacją niemiecką i/lub sowiecką. Uposażenie będzie bezpośrednio
przelewane przez polskie instytucje na konta uprawnionych do pobierania
emerytury".
W Krakowie 27.01.2014 roku miały miejsce obrady Knesetu w których wzieli udział polscy politycy.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
3. Do Pani Pelargonii
Szanowna Pani Ewo,
I Pani i Pan Leszek Żebrowski macie racje kiedy piszecie o przerwanej tak zwanej ekshumacji w Jedwabnem.
Ekshumację przerwano na wniosek rabinów żydowskich pochodzenia amerykańskiego Michaela Schudricha oraz Menachema Eksteina ponoć z powodów religijnych.
Czy tylko, przewodniczący komisji dokonującej ekshumacji profesor UMK, Andrzeja Koli twierdzi, że rabinom spieszyło się z wieściami do Ameryki.
De facto ekshumacje przerwano bo w spalonej stodole znaleziono dużą ilość łusek od niemieckiej broni, której mieszkańcy Jedwabnego nie mogli mieć.
Mogli mieć dwa obrzyny i trzy proce,
W tym czasie w okolicach Jedwabnego nie było Armii Krajowej, która mogła mieć zdobyczną broń niemiecką. Jakby Armia Krajowa była w okolicach Jedwabnego, to Żydzi by to dawno wyciągnęli.
Zakończenie ekshumacji zatwierdził ówczesny minister sprawiedliwości profesor Lech Kaczyński w rządzie "niemca" Jerzego Buzka i Żyda rosyjskiego, prezydenta III RP Aleksandra Kwaśniewskiego
Szanowna Pani Ewo, fratres Kaczyńscy otaczali się Żydami i w kancelarii prezydenta i premiera aż cebulą pachniało, gdzie za trzeciego brata uchodzi ł Lulu Dorn, syn członka KPP, i komunistycznej zachodniej partii Ukrainy. Ewą Juńczyk Ziomecką, która robiła u Prezydenta Lecha Kaczyńskiego za ministra
Co? nie wiedzieli o tym ?
Szanowna Pani Ewo,
Żydzi nie zadowolą się żadnymi miliardami, których Polska nie ma !
Chcą na terenach Rzeczypospolitej; autonomicznej republiki żydowskiej o czym pisała współtwórczyni komunizmu rewolucyjnego Róża Luksemburg , Żydówka a Zamościa, której Niemcy przywiesili kamień do szyi i wrzucili do jednego z kanałów Sprewy.
Ukłony dla Wielce Szanownych Pań
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
4. Do Pani Maryli
Szanowna Pani Marylo,
Żydzi nigdy nie przerwa swych roszczeń w stosunku do Słowiańskiej i chrześcijańskiej Polski.
Nawet, jak im Świat wydzieli w Polsce jakaś żydowska republikę
Anglicy i Amerykanie dali im część Palestyny,
Dziś chcą całej.
W Palestynie od 50 lat Izrael stosuje ludobójstwo w stosunku do rdzennych mieszkańców Palestyny.
Świat milczy !
Ukłony moje najniższe
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
5. Do Pani Pelargonii
Szanowna Pani Ewo,
Prawdy o Jedwabnem, zeznania naocznego świadka.
Ukłony
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
6. dla nas nie ma na emerytury,OFFE zagarnięte
ale dla nich bedą pieniadze...a może właśnie z OFFE ?Dziwnie Belka niedawno latał do Izraela,ciekawe PO co ?
gość z drogi
7. Panie Michale ,mnie jeszcze na świecie nie było,gdy działo się
Jedwabne,ale pamietam już jako dziecko...jak Dorosli a szczegolnie moja Babcia...cichutko sobie opowidali,ze była to robota Niemców...pisałam o tym przed laty w komentarzach do Tygodnika Powszedniego...ale wiadomo jaki był tego skutek...tylko pytanie,co ja tu robię ze swoimi wspomnieniami ....
serd pozdr ...
gość z drogi
8. Pani Gość z Drogi
Szanowna Pani Zofio,
Przez nasz słowiański katolicki humanitaryzm wyhodowaliśmy sobie śmiertelnego wroga.
Ukłony dla Pani I Budrysowa
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
9. Szanowny panie Michale,
Serdeczne dzięki:-)
A to, co Pan pisał o woniach cebuli dochodzących z gabinetu prezydenta Kaczyńskiego, to szczera prawda. Nigdy tego nie zapomnę, jak Pan prezydent obchodził razem z Żydami święto Chanuki w jarmułce.
Naród żydowski, nie dość, że są największymi oportunistami wśród narodów świata (a to jest cecha, której najbardziej u ludzi nie lubię), to jeszcze są pazerni. Można powiedzieć, że opanowali już cały świat. W Kanadzie się ich boją. Moja Mama rozmawiała z Polką, która wróciła z Kanady i ona to potwierdza. Powiedziała, ze Kaczyńscy też się ich boją.
Pozdrawiam serdecznie Pana i Małżonkę
"Ogół nie umie powiedzieć, czego chce, ale wie, czego nie chce" Henryk Sienkiewicz
10. Wrażliwość tych ludzi...
Czytam:
"Anna Mierzyńska, która na uroczystościach reprezentowała biuro poselskie Roberta Tyszkiewcza z Platformy Obywatelskiej, przywiozła ze sobą... karton z kamieniami.
- To są te same kamienie, które przed dwoma tygodniami do naszego biura przynieśli młodzi przedstawiciele Narodowego Odrodzenia Polski. Przywiozłam je tu, aby zmienić ich intencję. Kiedy trafiły do naszego biura, były symbolem zła i nienawiści. Tutaj, w Jedwabnem, niech będą symbolem pamięci i pojednania. To jest najlepsze miejsce dla tych kamieni ..."
Chodzi o kamienie przyniesione przez NOP w odpowiedzi na słynne powiedzenie niejakiego Sienkiewicza, ministra MSW, w którym do słów "kamieni kupa" dobrał on najbardziej wulgarne rymy... A mówił pan minister o Polskich Inwestycjach Rozwojowych...
I to skojarzenie - które będzie teraz towarzyszyć owej "kamieni kupie" - powiozła razem z kupa kamieni ta Anna Mierzyńska do Jedwabnego ... O co jej chodziło? Żeby każdy - patrząc na te kamienie - od razu przypominał sobie całość rymowanki?
Podziwiać taką "wrażliwość"...
Ale może jej słowa "To jest najlepsze miejsce dla tych kamieni" to jakaś jednak głębsza aluzja?
11. ZNALAZŁ SIE LEMAŃSKI, POŻYTECZNY IDIOTA
W Jedwabnem parafianie z Jasienicy i kamienie od narodowców (KAMIENI KUPA SIENKIEWICZA)
Nie pojawili się mieszkańcy Jedwabnego, ani proboszcz pobliskiej parafii, nie było przedstawicieli lokalnych władz. Podczas uroczystości upamiętniających tragiczną śmierć przeszło 300 osób narodowości żydowskiej byli ci, którzy przyjeżdżają tutaj co roku. Nie zabrakło księdza Wojciecha Lemańskiego.
Tym razem przywiózł ze sobą gości niezwykłych. To jego byli parafianie z Jasienicy. W rocznicę mordu przyjechali tu po raz pierwszy, ale już zapowiedzieli, że będą tu co roku.
- Z naszym księdzem będziemy tu już co roku się modlić. Byliśmy tu zimą z okazji dnia judaizmu. W rocznicę tych tragicznych wydarzeń jesteśmy po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni - mówiła jedna z parafianek. (...)
Anna Mierzyńska, która na uroczystościach reprezentowała biuro poselskie Roberta Tyszkiewcza z Platformy Obywatelskiej, przywiozła ze sobą... karton z kamieniami.
- To są te same kamienie, które przed dwoma tygodniami do naszego biura przynieśli młodzi przedstawiciele Narodowego Odrodzenia Polski. Przywiozłam je tu, aby zmienić ich intencję. Kiedy trafiły do naszego biura, były symbolem zła i nienawiści. Tutaj, w Jedwabnem, niech będą symbolem pamięci i pojednania. To jest najlepsze miejsce dla tych kamieni - powiedziała w rozmowie z "Wyborczą" Mierzyńska. (..)
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,138764,16303929,W_Jedwabnem_par...
Narodowcy przynieśli "kamieni kupę" posłom PO
Roberta Tyszkiewicza z PO karton wypełniony kamieniami, nawiązując
do podsłuchanej wypowiedzi ministra spraw wewnętrznych Bartłomieja
Sienkiewicza. Narodowcy przynieśli "kamieni kupę" posłom PO w Białymstoku . W całej Polsce odwiedzamy dzisiaj biura Platformy Obywatelskiej
i namawiamy posłów do wystąpienia z tej partii, do lobbowania na rzecz
wcześniejszych wyborów i poddania się weryfikacji wyborczej - powiedział
Adam Andruszkiewicz z Ruchu Narodowego.
http://www.wprost.pl/ar/453359/Narodowcy-przyniesli-kamieni-kupe-poslom-PO/
W Jedwabnem
odbyły się dziś uroczystości związane z rocznicą wydarzeń sprzed 73 lat.
10 lipca 1941 r. Polacy z Jedwabnego i okolic zamordowali ok. 340
Żydów, z czego ok. 300 spalili żywcem w drewnianej stodole.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
12. Chyba w końcu coś napiszę o Jedwabne, jako ten, który zna kilka
szczegółów z opowiadań dwóch naocznych świadków, z których jeden miał niespełna 12 lat, a drugi niespełna 15.
Obaj byli tam w dniu popełnienia mordu przez niemieckich zbrodniarzy w liczbie ponad 200 żołdaków i żandarmów oraz w dniu następnym, gdy dogorywały resztki stodoły.
Miałem o tym napisać na byłych niepoprawnych, gdy tam pewna usłużna idiotka o nicku @matka trzech córek (nick jak najbardziej marketingowy i biorący na lep łatwowiernych idiotów) powielała i kopiowała oszczercze żydowskie brednie i oczywiste łgarstwa.
Ba, znam imię i nazwisko byłego UB-eka, fotografa, a także bandyty z bandy UB, która nocami napadała na okoliczną ludność w celach rabunkowych dokonując grabieży, mordów, gwałtów na kobietach i puszczania z dymem zabudowań mieszkalnych i gospodarczych. Został skazany na 5 lat więzienia za współudział w napadach i dokonanie gwałtu na kobiecie, która go rozpoznała i wskazała jako sprawcę gwałtu na niej.
Nie wysypał kolegów z bandy UBowskiej. Odsiedział wyrok i pojechał do Łomży być może na podział obiecanych mu przez kolesi już z SB nie UB fantów z nocnych grabieży. Następnego dnia w nocy został znaleziony już jako wisielec. Dostarczono go rodzinie w opieczętowanej i zalakowanej trumnie. Po potajemnym jej otwarciu przez rodzinę, ta stwierdziła, ze ma granatowe otarcia na przegubach obu rąk oraz obu nóg powyżej kostek, na palcu miał złotą obrączkę oraz drogi zegarek, którego wcześniej nie posiadał.
To on dokonywał fałszowania dokumentacji fotograficznej tak scen w plenerze jak i rzekomej dokumentacji niemieckiej, która rzekomo wpadła w ręce ruskich "wyzwolicieli", a była przygotowywana pod potrzeby pierwszego procesu w Łomży, który uznał ją za nierzetelna i odrzucił. Podobnie jak sąd niemiecki inny sąd niemiecki.
Niestety nikt nie chce wyjaśnić fałszowania dowodów procesowych prze funkcjonariuszy PUBP w Łomży z inicjatywy WUBP w Białymstoku, którego szef wysłał będącego w jego dyspozycji UBowca do fałszowanie fotografii, filmów i mikrofilmów rzekomo przejętych przez archiwów w czasie ewakuacji niemieckiej.
Uważam, że nie bez przyczyny szef WUBP w Białymstoku ochraniał przez dwa lata swojego podwładnego UBeka z bandy UBeków w Łomży już po tym jak wyrok skazujący tego bandytę się uprawomocnił. Bez przyczyny go przecież nie chronił i nie osłaniał, tym bardziej, że do Łomży został oddelegowany będąc jednocześnie w dyspozycji szefa WUBP w Białymstoku. Może była to zmowa i nagroda za to, że ten nikogo nie wydał z UBowskiej nocnej bandy.
Możemy o tych rzekomych archiwach przeczytać coś takiego, cytuję:
"Sąd w mieście Giessen w Hesji stwierdził ostatecznie w “procesie gestapo” w roku 1976, że on oraz czterech innych członków komando SS Zichenau- -Schröttersburg winni są “współudziału w mordzie na Polakach i Żydach”. Za głównych winowajców uznano nazistowskich zwierzchników, którzy wydali gardzące człowiekiem ustawy i przepisy. Jednakże oskarżeni musieli przecież rozumieć, że “przepisy prawa karnego dla Polaków” (Polenstrafrecht), jak i represji wobec Żydów stanowiły “moralny upadek” i były bezprawne. Działali oni z nienawiści rasowej, tudzież z “niskich pobudek”.
Schaper został skazany na sześć lat. Jednak jego adwokat złożył rewizję i były Hauptsturmführer SS pozostał na wolnej stopie, bo nie zachodziło przecież niebezpieczeństwo ucieczki. Adwokat argumentował, że Schaperowi nie można zarzucić nienawiści rasowej, bo twierdzi, że wśród jego przyjaciół miał kilku Żydów. A poza tym, on tylko wykonywał rozkazy. Ta argumentacja pozwoliła Schaperowi i jego adwokatowi wygrać przed Trybunałem Federalnym w Karlsruhe. Najwyżsi sędziowie uznali, że w sprawie Schapera sąd w Giessen nie sprawdził dostatecznie zarzutu “nienawiści rasowej”, i przekazali jego postępowanie do innej izby karnej. Do drugiego procesu jednak nigdy nie doszło, ponieważ stan zdrowia 68-letniego wtedy Schapera pogorszył się na tyle, że na podstawie zaświadczenia lekarskiego nie mógł brać udziału w rozprawie.
W czasie procesu w Giessen wyszło na jaw, że archiwum gestapo z Zichenau-Schröttersburga dostało się w polskie ręce. Gdy Armia Czerwona latem roku 1944 posuwała się na zachód dużo szybciej niż oczekiwali tego Niemcy, jeden z esesmanów otrzymał zadanie zniszczenia akt. Kazał wszystko załadować na ciężarówkę, którą jednak zapewne w panice porzucił w lesie. Z akt tych cytowali ku wielkiemu zaskoczeniu niemieckich prawników polscy oskarżyciele posiłkowi. Dopiero niedawno okazało się, że akta gestapo leżą przypuszczalnie w Archiwum Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie. Tylko część została dotychczas przejrzana. Gross nie wiedział najwyraźniej o tym, w każdym razie tam nie szukał."
Odwiedziłem miasto Giessen w Hesji w czerwcu 1992 roku, gdzie rozmawiałem z uczestnikami procesu komando SS Zichenau- -Schröttersburg.
Byłem też m.in. w sądzie w Gießen,w którym był sądzony zbrodniarz niemiecki dowodzący pogromami żydowskimi na Kurpiach i Podlasiu w 1941 roku. W Gießen zatrzymałem się w Hotele Köhler, przed którym wykonane została wykonana mi pamiątkowa fotografia z tłumaczem (oraz z dwoma osobami sponsorującymi nasz wyjazd), który jak na miejscu dowiedział się o co mi chodzi, to odmówił ze mną współpracy, z przyczyn leżących po jego stronie, bo okazał się wybrańcem z narodu przez siebie samego wybranego.
Interesował mnie ten proces m.in. dlatego, że poznałem relacje naocznych świadków wydarzeń Jedwabnym i Radziłowie już w 1977 roku i latach następnych, tym bardziej, że naocznymi świadkami byli dwaj bracia, w tym mój teść, wówczas mający niespełna 12 lat oraz moja teściowa, która miała wówczas niespełna 11 lat i też opowiedziała mi o haniebnym zachowaniu tamtejszej społeczności żydowskiej w miasteczku Mały Płock k/Łomży, którzy dopuszczali się profanowania wandalizmy nie tylko wobec tamtejszego kościoła ale i tamtejszego cmentarza.
Posiadam prawie gotowe do publikacji moje notatki pisane na gorąco w miesiącu lipcu, sierpniu i wrześniu 2013 roku.
Dziś należałoby z nich jedynie sklecić jeden wspólny i zwięzły tekst.
Pozdrawiam serdecznie.
I jak zawżdy, obijający się na własny kosz,
@Obibok na własny koszt.
PS
Smutne to i przerażające, ze IPN takich świadków w ogóle nie poszukiwało, a gdy o nich się nawet i dowiedziało, to nie chciał by ich przesłuchano. Teść zmarł w czerwcu 2008 roku.
Onwk.
Kiedyś "Mieszko II"
13. Jedwabne - wójt został zakatowany na śmierć
Śledztwo w sprawie bezprawnego pozbawienia wolności Feliksa Pieńkowskiego w listopadzie 1939 r. (S 4/12/Zk).
Feliks Pieńkowski przed II wojną światową był właścicielem majątku ziemskiego o powierzchni około 100 hektarów, położonego w Pieńkach Borowych, nieopodal Łomży. Pełnił funkcję wójta gminy Jedwabne. Powyższe okoliczności legły u podstaw jego aresztowania w listopadzie 1939 roku, przez funkcjonariuszy NKWD. Feliksa Pieńkowskiego umieszczono w łomżyńskim więzieniu, gdzie znęcano się nad nim fizycznie i psychicznie poprzez bicie go po całym ciele, w wyniku czego nastąpiła śmierć. Śledztwo zostało w dniu 24 stycznia 2013 roku umorzone wobec niewykrycia sprawców przestępstwa
http://ipn.gov.pl/kszpnp/sledztwa/oddzialowa-komisja-w-bialymstoku-stan-...
Kiedyś "Mieszko II"
14. W Jedwabnem Laudańskiego gnali gestapowcy
Wiesław Wielopolski
Tygodnik Głos NR 27 (884) 7 lipca 2001 za Wiadomości Piskie
Relacja mieszkańca Jedwabnego, Zygmunta Laudańskiego skazanego w 1949 roku w sfingowanym ubeckim procesie na 12 lat więzienia za zamordowanie Żydów
"Laudańskiego gnali gestapowcy" - tak zeznała do protokołu, przesłuchiwana przez oficera śledczego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Łomży, Marianna Supraska, mieszkanka Jedwabnego. W 1949 roku UB zmontowało proces w sprawie rzekomego uczestnictwa polskiej ludności tego miasteczka w znęcaniu się, a następnie zamordowaniu poprzez spalenie w stodole, współobywateli pochodzenia żydowskiego. Dające świadectwo prawdzie zeznania pani Supraskiej i innych osób, które były bezpośrednimi świadkami dramatu Żydów z Jedwabnego, nie miały żadnego wpływu na przebieg wyreżyserowanego procesu. Ta parodia wymiaru sprawiedliwości miała miejsce 16 i 17 maja 1949 roku przed Sądem Okręgowym w Łomży. W grupie dwudziestu dwóch oskarżonych o udział w rzekomym pogromie Żydów w Jedwabnem znajdowali się również, mieszkający dzisiaj w Piszu bracia Laudańscy. Obaj - Jerzy i Zygmunt - zostali skazani na wieloletnie więzienie. Młodszy Jerzy został skazany na 15 lat, starszy Zygmunt na 12 lat. Pan Zygmunt Laudański, który pomimo swych 82 lat i dolegliwości żołądkowych, pamiątce po skopaniu go przez funkcjonariuszy łomżyńskiego UB, trzyma się dość krzepko i dysponuje znakomitą pamięcią, zgodził się zrelacjonować swoje przeżycia z tego okresu.
Zanim przejdę do relacji pana Zygmunta, odniosę się pokrótce do agresywnie nagłaśnianej przez niektóre środowiska żydowskie książki Jana T. Grossa pt. "Sąsiedzi". W 2000 roku Gross powielił w tym antypolskim paszkwilu ubeckie kłamstwa oraz tendencyjną i mało wiarygodną relację niejakiego Wasersztajna, żydowskiego oficera UB, którego z jedwabneńskiego pogromu uratowali... Polacy. Pani Jadwiga Wąsowska-Kordas, bezpośredni świadek przemarszu Żydów przez miasteczko do stodoły, miejsca ich kaźni, o "rewelacjach" Wasersztajna, który wtedy nazywał się Stasiek Całka, mówi krótko: "...ten swołocki duch bezczelnie kłamie, nikt z Żydów nie był skaleczony ani porżnięty, ani bez głowy, nikt z Polaków nie rozcinał Żydom brzuchów nad sadzawką. W pobliżu stodoły nie było żadnej sadzawki, a w tej pół kilometra dalej, to woda była czyściutka, bo tego samego dnia poiliśmy tam krowy".
Kłamstwa Grossa w kolejnych publikacjach demaskowali i nadal demaskują polscy historycy i publicyści. Wystarczy wspomnieć profesora Tomasza Strzembosza, profesora Jerzego R. Nowaka, Piotra Gontarczyka czy Andrzeja Reymanna. Podważając wiarygodność metod badawczych Grossa, poddają w wątpliwość faktografię na której się opierał. Nie sposób w jednym artykule prasowym zawrzeć wszystko, co wynika z obszernej dokumentacji i materiałów źródłowych zgromadzonych przez wymienionych wyżej historyków i dziennikarzy. Można jednak, chociaż w ograniczonym stopniu, zadać kłam oszczerstwom autora "Sąsiadów" i tym samym powstrzymać jego zapędy w opluskwianiu narodu polskiego.
Ksiądz Edward Orłowski, obecny proboszcz Jedwabnego udowodnił, że jego poprzednik z czasów sowieckiej okupacji, rozstrzelany przez bolszewików ksiądz Szumowski nie mógł 10 lipca 1941 roku stojąc w bramie jednego z domów na trasie przemarszu Żydów na spalenie, wołać do swych rodaków: "Polacy, nie niszczcie Żydów, nie róbcie tego, Niemcy to za was zrobią". Podnieść księdza z grobu nie mógł nikt, nawet Gross, ponieważ tego duchownego już od pół roku nie było wówczas wśród żywych. Ksiądz Szumowski, aresztowany rok wcześniej jako "rukowoditiel kontrrewolucjonno-powstańczeskoj organizacji, kotoraja stawiła swojej celju podgotowku woorużennogo wosstanja protiw sowietskoj własti", został stracony w styczniu 1941 roku. Potwierdzeniem powyższego jest kopia odpowiedzi Konsulatu Białoruskiego w Białymstoku z 26 października 1994 roku, jaka znajduje się w posiadaniu ks. Orłowskiego. Dokument ten, jak również przytoczone poniżej fakty spisane z relacji pana Zygmunta Laudańskiego, jako jedne z wielu są niepodważalnymi dowodami łgarstw Grossa, który niżej podpisanemu jawi się jako ewidentny blagier.
W świetle cząstkowych ustaleń podczas niedokończonej ekshumacji na miejscu zbrodni, prysły wszystkie mity i kłamstwa Grossa. Prysł mit o 1600 zamordowanych, a znalezione złote monety i obrączki oraz łuski i kule produkcji niemieckiej są dowodem na to, że: po pierwsze, nie było rabunku ofiar po ich zabiciu; po drugie, na miejscu zbrodni byli Niemcy, którzy strzelali do ofiar.
Wrzesień 1939
W sierpniu 1939 roku dziewiętnastoletni Zygmunt Laudański otrzymał kartę powołania do wojska. Nie sądzone mu było jednak walczyć z bronią w ręku. Jako fachowiec-murarz, wraz ze swym ojcem mistrzem murarskim Czesławem Laudańskim, został skierowany do prac wykończeniowych systemu betonowych umocnień pod Wizną - tych samych, na których wyszczerbił sobie zęby pancerny korpus Guderiana, a ich bohaterscy obrońcy, jak legendarny już dzisiaj kapitan Raginis, woleli zginąć niż poddać się.
Kiedy Niemcy zbliżali się do Wizny, wszyscy pracownicy cywilni otrzymali rozkaz ewakuowania się do Baranowicz. Stamtąd do Sarn, a następnie do Kowla. Dalej nie było już gdzie uciekać. Kowel zajęty był przez Sowietów, a okupantom walnie pomagała żydowska milicja. Wyposażona w karabiny i oznaki władzy, jakimi były czerwone opaski na rękawach, nadzorowała polskich jeńców wojennych, których zapędzono do zasypywania rowów przeciwlotniczych. Żydzi naigrawali się z polskich oficerów, twierdząc, że "ich pańska Polska" już się skończyła. (Podkr. moje - WK.)
Jednemu z podporuczników Laudańscy użyczyli cywilnego ubrania, które pomogło mu w ucieczce. Oni sami też nie mieli czego tutaj szukać. Teraz już w czwórkę, bo na szlaku wojennej tułaczki ojciec i syn spotkali dwóch pozostałych braci (Jerzego i Kazimierza), postanowili wracać do Jedwabnego. Powrót ułatwiały posiadane rowery. Zbliżając się do rodzinnej miejscowości, bracia postanowili pomóc okolicznym rolnikom w wykopkach. W zamian, tytułem zapłaty, otrzymali kilka worków ziemniaków na zimę. Kiedy dotarli do domu, poraziła ich wieść o aresztowaniu ojca.
Pod sowiecką okupacją
Czesław Laudański, znany i ceniony w Jedwabnem mistrz sztuki murarskiej, był jednym z wielu inicjatorów budowy kościoła parafialnego w tej miejscowości. Kiedy w 1926 roku wkopano pod budowę przyszłej świątyni kamień węgielny, świeccy i duchowni uczestnicy ceremonii pozowali do zdjęcia. Po latach ta właśnie fotografia była dla NKWD wystarczającym dowodem "nieprawomyślności" ojca. Według sowietów "komitywa" z duchowieństwem znaczyła tyle samo co antykomunizm, a to dawało przepustkę albo na białe niedźwiedzie, albo na tamten świat.
Bracia dalecy byli od posądzania kogokolwiek o denuncjację ich rodziciela. Równie dobrze mogli to zrobić komunizujący Żydzi, jak i uważający się za komunistów czterej bracia Krystowczykowie.
Póki co postanowili się ukrywać, bo znając bolszewickie metody byli przekonani, że po ojcu przyjdzie czas i na nich. Najstarszy, Kazimierz, udał się pod Ostrów Mazowiecką, gdzie zamieszkał w miejscowości Poręba. Jerzy i Zygmunt ukrywali się przez pół roku; rzadko nocowali w domu - najczęściej u znajomych gospodarzy, w stogach, w stodołach, na strychach.
Laudańscy nie mieli wrogów wśród rodaków i wśród znacznej części społeczności żydowskiej - w większości apolitycznej, zajmującej się handlem i rzemiosłem. Nic ich nie różniło, a pojęcie antysemityzmu było dla nich obce. Nawet próba wejścia Laudańskich na miejscowy rynek odzieżowy, gdzie początkowo wcale nieźle im się wiodło, nie pozostawiła urazów ani niechęci. Handlowali, póki żydowscy kupcy dumpingiem nie zmusili ich do zwinięcia interesu. Nie zdołało to jednak zantagonizować sąsiadów.
W międzyczasie Zygmunt postanowił drogą legalną starać się o zwolnienie ojca. Podanie do okupacyjnych władz sowieckich z prośbą o zwolnienie podpisało wielu mieszkańców Jedwabnego, w tym również jedwabneńscy Żydzi. Dotychczasowe starania nie dawały rezultatów, a ciągłe ukrywania dawało się już we znaki, więc Zygmunt postanowił posłużyć się fortelem...
Jedną z form sowieckiej indoktrynacji na terenach okupowanych było rozdawanie Polakom tłumaczonej na język polski sowieckiej Konstytucji. Jeden z konstytucyjnych artykułów głosił, że nikt nie może odpowiadać i być pociągnięty do odpowiedzialności karnej za kogoś. To postanowił wykorzystać Zygmunt Laudański. W piśmie skierowanym do Stalina i Kalinina pytał jak to jest, że on z powodu aresztowania ojca musi się ukrywać. Zmusza go do tego postępowanie miejscowych władz, dla których jest przestępcą. Chce zatem wiedzieć, czy kłamie sowiecka Konstytucja, czy też niewłaściwie wprowadzają ją w życie sowieccy urzędnicy.
Wykombinował, że atutem listu będzie miejsce nadania: małe polskie miasteczko okupowane przez Sowietów, z którego nikt nigdy do Moskwy nie pisał i prawdopodobnie nigdy nie napisze. To może kogoś zainteresować. Faktycznie zainteresowało. Odpowiedź przyszła na adres nieobecnego kolegi, który - za jego zgodą rzecz jasna - przezornie podał. Poinformowano Laudańskiego, że Prokurator Generalny Związku Sowieckiego zainteresował się jego sprawą i zażądał od podległych mu organów stosownych wyjaśnień. Mając taką "bumagę" w kieszeni, Zygmunt wrócił do domu.
Twarzą w twarz z NKWD
Na razie nikt go nie niepokoił. Chcąc pomóc ojcu w utrzymaniu się przy życiu w łomżyńskim więzieniu trzeba było sukcesywnie dostarczać tam paczki żywnościowe. Każde wysłanie paczki wymagało zgody miejscowego naczelnika NKWD. Chcąc nie chcąc, trzeba było wleźć lwu w paszczę. Z koniecznym w takich przypadkach "zajawlenjem" udał się Zygmunt wprost do najważniejszego enkawudzisty w Jedwabnem.
Ten nie omieszkał wyrazić swego zadowolenia z nieoczekiwanego spotkania. Oni również mieli pismo z Moskwy. Szukali Zygmunta, aby wykazać się przed zwierzchnością. Od tej pory mógł się już nie ukrywać. Co więcej, jedwabneńskie NKWD uważało go w pewnym sensie za "swego człowieka" i próbowało go wciągnąć do współpracy. Sowietom dawał się już we znaki polski ruch oporu. Ponosili straty. W potyczce z polską partyzantką zginął poprzedni naczelnik NKWD w Jedwabnem, niejaki Szewieliow. Sowiecka akcja odwetowa zakończyła się częściowym powodzeniem. W jednej z leśniczówek osaczyli polski oddział. Wśród zabitych była również Jadwiga Laudańska, stryjenka Zygmunta. Pokrewieństwo to było dla niego realnym zagrożeniem. Wyłgał się od podejrzeń o współpracę z ruchem oporu twierdząc, że gdyby był w kontakcie z partyzantami, nie przyszedł by tutaj, aby się ujawnić.
Zdawał sobie jednak sprawę, że "kupując" jego wyjaśnienia NKWD miało wobec niego określone zamiary. Tak też było. Polecono mu utrzymywanie stałych kontaktów z miejscową "czerezwyczajką" i donoszenie o każdym obcym pojawiającym się w mieście. Wiedział, że jest inwigilowany. Pozostawało robić dobrą minę do złej gry albo rżnąć przysłowiowego głupa. Podjął pracę w miejscowym MTS (maszino-traktornoj stancji), gdzie pracował aż do wejścia Niemców. Dorabiał murarką. Młodszy brat Jerzy terminował u szewca w warsztacie stryja Konstantego. Ojciec nadal przebywał w więzieniu. Żyli ciągłą nadzieją na jego uwolnienie, chociaż widoki na to były raczej mizerne.
Ani Jerzy, ani Zygmunt, z racji powiązań stryjostwa z ruchem oporu, nie mogli zanadto się "wychylać". Pozostawało najważniejsze - przeżyć, uniknąć wywózki w głąb Rosji i nie dać się aresztować.
Przemyśliwali o ucieczce za kordon, do Generalnej Guberni, do najstarszego Kazimierza. Ale uciekając skazaliby matkę na więzienie, zaś ojca na śmierć, a tego nie mogli zrobić. Żyli więc nadal w sowieckiej "szczęśliwości".
Tak jak im nakazywano, brali udział w świętowaniu "prazdnikow": "pierwomajskowo" i "oktiabrskowo". Tak jak im nakazywano, nosili transparenty, szturmówki i portrety sowieckich przywódców. Zygmunt z młodzieńczą tendencją do "zgrywy" łapał przeważnie za portret Stalina, co w połączeniu z odpowiednią mimiką i puszczaniem oka do zaufanych kolegów zapewniało wcale dobrą zabawę. Nie przewidział, że po latach pani Agnieszka Arnold kręcąc o nim film wykorzysta ten moment kreując go na "bolszewickiego bandytę".
Po wkroczeniu Niemców
Kiedy 22 czerwca 1941 roku do Jedwabnego weszli Niemcy, Laudańscy cieszyli się jak wszyscy. Ale nie z powodu "wyzwolicieli". Powodem radości był fakt wojny między dwoma odwiecznymi wrogami. Wierzyli, że tak jak z pierwszej wojny światowej, tak i teraz Polska narodzi się z tej pożogi wolna i odrodzona.
Niemców nikt kwiatami nie witał. Raczej trzeba się było mieć na baczności, bo żartów z nimi nie było. Jeżeli nie strzelali, to brutalnie bili. Buta "rasy panów" już na samym początku niejednemu dała się we znaki.
Wrócił do domu ojciec - Niemcy po zajęciu Łomży wypuścili wszystkich sowieckich więźniów. Znajomi przywieźli go do domu ślepego i bez władzy w nogach. Jeszcze trochę, a skosiłaby go bolszewicka kostucha. Wrócili również ci, którzy dotychczas ukrywali się przed Sowietami. Szukali winnych poniewierki i aresztowań - przeważnie tych z żydowskiej milicji. Na próżno, bo wszyscy zwiali z wycofującą się Armią Czerwoną. Niemcy rozstrzelali dwóch braci Wiśniewskich, którzy jako konfidenci NKWD denuncjowali osoby współpracujące z polskim ruchem oporu. W obawie przed samosądem schronili się na posterunku żandarmerii niemieckiej. Niemcy po krótkim śledztwie zlikwidowali ich.
Pod ścianę postawili także Czesława Kurpiewskiego, który służył w ruskiej milicji. Tego ostatniego, jak głosiła plotka, najpierw stłukła stara Stryjkowska. Jeżeli tak było, to Kurpiewskiemu na pewno lanie się należało. Był wyjątkową kanalią.
O pogromach nie było słychać. Laudańscy rzadko chodzili do miasta. Opiekowali się ojcem. Postanowili nie dać go śmierci.
Do ich domku przy ulicy Przytulskiej docierały różne wieści, jednak o jakichś masowych wystąpieniach ludności polskiej przeciwko Żydom nie słyszeli. To było nie do pomyślenia w obecności żandarmerii niemieckiej, która za wszelką samowolę stosowała tylko jedną karę - karę śmierci.
Jednymi z pierwszych zarządzeń nowego okupanta były te o oddawaniu broni i radioodbiorników oraz o ukrywaniu się Żydów. Za ukrywanie Żyda groziła śmierć, natomiast oni sami, gdziekolwiek by się ukrywali, mieli natychmiast powrócić do swych siedzib.
Na Stary Rynek do krawca
Pamiętnego dnia 10 lipca 1941 roku Zygmunt Laudański od rana przebywał w domu. Gdzieś tak około południa do domu Laudańskich przyszedł człowiek z poleceniem od burmistrza, aby Zygmunt natychmiast stawił się w "Astorii". Był to nie istniejący już dzisiaj budynek usytuowany na rynku, gdzie mieszkał i urzędował burmistrz Karolak, renegat i zdrajca, który podpisał "folkslistę". Zygmunt jako murarz miał zgłosić się do naprawy kuchni.
Po drodze postanowił zajść na Stary Rynek do swej narzeczonej Anny i przy okazji odebrać swoje spodnie od mieszkającego po sąsiedzku żydowskiego krawca. Na Starym Rynku spotkał burmistrza Karolaka w towarzystwie umundurowanych Niemców, którzy wyganiali mieszkających w pobliżu Żydów z poleceniem aby udali się na rynek - ten właściwy, zwany Dużym albo Nowym Rynkiem.
Traf chciał, że krawiec, który naprawiał Zygmuntowi spodnie, zobaczył go przez okno i wyszedł z domu, chcąc mu je wręczyć. Nie pozwolił na to Karolak, który rugając Laudańskiego za opieszałość, popędzając i jego i krawca oraz wypędzonych w międzyczasie ze swych domów Żydów, spodnie polecił oddać matce Anny, narzeczonej Zygmunta.
Idąc z Żydami na Duży Rynek w asyście burmistrza i umundurowanych Niemców, był widziany między innymi przez wspomnianą na samym początku Mariannę Supraską. Osiem lat później korzystne dla niego zeznania tej kobiety zostały całkowicie zignorowane przez łomżyńskie UB, gdy "na siłę" (w przenośni i dosłownie) szukano winnych rzekomego pogromu. (Podkr. moje - WK.)
Ucieczka z rynku
Po wejściu na rynek zauważył grupy Żydów - kobiety, dzieci i mężczyzn - pielących trawę wyrastającą spomiędzy kocich łbów. Po wejściu do mieszkania burmistrza zastał żonę Karolaka, która poskarżyła się, że uszkodzona kuchnia nie pozwala jej zagotować wody na herbatę.
- Niemców się najechało i mąż chce ich zaprosić na posiłek - mówiła.
Poprosiła Zygmunta o szybką naprawę. Po uporaniu się z kuchnią pani burmistrzowej postanowił jak najszybciej wracać do domu. Na rynku było coraz tłoczniej, przybywało spędzanych przez Niemców Żydów. Udał się w kierunku Starego Rynku, tam gdzie mieszkała Anna, jego narzeczona.
Zawrócił go stojący w przejściu uzbrojony Niemiec. Krótkie "zurueck" wykluczało wszelką dyskusję. To samo spotkało go przy wylocie na Wiznę, jak również przy dojściu do ulicy Łomżyńskiej i Przestrzelskiej. Próbuje dostać się na teren żydowskiej bóżnicy - tam też nie puszczają.
Niemcy w dalszym ciągu zganiają Żydów na rynek - sami lub przy pomocy zmuszanych do tego Polaków, którzy później, tak jak Stanisław Zejer, rolnik z Jedwabnego, stali się ofiarami ubeckiego "procesu" i zapłacili cenę najwyższą - własne życie.
Przy posterunku żandarmerii pełno Niemców i... właściwie jedyna droga wydostania się z matni. Zygmunt idzie w tym kierunku. Przejściem przy budynku wchodzi na teren żandarmskiej posesji, a stamtąd tylko krok do ulicy 11 Listopada. Wydostaje się na ulicę i idzie w kierunku cmentarza katolickiego, skąd obok domu Borawskich, polami dostaje się do swojego domu.
Los Żydów...
Będąc już u siebie, za jakiś czas zauważył, jak z miejsca gdzie znajdował się kirkut i stodoła Śleszyńskiego buchnął w górę kłąb dymu. Nie wiedział jeszcze co się stało. Tego dnia już z domu nie wychodził. Został przy chorym ojcu.
Martwił się o młodszego brata. Będąc świadkiem niemieckiej nagonki na żydowską ludność miasteczka oraz znając brutalność i bezceremonialność "nadludzi" w stosunku do Polaków i do Żydów, obawiał się, aby Jurkowi coś się nie stało.
W tym czasie najmłodszy, podobnie jak kilkunastu innych polskich mieszkańców miasteczka, pod nadzorem gestapowców i żandarmów zagoniony został do konwojowania Żydów na rynek. O "udziale" Jerzego Laudańskiego w rzekomym pogromie, tak zeznawał w 1949 roku wspomniany wyżej Stanisław Zejer: "...widziałem Jerzego Laudańskiego, jak szedł za Żydami jak pędzili ich na rynek, za Laudańskim szli gestapowcy. Ze współoskarżonych więcej nikogo nie widziałem. Żydów tych prowadziło gestapo i oni ich bili".
Takich zeznań żydowscy oficerowie ówczesnego Urzędu Bezpieczeństwa nie brali pod uwagę. Do ich obowiązków należało przecież "udowodnić" winę podejrzanym gojom. (Podkr. moje - WK.)
Po spaleniu stodoły Niemcy wydali zarządzenie, aby Żydzi, którzy uniknęli śmierci i ukrywają się, zgłosili się do wyjazdu do getta w Łomży - tam będą mogli "spokojnie żyć i pracować". Zgłosiło się ich dość sporo. Do czasu wyjazdu do łomżyńskiego getta, przebywali krótko w getcie jedwabneńskim, które Niemcy naprędce zorganizowali naprzeciwko Starego Rynku. Istniało niedługo i służyło jedynie doraźnym potrzebom na czas masowego mordowania Żydów w ramach "Einsatz Reinhard", jaka trwała na terenach zdobytych przez Niemców po 22 czerwca 1941 r.
Pod niemiecką władzą
W tym czasie wróciła też do swego domu w Jedwabnem Żydówka Ibram, która według Szmula Wasersztajna - koronnego świadka J., T. Grossa - miała być zgwałcona i zamordowana przez Mierzejewskiego, u którego się ukrywała. Ibram została wzięta przez żandarmów na posterunek, gdzie usługiwała i pomagała w kuchni.
Niemcy polecili miejscowemu szewcowi Konstantemu Laudańskiemu, stryjowi Zygmunta i Jerzego, aby naprawiał im buty. Buty te odnosił na posterunek szewski terminator Jerzy Laudański, którego żandarmi zatrudnili również do czyszczenia obuwia. Musiał, chcąc nie chcąc, pucować je do połysku. Odmowa nie wchodziła w grę, a i wyłgać się było niezmiernie trudno, stąd częste wizyty chłopaka w siedzibie jedwabneńskiej żandarmerii. I to także posłużyło później ubeckim oprawcom do wymuszenia na nim przyznania się do współpracy z władzami państwa niemieckiego, co pozwalało na oskarżenie z tzw. dekretu sierpniowego z sierpnia 1944 roku.
Zygmunt początkowo miał zamiar wykorzystać "wizyty" brata na posterunku żandarmerii. Zdawał sobie sprawę, że Niemcy przejmując dokumenty po uciekającym w panice NKWD, mogli znaleźć również odpowiedź na list, jaki w sprawie ojca i swojej pisał do Moskwy. Odnalezienie przez Niemców tego dokumentu oznaczało dla niego wyrok śmierci. Ale czyszcząc buty żandarmom, Jerzy nie miał praktycznie żadnych możliwości dotarcia do jakichkolwiek dokumentów, dlatego też zamysł ten został poniechany.
Stosowana przez Niemców odpowiedzialność zbiorowa uczyła przezorności: dla uniknięcia ewentualnych represji uradzono wysłać Jerzego do Poręby pod Ostrów Mazowiecką, gdzie mieszkał najstarszy brat, Kazimierz. Zygmunt musiał pozostać z chorym ojcem i matką; ktoś musiał zapewnić im opiekę i utrzymanie. Okazało się, że Jerzy wpadł z deszczu pod rynnę. Został złapany w ulicznej łapance i trzy lata przesiedział w hitlerowskich kacetach Auschwitz-Birkenau, Gross Rosen i Oranienburg. Po wojnie odsiedział jeszcze osiem z piętnastu lat, jakimi obdarowało go UB.
Gdy wrócili Sowieci
Ponowne przyjście Rosjan do Jedwabnego w 1944 roku zaznaczyło się w pamięci Zygmunta Laudańskiego. Aresztował go Krystowczyk (też Zygmunt, jeden z braci Krystowczyków, którzy w czerwcu 1941 roku uciekli wraz z Armią Czerwoną a teraz z nią powrócili), wróciła też sprawa zabójstwa Szewieliowa - naczelnika NKWD z Jedwabnego. Przypomniano też Zygmuntowi udział jego krewnych w antysowieckiej partyzantce.
Wiedział, że to nie przelewki. Takie postawienie sprawy mogło się skończyć tragicznie. Zaczął "pogrywać" nieaktualnym już listem do Stalina i Kalinina. Trochę zbaranieli, ale gdy dodał, że z poprzednim naczelnikiem był w "zmowie" właśnie po to, by ująć zabójcę Szewieliowa, poskutkowało. Udało mu się jeszcze wyciągnąć z posterunku milicji Nacewicza, którego niesłusznie posądzano o zabójstwo czerwonoarmisty w czerwcu 1941 roku. Niestety Śleszyńskiego, właściciela stodoły, w której spalono Żydów, nie udało mu się wydostać. Chociaż Zygmunta wypuszczono, nie dane mu było długo cieszyć się wolnością.
Wkrótce do Jedwabnego zjechało UB. Nabrali ludzi na samochody i zawieźli do Łomży. Tam tak zaczęli ich tłuc, że podpisywali co tylko bijący chcieli. (Podkr. moje - WK.) Sielawina i Kalinowska, które nie umiały pisać ani czytać, "podpisywały" krzyżykami wszystkie protokoły, które im podsuwano. Niebrzydowskiego, który za pierwszych Sowietów pracował w MTS, zaczęli tłuc w pięty, żeby podpisał, że widział Laudańskich przy pędzeniu i paleniu Żydów w stodole. Chłop nie wytrzymał i podpisał. Przez długi czas nie mógł chodzić.
W łapach UB
Wreszcie przyszedł czas i na Zygmunta. Przesłuchania odbywały się według schematu: zaciemniony pokój, śledczy za biurkiem i ciągle te same pytania - kogo widział przy mordowaniu Żydów?
Próbował uczciwie wyjaśniać, że przy tym nie był i nikogo nie mógł widzieć. Wtedy śledczy naciskał przycisk na biurku, gasło światło, a z sąsiedniego pomieszczenia wpadało trzech rosłych ubowców. Jedno uderzenie wystarczało, by leżał na podłodze. Leżącego kopali, gdzie popadło: po głowie, brzuchu, nerkach - nie wybierali. Gdy starał się osłaniać głowę - dostawał w genitalia, gdy chronił przyrodzenie - kopali w głowę, gdy mdlał - cucili wodą i znów bili. Po takiej "obróbce" mówił właściwie wszystko co chcieli. Starał się jednak podawać nazwiska tych, którzy byli poza zasięgiem UB albo nie żyli. (Podkr. moje - WK.)
Na początek wymienił Karolaka, niemieckiego burmistrza w Jedwabnem - wyśmieli go. Podał nazwisko Kalinowskiego i Kurzeniowskiego, bo doszły go słuchy, że nie żyją. Zmusili go do wymienienia nazwiska Mariana Żyluka, jednak później został on przed sądem uniewinniony (okazało się, że gdy Niemcy mordowali Żydów, siedział w areszcie na posterunku żandarmerii w Jedwabnem).
Przy podpisywaniu protokołu śledczy dopisał, że w czasie przesłuchania nie stosowano przymusu fizycznego. Laudański gwałtownie zaprotestował. Śledczy nie ponaglał. Znów nacisnął przycisk na biurku, znów zgasło światło i wpadało trzech ubeckich opryszków. Cios w głowę, podłoga, kopy ubeckimi butami, ból, utrata świadomości. Nie chciał umierać w katuszach, jakie zadawali mu żydowscy oficerowie UB. (Podkr. moje - WK.) Liczył, że przed niezawisłym sądem dojdzie prawdy i sprawiedliwości.
"Ludowa" sprawiedliwość
Sędziemu poskarżył się już w pierwszym dniu procesu. Opowiedział jak go bito, jak wymuszano zeznania i dyktowano co ma powiedzieć. (Podkr. moje - WK.)
"Niezawisły" sąd ze zrozumieniem wysłuchał podsądnego, po czym zwracając się bezpośrednio do Zygmunta sędzia zapytał, czy dysponuje on... zaświadczeniem lekarskim potwierdzającym doznane urazy.
Takiego chwytu Laudański nie przewidział.
W czasie procesu nie zeznawał żaden obiektywny świadek. O tym, że pani Marianna Supraska zeznała w śledztwie, że Laudańskiego gestapowcy gnali razem z Żydami, dowiedział się z publikacji profesora Tomasza Strzembosza w "Rzeczpospolitej" z 31 marca 2001 roku.
Na sali sądowej ze zdumieniem oglądał zeznających. Henryk Krystowczyk, jeden ze wspomnianych czterech braci, zeznał że na czas pogromu wrócił akurat z Wołkowyska i ukrywając się u swego stryjecznego brata Wacława przy ulicy Przestrzelskiej, widział przez dziurę w dachu, jak Zygmunt wraz ze swym ojcem Czesławem Laudańskim pędzili Żydów "piaszczystym gościńcem" do stodoły Śleszyńskiego. W dokładnym rozpoznaniu Laudańskich nie przeszkadzała mu ani dwustumetrowa odległość, ani rosnące na tej przestrzeni drzewa i zarośla, które - jak to w lipcu bywa - pokryte były obfitym listowiem. Jak rozpoznał Czesława Laudańskiego, ojca Zygmunta, który w tym czasie z niedowładem nóg leżał w łóżku? Pozostało to jego tajemnicą... jak również sądu, który tym bredniom dał wiarę.
Zaprzeczenia na nic się nie zdały. Sensownych wyjaśnień, jak chociażby Wacława Krystowczyka, stryjecznego brata świadka i jednocześnie właściciela domu, z którego jakoby wspólnie mieli widzieć Laudańskich, sąd nie brał pod uwagę. Wacław zdecydowanie zaprzeczył obecności Henryka w swoim domu, jak również wykluczył możliwość ukrywania się tam brata bez wiedzy gospodarza. Dementował tym samym kłamstwo o wspólnej obserwacji przez dziurę w dachu.
Wyrok, więzienie, wolność...
Sądowa fikcja w Łomży była mydleniem oczu opinii społecznej. Wyrok na Zygmunta i innych oskarżonych wydano na długo przed procesem. (Podkr. moje - WK.)
Klamka zapadła i za Zygmuntem na długo zamknęły się drzwi więzienia, najpierw w Ostrołęce, później w Goleniowie, Strzelcach Opolskich i na koniec w warszawskim Mokotowie.
Nie tracił nadziei. Pisał zażalenia i skargi. Było o co walczyć, w domu czekała żona i dzieci.
Jednego z wizytujących inspektorów próbował złapać na wypróbowany fortel - "współpracę" z NKWD za pierwszych Sowietów. Kazano mu to opisać. Tej "taktycznej zagrywki" Zygmunt wstydzi się do dziś. Fortel nie tylko, że się nie udał, ale okazał się fatalny w skutkach a Gross to znalazł i nagłośnił, że największy mordujący Żydów bandyta pracował dla NKWD. Takich kąsków Gross nie przepuszczał: nic nie przeszkodziło mu nazwać mordercą Bogu ducha winnego kalekę, jednonogiego sąsiada Laudańskich, starego Sielawę. W swych oszczerczych zapędach nie znał żadnej miary.
Po śmierci Stalina zaczęto jakby uważniej słuchać zażaleń Zygmunta. Na początku 1955 roku poszedł na całość: wyjawił wizytującemu inspektorowi wszystko - łącznie ze śmiercią Szewieliowa i stryjenką Jadwigą, która poległa w walce z sowieckim okupantem. Nie omieszkał wspomnieć o podejrzeniach ciążących na nim w związku z tymi faktami. Powiedział też o zamordowanym w celi mokotowskiego więzienia współwięźniu Antonim Karasiu. Wyraził obawy o swoje życie.
Wizytator kazał mu wszystko opisać, ostrzegając że jedna drobna nieścisłość w jego życiorysie obróci w niwecz starania o przedterminowe uwolnienie.
Na odpowiedź czekał trzy miesiące. Upragnioną wolność ujrzał 4 kwietnia 1955 roku. Otrzymał zwolnienie warunkowe. Brat Jerzy wyszedł na wolność odsiedziawszy osiem lat. Zaczęli od nowa układać sobie życie. Zabliźniały się rany, blakły wspomnienia.
Osiedlili się w Piszu, gdzie znaleźli pracę, dom i spokój... do chwili, gdy pan Gross rozpoczął światową akcję obrzucania błotem nie tylko Laudańskich i mieszkańców Jedwabnego, ale całej Polski i wszystkich Polaków.
WIESŁAW WIELOPOLSKI
redaktor naczelny
miesięcznika
"Wiadomości Piskie"
Wiesław Wielopolski, Tygodnik Głos NR 27 (884) 7 lipca 2001 za Wiadomości Piskie, 2001-07-07
http://www.naszawitryna.pl/jedwabne_511.html
Kiedyś "Mieszko II"
15. Pani Gość z Drogi
Szanowna Pani Zofio,
Żydzi, to ludzie, którzy od zawsze modlą się do diabła pod postacią zła i złota.
Znamy to z Księgi Wyjścia, gdzie Bóg w rozmowie z Mojżeszem odsądził od czci i wiary plemiona żydowskie, które wypędzono z Egiptu.
Ukłony
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
16. Pelargonia
Balon Jedwabnego nadmuchali Niejaki Singer, Gross i jak ich nazywa prof.Norman Finkelstein żydzi z "Holocaust" Industry a chodziło o niebagatelną sumę 60 mld papiera. Miałem pretensje do prezydenta Lecha Kaczyńskiego o przerwanie ekshumacji, ale cóż ja mogę. Pzdr
RACJA JEST JAK DUPA, KAŻDY MA SWOJĄ /Józef Piłsudski/
17. Ser Lancelocie,
Znam tę sprawę, gdyż interesuję się Jedwabnem:-)
Pozdrawiam serdecznie
"Ogół nie umie powiedzieć, czego chce, ale wie, czego nie chce" Henryk Sienkiewicz
18. Panie Michale...
wypędzenie nie było wszak bez powodu.wiemy TO prawda ?
i Tak do dzisiaj...powoli zaczynamy być mniejszością we własnym Kraju...
serd pozdr
gość z drogi
19. Polskie "Jedwabna" w liczbach bezwzględnych
PRAWNE ASPEKTY ŚCIGANIA SPRAWCÓW ZBRODNI DOKONANYCH NA MIESZKAŃCACH WSI POLSKICH W LATACH II WOJNY ŚWIATOWEJ
Zbrodnie bez przedawnienia - fotogaleria
Chociaż początków międzynarodowego prawa wojny doszukać się można już w starożytności, to jednak dopiero w XIX wieku powstały pierwsze międzynarodowe regulacje z tym związane. Zaliczyć do nich można między innymi: Deklarację paryską z 1856 roku w przedmiocie prawa wojny morskiej, Konwencję genewską z 1864 roku o polepszeniu losu rannych wojskowych czy też Deklarację petersburską z 1868 roku w sprawie pocisków wybuchających małego kalibru. Ogłoszony w roku 1880 przez Instytut Prawa Międzynarodowego w Oksfordzie projekt prawa wojny lądowej stał się zwiastunem bardziej kompleksowego uregulowania praw i obyczajów wojennych. Projekt ten poprzedził istotne ustalenia o sposobie prowadzenia wojny, które zostały zawarte w trzech deklaracjach przyjętych w czasie I Konferencji Pokojowej w Hadze w 1899 roku.
Dopiero jednak ustalenia II Konferencji Pokojowej w Hadze w 1907 roku stały się początkiem unormowań, kodyfikujących obszerny katalog zakazów i nakazów, obowiązujących strony prowadzące wojny. W Hadze przyjęto ogółem trzynaście konwencji, do IV Konwencji z dnia 18 października 1907 roku załączony został regulaminem praw i zwyczajów wojny lądowej.
Traumatyczne doświadczenia I wojny światowej uświadomiły społeczności międzynarodowej, że dotychczasowe unormowania prawne, dotyczące prawa wojennego, wymagają jednak dalszych zmian. W konsekwencji Konferencja paryska z czerwca 1919 roku, przygotowująca traktat pokojowy pomiędzy głównymi mocarstwami sprzymierzonymi i stowarzyszonymi (w tym Polską) z jednej strony, a pokonanymi Niemcami z drugiej strony, powołała tzw. Komisję do spraw Odpowiedzialności, która sporządziła katalog 32 zbrodni, uznanych za zbrodnie wojenne.
Kolejną kodyfikacją obejmującą podstawowe zasady prawa wojennego stała się Konwencja Genewskiej z dnia 27 lipca 1929 roku, która, w połączeniu z IV Konwencją Haską z 1907 roku, stała się zbiorem międzynarodowych uniwersalnych praw i zwyczajów wojennych obowiązujących wszystkie narody cywilizowane. Warto w tym miejscu odwołać się do wstępu do IV Konwencji Haskiej. Stanowi on , że „(…) w wypadkach nie objętych przepisami obowiązującymi, (…) ludność i strony wojujące pozostają pod opieką i władzą zasad prawa narodów, wypływających ze zwyczajów, ustanowionych między cywilizowanymi narodami oraz z zasad humanitarności i wymagań społecznego sumienia”. W wyraźny sposób widać tu dążenie do objęcia ochroną prawa międzynarodowego jak najszerszego kręgu osób, niezależnie od formalnego obowiązywania odpowiednich umów międzynarodowych, którymi były (i są obecnie) wymienione Konwencje.
Napaść Niemiec na Polskę we wrześniu 1939 roku była aktem zbrodniczym i metodycznie przygotowanym, popełnionym przez hitlerowskie kierownictwo polityczne oraz wojsko. Sposób prowadzenia wojny przez niemieckie formacje wojskowe odbiegał od norm prawa międzynarodowego, stanowiąc pogwałcenie IV Konwencji Haskiej z 1907 roku oraz Konwencji Genewskiej z 1929 roku, kodyfikujących podstawowe, ogólne zasady zwyczajowe prawa wojennego i traktowania jeńców wojennych. Ofiarami licznych zbrodni wojennych popełnionych w czasie kampanii wrześniowej i ponad pięcioletniej okupacji byli bezbronni cywile, jeńcy wojenni, a także ranni. Katalog zbrodni z lat 1939–1945, za które odpowiedzialność ponosi państwo niemieckie oraz jego funkcjonariusze, jest dramatycznie obszerny. Obejmuje on m.in.: ludobójstwo, zbrodnie na jeńcach wojennych, deportacje, wypędzenia, przesiedlenia, połączone po raz pierwszy w dziejach Europy z działaniami o charakterze eksterminacyjnym, zagładę w obozach koncentracyjnych – wszystko na niespotykaną dotąd skalę.
Polska poniosła proporcjonalnie największe straty w ludziach, kulturalne i materialne spośród wszystkich krajów napadniętych i okupowanych w czasie II wojny światowej. Istniejące w tym zakresie szacunki i wyliczenia, dokonywane bezpośrednio po zakończeniu wojny, opierały się na sprawozdaniach Biura Odszkodowań Wojennych, powołanego w 1945 roku i działającego przy Prezydium Rady Ministrów.
Oprócz danych szacunkowych, zbieranych przez to Biuro, ustalenia co do strat i szkód wojennych Polski w latach 1939–1945 czyniły również: Była Komisja Ministerstwa Finansów, Ministerstwo Odbudowy, Ministerstwo Leśnictwa i inne urzędy państwowe.
Z dostępnych danych, dotyczących strat i szkód doznanych przez polską wieś wynika między innymi, że w następstwie II wojny światowej zniszczeniu uległo 554 tys. zagród wiejskich (najwięcej w województwach: warszawskim, kieleckim, białostockim, poznańskim i rzeszowskim – według podziału administracyjnego z 1947 roku), co spowodowało – licząc według wartości waluty polskiej z 1938 roku – straty na łączną sumę 1 573 889 tys. złotych. Gospodarka straciła około 1 mln 908 tys. sztuk koni, 5 mln 905 sztuk bydła.
Powołana w Ministerstwie Finansów Komisja do spraw ostatecznego ustalenia strat i szkód, powstałych także na skutek zabranych przez okupanta z terytorium Polski (z wyłączeniem Ziem Odzyskanych) dochodów czynników wytwórczych, stwierdził, że w rolnictwie straty z tego tytułu (np. wywłaszczenie z gospodarstw, kontyngenty mięsne i zbożowe, odebrany przychówek) – zamknęły się kwotą 6 062 mln złotych, o wartości nominalnej z 1938 roku.
Za najistotniejsze straty uznać należy – co jest oczywiste – straty ludzkie.
Jedną ze specyficznych, wręcz kolonialnych, metod działania, podejmowanych przez okupanta niemieckiego wobec polskiej wsi i jej mieszkańców, były ekspedycje karne. Organizowano je w różnych – czasem łączonych – celach. Takim celem mogło być ściągnięcie kontyngentów płodów rolnych, czasem chodziło jedynie o zastraszenie ludności wiejskiej poprzez spędzenie jej na miejsce zbiórki i maltretowanie biciem oraz groźbami. Ekspedycje karne związane były z reguły z przemocą fizyczną, aresztowaniami, łapankami na przymusowe roboty itp.
Szczególnie brutalną odmianą ekspedycji karnych stały się pacyfikacje wsi, podczas których dokonywano egzekucji, aresztowań, wysiedleń, palono zabudowania (w wielu przypadkach wraz z ludźmi). Pacyfikacje były metodą egzekwowania zbiorowej odpowiedzialności za „czyny antyniemieckie”, wymierzone przeciwko III Rzeszy lub jej obywatelom.
Badania prowadzone w byłej Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce na przełomie lat 60. i 70. XX wieku pozwoliły na ustalenie, że w czasie działań wojennych oraz okupacji niemieckiej w Polsce około 400 wsi zostało zupełnie zniszczonych, a jej mieszkańcy – zamordowani. Z tej liczby: 105 takich tragicznych zdarzeń miało miejsce w województwie lubelskim, 87 w krakowskim, 77 w kieleckim, a 64 w rzeszowskim. Z tych danych wynika oczywista refleksja, że najbardziej ucierpiała ludność wiejska na terenach, na których koncentrowała się działalność oddziałów partyzanckich AK, BCh i innych.
Pierwsze działania pacyfikacyjne przeprowadzono na Kielecczyźnie. W marcu i kwietniu 1940 roku pod pretekstem walk z oddziałem Henryka Dobrzańskiego „Hubala” spalono ponad 600 zagród i zamordowano 687 mieszkańców wsi.
Z danych – odnoszących się tylko do zabójstw i podpaleń, dokonanych ramach wojennego terroru na wsi Kielecczyzny w latach 1939–1945 – wynika, że niemiecki okupant dokonał łącznie 1 514 aktów terroru i 137 podpaleń, w trakcie których życie straciło 10 362 mieszkańców wsi (najwięcej w powiatach: końskim, starachowickim i kozienickim). Z kolei na Białostocczyźnie dokonano w latach 1939 i 1941–1945 łącznie 147 pacyfikacji wsi, na skutek czego życie straciło 1 822 jej mieszkańców (najwięcej w powiatach: Wysokie Mazowieckie, Grajewo i Bielsk Podlaski).
Powyższe dane, jak i te dotyczące np. województwa lubelskiego, w którym niemiecki okupant przeprowadził ponad 260 akcji terrorystycznych i represyjnych, mordując ponad 7 tys. osób – są rzecz jasna tylko fragmentem przeogromnej dokumentacji źródłowej martyrologii wsi, wytworzonej na przestrzeni dziesiątków lat.
Ogrom poniesionych w czasie II wojny światowej strat ludzkich, materialnych i kulturalnych sprawił, że od samego początku Polska brała udział w inicjatywach międzynarodowych, mających na celu potępienie nieludzkich zbrodni i złamania obowiązującego prawa narodów, a zwłaszcza IV Konwencji Haskiej z 1907 roku i Konwencji Genewskiej z 1929 roku.
Polska jako jedno z pierwszych państw wydała specjalną ustawę karną, dotyczącą odpowiedzialności za zbrodnie III Rzeszy Niemieckiej. Było to nieodzowne, gdyż regulacje obowiązującego wówczas Kodeksu karnego z 1932 roku nie zawierały pojęcia zbrodni wojennej i zbrodni przeciwko ludzkości, nie dawały zatem odpowiednich narzędzi do prawnokarnej oceny tych zbrodni.
Jednocześnie, na mocy dekretu z dnia 10 listopada 1945 roku, powołano do życia Główną Komisję Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce oraz jej struktury terenowe, których zakresem działania (art. 3 dekretu) uczyniono badanie i zbieranie materiałów dotyczących zbrodni niemieckich, popełnionych w latach 1939–1945 w Polsce lub poza jej granicami w stosunku do obywateli polskich lub osób narodowości polskiej oraz w stosunku do cudzoziemców, którzy w tym czasie przebywali w Polsce.
O ile pierwszy okres funkcjonowania Głównej Komisji, ulegającej z biegiem lat istotnym przeobrażeniom kompetencyjnym, w praktyce wypełniony był przede wszystkim czynnościami śledczo–dokumentacyjnymi, o tyle lata 1949–1965 stały się okresem swoistego impasu w jej działalności. W 1965 roku, gdy Główną Komisję reaktywowano, polem jej działania w coraz większym stopniu stawały się prace archiwalno–dokumentacyjne i naukowe. Materiały z postępowań śledczych, prowadzonych przez poszczególne struktury terenowe Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, zaczęto przekazywać do niemieckiego Centralnego Urzędu Administracyjnego Sądownictwa Krajowego ds. Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu, który rozpoczął działalność 1 grudnia 1958 roku. Jego powołanie miało na celu koordynację wszystkich postępowań o zbrodnie hitlerowskie, prowadzonych w Republice Federalnej Niemiec.
W tym miejscu nadmienić należy, że w okresie od 8 maja 1945 roku do 31 grudnia 1986 roku na obszarze ówczesnej RFN postępowaniami śledczymi objęto ogółem 90 921 osób podejrzanych o zbrodnie hitlerowskie. W tym okresie prawomocnymi wyrokami skazano 6 480 oskarżonych (w tym 14 na karę śmierci, a 160 na karę dożywotniego więzienia). Różnica między liczbą osób podejrzanych, a ostatecznie skazanych, jest wiec ogromna. Wielu spośród owych ponad 90 tys. podejrzanych o popełnienie zbrodni hitlerowskich, znalazło się – z różnych powodów - poza zasięgiem organów ścigania RFN. Gdy porówna się, że w tym samym okresie organa ścigania byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej oskarżyły 16 578 osób o popełnienie zbrodni przeciwko ludzkości i pokojowi, spośród których skazano 12 812 (w tym 118 osób na karę śmierci, a 232 na karę dożywotniego więzienia) – wniosek o stosunkowo łagodnym i mało skutecznym działaniu zachodnioniemieckiego wymiaru sprawiedliwości wobec sprawców zbrodni hitlerowskich, nabiera szczególnego znaczenia.
Kontynuatorka Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, powołana na mocy ustawy z dnia 6 kwietnia 1984 roku Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce – Instytut Pamięci Narodowej miała zajmować się działalnością śledczą (w ograniczonym zakresie, m.in. wyłączającym możliwość postawienia zarzutu osobie podejrzanej czy skierowania aktu oskarżenia do sądu, co należało do kompetencji prokuratury powszechnej), archiwalną i naukowo–badawczą w zakresie „zbrodni hitlerowskich” popełnionych w Polsce i poza jej granicami na osobach narodowości polskiej lub obywatelach polskich innych narodowości. Działalność śledcza Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce – Instytutu Pamięci Narodowej związana jest jednak ze zintensyfikowaniem procesu przekazywania materiałów z prowadzonych postępowań do Centralnego Urzędu w Ludwigsburgu.
Jak wynika z dokonanych w latach 2006-2008 ustaleń, prowadzonych w ramach tzw. skontrum, w Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (który z mocy ustawy stał się spadkobiercą prawnym dokumentacji archiwalnej i śledczej wytworzonej w latach 1945–1998 przez byłe Komisje), z 62 937 wysłanych za granicę dokumentów (z czego zdecydowaną większość stanowiły oryginały protokołów przesłuchania świadków) 59 134 z nich przekazano do Centralnego Urzędu w Ludwigsburgu. Tymczasem tylko w latach 1970–1980 Centralny Urząd wszczął około 2 350 postępowań, wykorzystując ponad 2/3 materiałów nadesłanych przez Główną Komisję. Na ich podstawie toczyły się w różnych prokuraturach RFN postępowania karne przeciwko 13 624 podejrzanym (o najpoważniejsze zbrodnie), z czego oskarżono w tym okresie tylko 219 osób, spośród których prawie 2/3 niemieckie sądy uniewinniły uznając, że „(...) materiały przekazane przez stronę polską uniemożliwiają indywidualizowanie sprawców”.
Ogółem w latach 1949–1986 sadownictwo zachodnioniemieckie przeprowadziło łącznie 140 procesów o zbrodnie hitlerowskie, popełnione na obszarze Polski (w granicach sprzed 1939 roku), zakończonych prawomocnymi wyrokami. W sprawach tych oskarżono łącznie 355 osób, spośród których 313 skazano, a 42 uniewinniono. Te ostatnie liczby wskazują, że ogrom przestępstw popełnionych w czasie II wojny światowej w Polsce przez zbrodniczy system narodowosocjalistyczny III Rzeszy, będących w swojej istocie zbrodniami ludobójstwa – nie został rozliczony przez sądownictwo RFN.
W konsekwencji w powojennych Niemczech udało się chociaż częściowo wymazać z pamięci szerokich kręgów społeczeństwa fakt stosowania wobec obywateli okupowanej Polski zbrodni i terroru. Determinowało to również proces kształtowania świadomości historycznej kolejnych pokoleń w Niemczech. Opinii publicznej starano się wpoić przekonanie, w czym niemałą rolę odegrała prasa, że właściwie osądzono już wszystkich zbrodniarzy, którzy przeżyli i których udało się ująć, a dalsze powracanie do przeszłości jest bezowocne.
Dla porównania należy jednak przypomnieć, że pion śledczy Instytutu Pamięci Narodowej – Komisji ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, od momentu rozpoczęcia swojej działalności w sierpniu 2000 roku, oskarżył zaledwie 2 osoby o dokonanie zbrodni nazistowskich, zarzucając im popełnienie przestępstw z dekretu z dnia 31 sierpnia 1944 roku.
Opisany, jedynie w zarysie, stan rzeczy, prowadzi do oczywistych - jak się wydaje - wniosków:
- martyrologia wsi polskiej w okresie II wojny światowej, a zwłaszcza zbrodnie niemieckiego okupanta dokonane na mieszkańcach wsi, jak też wielkość strat i szkód, powstałych w wyniku pacyfikacji, grabieży i innych form represji, skierowanych przeciwko mieszkańcom wsi, posiadają bardzo obszerną i bogatą, materialną spuściznę archiwalno-źródłową. Znaczna jednak jej część – gdy chodzi o dokumentację wytworzoną w czasie prowadzonych przez lata postępowań karnych – została przekazana Centralnemu Urzędowi w Ludwigsburgu, skutkiem czego dokumentacja ta stała się częścią składową akt niemieckich postępowań, akta te, po zakończeniu postępowań i upływie okresu przechowywania przekazane zostały właściwemu niemieckiemu archiwum państwowemu, w którym znajdują się do dzisiaj, jako zasoby archiwalne danego landu.
- spuścizna ta, a zwłaszcza zawarta na kartach kilku tysięcy prowadzonych przez całe dziesiątki lat śledztw, nigdy nie została więc w pełni wykorzystana, a istotna jej część została w sposób bezpowrotny utracona.
- stosunkowo nikła liczba postępowań karnych, prowadzonych w latach 1949–1986 przez niemiecki wymiar sprawiedliwości w sprawach zbrodni popełnionych na obszarze Polski w granicach sprzed 1939 roku, (140 procesów) oraz mało imponująca liczba skazanych w następstwie tych procesów (313 osób) obejmuje zaledwie kilka (kilkanaście – kilkadziesiąt?) spraw, dotyczących pacyfikacji i innych aktów terroru na mieszkańcach wsi, co prowadzi do trudnej do przyjęcia refleksji, że zbrodnie popełnione na mieszkańcach wsi polskiej w czasie II wojny światowej, chociaż w zdecydowanej większości ujawnione, nie zostały w istotny sposób rozliczone ani przez niemiecki, ani przez polski wymiar sprawiedliwości. Stało się tak, chociaż powojenne systemy prawne: zarówno unormowania międzynarodowe jak i ustawodawstwa wewnętrzne, były wystarczające dla skutecznego ścigania sprawców popełnionych zbrodni.
- nie sposób pominąć wreszcie tak istotnej kwestii, jak rzucająca się w oczy odmienność prawnokarna ocen zbrodni nazistowskich. Na podstawie dostępnych dzisiaj – chociaż ciągle z dużym trudem – postanowień prokuratur niemieckich, prowadzących w przeszłości postępowania karne na podstawie materiałów źródłowych przekazywanych, za pośrednictwem Centralnego Urzędu w Ludwigsburgu, przez byłe Główne Komisje, można mówić o znacznej dysharmonii w podejmowaniu prawnokarnych ocen zbrodni dokonanych na mieszkańcach polskiej wsi. Dotyczy to w szczególności takich zbrodni, które w ocenie niemieckiego wymiaru sprawiedliwości nie stanowiły zbrodni wojennych w rozumieniu IV Konwencji Haskiej z 1907 roku, lecz mieściły się „w dozwolonym zwalczaniu partyzantki”. Egzemplifikacją filozofii niemieckiego wymiaru sprawiedliwości np. może być bestialska pacyfikacja wsi Barbarka koło Skały w powiecie miechowskim, dokonana 15 sierpnia 1944 roku przez żołnierzy i funkcjonariuszy ustalonych formacji niemieckich, którzy dopuścili się zabójstwa 62 osób spośród ludności cywilnej, w tym kobiet (niektóre z pochwyconych osób zamordowano strzałami w tył głowy), oraz spalenia kilkudziesięciu zabudowań mieszkalnych i gospodarczych. Z uzyskanego odpisu postanowienia Prokuratury przy Sądzie Krajowym w Norymberdze–Furth z dnia 9 marca 1978 roku o umorzeniu dochodzenia w tej sprawie wynika, że dowolnie uznano, jakoby krytycznego dnia cywilni mieszkańcy wsi Barbarka i innych przyległych miejscowości podjęli walkę z wojskami niemieckimi, co doprowadziło do zbrojnego odwetu, w konsekwencji czego zabito 62 osoby cywilne.
Prowadzący w tej sprawie śledztwo prokurator Instytutu Pamięci Narodowej, umarzając je postanowieniem z dnia 31 lipca 2006 roku wobec niewykrycia sprawców przestępstwa, zakwalifikował zabójstwo 62 cywilnych osób jako nie ulegającą przedawnieniu zbrodnię nazistowską z art.1 pkt.1 dekretu z dnia 31 sierpnia 1944 roku.
- pozostający obecnie w dyspozycji polskich organów obszerny materiał dokumentacyjno-źródłowy, pozyskiwany na potrzeby aktualnie prowadzonych śledztw, także z archiwów zagranicznych, jak i informacje ludzi, mające formę zeznań, a więc relacji składanych w określonych rygorach prawnych, stanowią dzisiaj nadal bogatą materialną spuściznę, cechującą się z reguły wysoką wiarygodnością, dokumentującą zabójstwa i inne przestępstwa popełnione na mieszkańcach wsi. Dokumentacja ta pozostawia dzisiaj trudne do przecenienia możliwości badawcze, stwarza rozległą przestrzeń poszukiwawczą zarówno dla historyków, jak i prawników.
Wszystko to nie pozwala dzisiaj na uznanie za zamkniętą kwestii obejmującej martyrologię polskiej wsi, jaka była udziałem jej mieszkańców, ofiar zbrodniczych działań totalitaryzmu hitlerowskiego.
Wyłaniające się możliwości badawcze wskazują więc na oczywistą potrzebę kontynuowania, a nawet poszerzania prac badawczych, dotyczących martyrologii polskiej wsi w okresie II wojny światowej. Za rozwijaniem tych badań przemawiają zarówno względy poznawcze, jak też i społeczno–prawne oraz moralno–polityczne.
Bez uwzględnienia tragicznych doświadczeń historii Polaków i Polski, a szczególnie mieszkańców jej wsi z lat 1939–1945, nie można w istocie mówić dzisiaj, w zjednoczonej Europie, o prawach człowieka, demokracji, czy też kształtowaniu wspólnoty międzynarodowej i międzypaństwowej.
Antoni Kura
Instytut Pamięci Narodowej
Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu
http://martyrologiawsipolskich.pl/mwp/wirtualne-mauzoleum/modul-vi-zbrod...
Kiedyś "Mieszko II"
20. Do Pani Pelargonii
Szanowna Pani Ewo,
I Pani i ja wiemy o grzechach grave peccatum, wiec na strojeniu się w przysłowiowe ornaty zostawmy to innym.
Wiemy , że dziś Polska jest służebnicą cudzą, by nie nazwać tego inaczej. Wiemy również, że na miano służebnicy cudzej zapracowały sobie wszystkie rządy.
W 'pocie czoła' pracują nadal, bo wspiera ich polskie społeczeństwu, któremu do szczęścia wystarczy ciepła woda w kranach, której za lat kilka zabraknie, tak jak emerytur i niepodległości.
Ukłony dla Wielce Szanownych Pań
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
21. Do Pani Guantanamery
Szanowna Pani Guantanamero,
Moim zdaniem , my Słowianie, Polanie, przez 700 lat dawaliśmy dowody, że jesteśmy Narodem, którego cechuje humanitaryzm do innych nacji szczególnie Żydów.
Oni naszej Polańskiej Ziemi sie nie urodzili ! Przyszli, bo tu w przeciwieństwie do Europy i Świata byli traktowani jak ludzie.
Ukłony
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
22. Do Pani Maryli,
Szanowna Pani Marylo,
Nie przyszli mieszkańcy i ksiądz proboszcz, bo nie czuli się spadkobiercami wyimaginowanych win wymyślonych przez naszych wrogów.
Ukłony moje najniższe
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
23. Pan Obibok na własn...
Szanowny Panie Mieszko,
Hitler tez był Żydem, Wielu Żydów, bardzo wielu uczestniczyło w holokauście. Wielu z nich pisze o tym fakcie, jak choćby kronikarz warszawskiego getta Emanuel Ringelblum,
Nasi UB-cy, którzy mordowali Inkę, tez zdaniem Sądu najwyższego działali na rozkaz
Ukłony
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
24. Pan Obibok na własn..
Szanowny Panie Mieszko,
Pieknie dziękuję za encyklopedyczne opracowanie o zbrodniach nieprzedawnionych.
Ukłony
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
25. Szanowny Panie MIchale,
mam swoją teorię dziejów dotyczącą getta warszawskiego i burdy żydowskiej agentury i usłużnych wszelkiej maści urzędników żydowskich, a nazywanej powstaniem w getcie warszawskim.
Po pierwsze m.in.dlatego, że bardzo dobrze znam strukturę proporcjonalnej, co do liczby mieszkańców, a więc i różnych służb w takim skupisku wynoszącym około 500 tysięcy mieszkańców, jest nią Miasto Gdańsk, czyli miasto, które można porównać do warszawskiego getta, w którym żyło też około 500 tys. ludzi narodowości żydowskiej.
Gdy weźmiemy pod uwagę znane i niekwestionowane przez nikogo fakty, jak te, że do niemieckich obozów koncentracyjnych administracja żydowska getta, policja żydowska i tajna bezpieka "13", a później "Żagiew" wysłała około 450 tys. mieszkańców getta warszawskiego, to znaczy ni mniej ni więcej tylko to, że w getcie warszawskich w dniu wybuchu "postania" pozostało około 50 tys. mieszkańców w przytłaczającej większości składała się z administracji getta warszawskiego, jawnej i tajnej policji, konfidentów, agentów Gestapo oraz ich rodzin, a to daje 10% stanu populacji żydowskiej jaka przewinęła się przez warszawskie getto.
Dziś w czasie pokoju, lecz państwa policyjnego, jaką jest III RP, Miasto Gdańsk również posiada mniej więcej podobną populację mieszkańców jako szeroko rozumianą administrację z wszelkimi służbami miejskimi, które uczestniczą w realizacji zadań na rzecz mieszkańców Miasta Gdańsk licząc z członkami ich rodzin.
Podobną populację wykazywało warszawskie getto, tym bardziej, że znamy takie fakty, jak wysyłanie w ostatnich transportach schorowanych członków rodzin i dzieci.
Dziecko według Talmudu każdy żydowski wyznawca może poświecić bez grzechu dla ratowania swego życia - szczególnie wówczas, gdy on lub ona jest w tzw. wieku rozrodczym.
W getcie nie było według mnie żadnego powstania lecz bunt dotychczasowych współpracowników niemieckich, którzy stanęli pod ścianą po tym, jak wysłali ponad 450 tysięcy swojego żydowskiego narodu na pewną ich śmierć w niemieckich obozach zagłady.
Gdy przyszła kolej na tych co wzięli udział w eksterminacji swoich wyznawców, to podnieśli bunt i raban, podczas którego udało zastrzelić błądzącymi i przypadkowymi rykoszetami kilkunastu niemieckich oprawców i na tm się to "wielkie" żydowskie "powstanie skończyło.
Tymczasem po aryjskiej stronie Warszawy chodzili żydowscy tajni współpracownicy Gestapo oraz jawnej, tajnej i uzbrojonej żydowskiej policji politycznej "Żagiew", a wcześniej sławetnej żydowskiej "13" aż do tzw. ruskiego "wyzwolenia" od okupanta niemieckiego by samego siebie ustanowić kolejnym okupantem tym razem całej Polski.
Po tej zmianie okupanta Polski większość z nich przeszło do służby w komunistycznych organach tzw. wymiaru sprawiedliwości - czyli organów represji i kontynuacji zniewolenia Polaków.
Podobnie było z 1800 osobową strażników obozowych KL Stutthof, z których tylko garstka poniosła jakąkolwiek karę, a przecież oni pochodzili z pierwszym komendantem obozy Maxem Pauly pochodzili z gdańskiego Pomorza, gdzie mieszkali po wojnie i gdzie mieszkają ich potomkowie po dzień dzisiejszy. Gro z nich służyło komunistom przy instalowaniu władzy ludowej i zniewalaniu Polaków w służbie organów bezpieczeństwa PRL.
Strażników obozowych jakoś nikt też nie chciał i nie szukał, bo byli to znani bezpiece sąsiedzi z tej samej jednostki UB lub KBW.
Z takiej prostej przyczyny nikt nie mówił o żydowskiej policji jak i nikt ich z tego powodu nie szukał, bo nie było takiej potrzeby, gdyż ich dane i adresy zamieszkania oraz pracy były bardzo dobrze znane dla MINISTERSTWA BEZPIECZEŃSTWA PUBLICZNEGO PRL jak i WUBP, PUBP - znaczy UB.
Jak dziś wiemy Żagiew podszywała się pod rzekomych przemytników kontrabandy oraz wytwórców i dostawców żywności do warszawskiego getta.
Żagiew posiadała na terenie warszawskiego getta wiele bunkrów na terenie warszawskiego getta, których lokalizacja była bardzo dobrze znana Gestapo, bo za ich przyzwoleniem i na ich rozkaz zostały one wybudowane, a więc gestapo wiedziało doskonale ile każdy bunkier ma wejść i wyjść i gdzie one się znajdują.
W jednym z nich dokonał się żywot bojowca ŻOB Anielewicza.
Anielewicza według mnie w bunkrze należącym według mnie do Żagwi zgładziła agentura żydowska w tym żydowskie cyngielki - kobiety żydowskie, które parały się wykonywaniem wyroków, a które były ściągnięte z innych gett - w tym i z odległego Wilna, które nie wiedzieć dlaczego mogły ot tak swobodnie podróżować między gettami.
Ta wileńska cyngielka, to nawet swoje dziecko porzuciła by stawić się na rozkaz do getta warszawskiego.
Czytałem wiele relacji o tym rzekomo popełnionym zbiorowo samobójstwie, zwracając szczególną uwagę na wszelkie niuanse, które jakoś mi nie przystawały, bo podawane fakty nie zazębiły się oraz nie wypływały jedne z drugich.
Tym bardziej, że sam tego doświadczam opisując różne moje historie z przeszłości, które w różny sposób pośredni lub bezpośredni w jakiś tam sposób zazębiają lub wypływają z innych faktów, które mimo to mają jakiś tam wspólny mianownik.
Dlatego m.in. gdy je opisuję odjeżdżam na wątki poboczne, by po jakimś tam czasie wracać do tematu głównego.
Tego jest brak w rozlicznych opowiadaniach przez rzekomych uczestników i rzekomych bojowników, ba nawet rzekomych zastępców zamordowanego według mnie Anielewicza, przywódcy ŻOB-u.
Ciekawie się zapowiada moja opowieść, prawda?
Jeśli weźmiemy takie fakty, jak brak połączeń telefonicznych między gettem, a stroną aryjską Warszawy, bo komórek jeszcze nikt nie wymyślił, to w jaki to sposób w tak krótki sposób pewien "powstańca", ba rzekomo "zastępca" samego Anielewicza w niespełna 48 godzin będąc odciętym od kontaktów poza gettem zorganizował swoją ucieczkę jeszcze w trakcie trwania "powstania" w getcie warszawskim w maju - w dwa dni od rzekomego masowego samobójstwa dowództwa ŻOB z Anielewiczem oraz jego matką, gdy faktycznie to żydowskie "powstanie" kończy się z dniem wysadzenia synagogi ponad miesiąc później.
Nie uwierzyłem w tę bajkę m.in. dlatego, że wśród rzekomych samobójczyń znalazły się m.in. cyngielki żydowskie, które nie w takich opresjach były z tego, co czytałem o ich brawurze i bezprzykładnym bohaterstwie.
Kolejną sprawą jest rzekome nie obsadzenie przez niemieckich żołnierzy i żandarmów akurat jednego z wyjść z bunkra, przez które udaje się uciec grupce w rzekomym zastępcą "zamordowanego samobójczo" Anielewicza, który miała już zorganizowaną ucieczkę kanałami z getta, u którego włazu po stronie aryjskiej czekał umyślny kierowca by wywieźć ich poza Warszawę. Gdyby ten rzekomy zastępca Anielewicza posiadał dzisiejsze środki łączności, a one nie były przez przypadek zablokowane, to dałbym wiarę, że mógł ten żydowski komunistyczny bojec z ŻOB zorganizować swoje ucieczkę kanałami i wyjazd z Warszawy, ale ja nie zwykłem słuchać takich bajek dla naiwnych lub dzieci.
Jeszcze jedna moja teoria w przedmiocie chodzenia po Warszawie z workiem pachnących i chrupiących bułeczek, z którymi bał się chodzić po Warszawie bydłoszewski, bo bardziej obawiał się Polaków niż Niemców.
Nie dziwię się jeśli te chrupiące i pachnące bułeczki pochodziły z piekarni "ŻAGIEW", na które chciano wyłowić ukrywających się w Warszawie żydowskich współbraci, którzy nie podporządkowali się poleceniom zarówno władz niemieckich ale i żydowskich rabinów oraz żydowskiej administracji getta.
Tak więc nie dziwię się temu, że bał się on bał się chodzić wśród Polaków z tymi bułeczkami upieczonych według żagwiowej receptury żydowskiej, bo każdy by się bał, gdyż na każdego konfidenta czekała załadowana w komorze pistoletu ich trefna kulka.
Napisałem to oględnie i z ironią, lecz mam nadzieję, iż Pan czytając to mnie zrozumie bez dodatkowych objaśnień.
Pozdrawiam serdecznie,
Obibok na własny koszt
Kiedyś "Mieszko II"
26. Pan Obibok na własn...
Szanowny Panie Mieszko,
Tak było !
Dziś moskiewska ubecka, rzydokomuny propaganda z igły robi widły by opanować w pierwszej kolejności Polskę, Świat.
Dziś o ludobójstwie Żydów w Palestynie Świat milczy.
Ukłony
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz