Zmarł pułkownik Włodzimierz Gedymin, ostatni żyjący pilot września 1939 r., żołnierz Armii Krajowej, kawaler Virtuti Militari
17 czerwca 2012 roku zmarł w Warszawie pułkownik Włodzimierz Gedymin, pilot Wojska Polskiego, uczestnik kampanii wrześniowej, pilot doświadczalny, pilot Polskich Linii Lotniczych LOT i śmigłowcowy pilot sanitarny, ostatni pilot września 1939 r., żołnierz Armii Krajowej, kawaler Virtuti Militari. Pilot myśliwski 3-go Pułku Lotniczego w Poznaniu (III Dywizjon Myśliwski, 131 Eskadra), członek Aeroklubu Poznańskiego w latach 1934-1939, W czasie okupacji hitlerowskiej żołnierz Armii Krajowej, uczestnik operacji "MOST" w wyniku której przekazano do Wlk. Brytanii dane dotyczące niemieckiej broni V-1. Miał 97 lat.
Uroczystości pogrzebowe odbędą się w piątek, 22 czerwca w Pułtusku. Msza św. żałobna zostanie odprawiona w bazylice pułtuskiej o godz. 10. Organizatorzy proszą, aby jej uczestnicy zamiast kwiatów przynieśli znicze. Nabożeństwo żałobne odbędzie się również w Warszawie. Urna z prochami płk Włodzimierza Gedymina zostanie przewieziona do Poznania i złożona w jego grobie rodzinnym.
Legenda lotnictwa: zajmował trzecie miejsce na liście polskich pilotów myśliwskich, zwycięzców walk powietrznych we wrześniu 1939 r., po wojnie, choć dzieciństwo spędził w Poznaniu, pracował w Warszawie, w lotnictwie cywilnym i sanitarnym. Jako miejsce życia na emeryturze 30 lat temu wybrał Pułtusk. Tam odebrał Błękitne Skrzydła, honorowe odznaczenie przyznawane za szczególne zasługi dla polskiego lotnictwa przez Krajową Radę Lotnictwa i redakcję „Skrzydlatej Polski” (2009) czy medal „Zasłużony dla Warszawy” (2011).
W czasie okupacji, po nieudanych próbach przedarcia się na zachód, płk pilot Włodzimierz Gedymin był żołnierzem Armii Krajowej. Do jego zadań należało przygotowywanie i zabezpieczanie lotów alianckich samolotów. Uczestniczył w spektakularnej akcji o kryptonimie Most III, podczas której przekazano do Wielkiej Brytanii zdobyte przez żołnierzy AK fragmenty niemieckiej rakiety balistycznej V2. Po wojnie pracował w lotnictwie cywilnym oraz sanitarnym. Po przejściu na emeryturę w 1982 roku mieszkał w Pułtusku.
W uznaniu zasług dla niepodległości Polski płk pilot Włodzimierz Gedymin został odznaczony Orderem Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych, Krzyżem Partyzanckim oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Zbliża się Święto Lotnictwa Polskiego, obchodzone w rocznicę zwycięstwa kpt. Franciszka Żwirki i inż. pil. Stanisława Wigury w międzynarodowych zawodach Challenge w 1932 roku. To dla Pana szczególna data? W jednej z wypowiedzi wspomniał Pan, że właśnie po tej wygranej zainteresował się Pan lotnictwem.
- Gdy byłem w szóstej klasie poznańskiego gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego, zaczęły się zajęcia z przysposobienia wojskowego. Początkowo w nich nie uczestniczyłem, ponieważ lekarz zalecił mi ograniczenie wysiłku fizycznego, bo zbyt szybko rosłem. Dlatego dla mnie zajęcia te zaczęły się dopiero w siódmej klasie, gdy lekarz zezwolił mi na podejmowanie większego wysiłku fizycznego. Po zwycięstwie Żwirki i Wigury sierżant, który prowadził przysposobienie wojskowe, powiedział, że potrzebujemy więcej takich Żwirków. Rozdał również formularze, na których rodzice musieli wyrazić zgodę na uczestnictwo uczniów w lotniczym przysposobieniu wojskowym, organizowanym przy aeroklubie poznańskim, ale prowadzonym przez instruktorów wojskowych. Zaniosłem tę deklarację do domu i poprosiłem mamę o podpisanie. Ojca zwykle nie było w domu, bo praca zmuszała go do częstych wyjazdów, więc mama zajmowała się sprawami "szkolnymi".
Zgodziła się? Miał Pan wtedy 17 lat.
- Mama powiedziała, że nie przyłoży ręki do niczego, co ma związek z lotnictwem. Akurat wtedy miała świeżo w pamięci tragiczną śmierć młodego pilota z zaprzyjaźnionej rodziny. Tak się jednak złożyło, że wkrótce potem do domu wrócił z delegacji ojciec. Mama powiedziała mu o mojej prośbie. Podałem ojcu deklarację, tłumacząc, że chodzi o takie teoretyczne szkolenie, a on, nie zastanawiając się długo, podpisał ją. Grzecznie pocałowałem ojca w rękę, bo taki był wtedy zwyczaj, i chciałem wyjść zadowolony, ale mama powiedziała ojcu, iż podpisał zgodę na szkolenie lotnicze. Ojciec jednak nie zmienił zdania. Nie dopuszczał do siebie myśli, że chłopak z gimnazjum będzie mógł latać.
Zaczął Pan wtedy latać?
- Jeszcze nie. Najpierw trzeba było przejść szkolenie teoretyczne, nabyć wiedzę z nawigacji, meteorologii i przepisów ruchu lotniczego oraz poznać zasady budowy silników i płatowców. Ponadto trzeba było mieć ukończone 18 i pół roku życia i przejść niezbędne badania lekarskie. Te przeszedłem najpierw w 3. pułku lotniczym w Poznaniu, a później w Warszawie, w Centrum Badań Lotniczo-Lekarskich. Okazały się dla mnie bardzo korzystne. Mama cały czas liczyła na to, że się rozmyślę. Nie wchodziło to jednak w rachubę. W efekcie już w siódmej klasie uczęszczałem na dodatkowe teoretyczne zajęcia lotnicze. Tak bardzo się do nich przykładałem, że miałem zaległości w szkole w przedmiotach humanistycznych. Lotniczy kurs teoretyczny skończyłem z pierwszą lokatą. Dzięki temu mogłem wybrać, gdzie będę się szkolić. W przerwie wakacyjnej między siódmą i ósmą klasą zacząłem już kurs pilotażu. Początkowo ćwiczyłem na zawieszonym w powietrzu szybowcu, a następnie na szkoleniowym samolocie Hanriot H-28.
Już wtedy zdecydował Pan, że zostanie pilotem? Nie myślał Pan o innym zawodzie?
- Po maturze zdałem najpierw egzamin na Politechnikę Warszawską. Chciałem jednak wcześniej odbyć obowiązkową służbę wojskową. Egzamin był ważny przez dwa lata, więc mogłem zacząć studia później. Najpierw służyłem w Poznaniu, przy 57. Pułku Piechoty, gdzie ukończyłem kurs podchorążych rezerwy. Później trafiłem do Dęblina, bo ukończenie wojskowego przysposobienia lotniczego zobowiązywało mnie do służby w lotnictwie. Dlatego zostałem przeniesiony do Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie. Najpierw zdobywałem wiedzę teoretyczną, a następnie latałem na różnych typach samolotów, m.in. RWD-8 i szkolnym PWS-14. Po pierwszym roku mogłem wrócić na studia. Jednak szkolenie szło mi bardzo dobrze, a dowódcy namawiali mnie, bym został zawodowo w lotnictwie. Ponadto w tym czasie Polska przeżywała kryzys. Ojciec akurat stracił chwilowo pracę. Pomyślałem sobie, że w takiej sytuacji trudno byłoby mi studiować w Warszawie. Zdecydowałem się więc na zawodową służbę w lotnictwie i dalsze szkolenie. Na trzecim roku odbyłem kurs wyższego pilotażu w Grudziądzu. Początkowo latałem głównie na szkolnym samolocie PWS-14, myśliwcu PWF-10, a później na myśliwcu PZL-7. Po ukończeniu Szkoły Podchorążych Lotnictwa zostałem promowany na stopień podporucznika pilota lotnictwa myśliwskiego.
Dlaczego tak bardzo zależało Panu na lataniu? To wyłączna zasługa sławnych pilotów Żwirki i Wigury?
- Tak, ich przykład bardzo mnie pociągał. Ponadto dla mnie latanie było czymś niezwykłym i atrakcyjnym. Zawsze lubiłem latać. Lubiłem zresztą w ogóle rzeczy niezwykłe. Robiłem więc wszystko, co można było robić samolotem.
Nie bał się Pan? Przeżył Pan jakieś dramatyczne chwile podczas któregoś z lotów?
- Czego miałem się bać? Na ziemi też zdarzają się wypadki. Nie liczyłem się z niebezpieczeństwem. Trudne chwile przeżyłem kiedyś, latając samolotem rolniczym podczas opryskiwania zbóż niedaleko Katowic. Przestał działać silnik mojego samolotu. Udało mi się jednak wylądować awaryjnie na lotnisku w Mierzęcicach [dziś międzynarodowy port lotniczy - red.].
Do Poznania, gdzie Pan się wychowywał i uczył, rodzina przyjechała z Petersburga, ale stamtąd również nie wywodzą się Pana korzenie?
- Oczywiście. Zaczęło się od tego, że dziadek za udział w Powstaniu Styczniowym jako zesłaniec syberyjski nie miał prawa powrotu do Polski, musiał osiedlić się w Rosji. Pracując tam jako dzierżawca w różnych dobrach ziemskich, dorobił się własnego majątku Palkowo (na terenie Rosji). Gdy mama wyszła za mąż, zamieszkali z ojcem w Petersburgu. Ojciec kończył tam studia i myślał, że będzie mógł pracować na placówce dyplomatycznej, ponieważ studiował języki wschodnie. Władze stawiały jednak warunek: by otrzymać posadę, musiał być wyznania prawosławnego. Ojciec nie zgodził się zmienić wyznania, chciał zostać katolikiem, więc nie mógł wyjechać na placówkę dyplomatyczną. Gdy zaczęliśmy dorastać z bratem i trzeba było pójść do szkoły, mama zdecydowała, że musimy wracać do Polski, byśmy uczyli się w polskich szkołach, tym bardziej że po rewolucji do władzy doszli komuniści. Część naszej rodziny mieszkała w Poznaniu, tam też ojciec dostał pracę, więc w tym właśnie mieście się osiedliliśmy.
Brał Pan udział w obronie powietrznej Poznania na początku września 1939 r., za co niedawno (60 lat po wojnie) przyznano Panu honorowe obywatelstwo Poznania i tytuł "Zasłużony dla Miasta Poznania". Jaka była wtedy, na początku wojny, sytuacja polskich sił lotniczych?
- Mieliśmy 6 pułków lotniczych: w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Toruniu, Lidzie i we Lwowie. Ja latałem na myśliwcach PZL P-11, a były dywizjony, które miały jeszcze stare maszyny PZL P-7. Większość eskadr latała na myśliwcach PZL P-11 lub P-24, więc niewiele mogliśmy zrobić. W porównaniu z niemieckim lotnictwem byliśmy od razu na przegranej pozycji. Hitler rozpoczął wojnę wtedy, gdy to dla niego było wygodne. Niemcy wiedzieli, że jesteśmy jeszcze nieprzygotowani. Nasze dywizjony myśliwskie miały być przezbrojone na nowoczesne myśliwce Jastrząb, ale dopiero w 1940 r. i w latach następnych.
Mimo że polscy piloci latali na starszych samolotach, zestrzeliwali maszyny nieprzyjaciela. Zestrzelił Pan najwięcej niemieckich samolotów spośród pilotów poznańskiego III/3 Dywizjonu Myśliwskiego. Jak się to Panu udało?
- Ucząc się w szkole lotniczej przed wojną, mieliśmy wiedzę o samolotach, które posiadały inne kraje, także Niemcy. Wiedzieliśmy, że samoloty niemieckie, np. Messerschmitty, są nowocześniejsze i szybsze od naszych. Trzeba było to brać pod uwagę. Nie opłacało się atakować ich od przodu, ponieważ zostawał krótki czas na ostrzał. Trzeba było zastosować inny sposób. Dlatego atakowałem je od tyłu i z góry, dzięki czemu miałem więcej czasu na ostrzał i unikałem trafienia przez nieprzyjaciela. Ponadto z takiej pozycji najlepiej było prowadzić ostrzał. W tym czasie nie było jeszcze służb ostrzegających przed nalotami nieprzyjaciela. Więc po prostu nasłuchiwaliśmy, czy nie nadlatuje jakiś samolot, trzymając stale swoje maszyny w pogotowiu. Drugiego dnia wojny usłyszałem nadlatujący średni bombowiec Heinkel He-111. Jego zadaniem było dokonanie rozpoznania. Udało mi się wzbić na tyle wysoko i tak ustawić swój samolot, że znajdowałem się z tyłu i nad niemiecką maszyną. Po oddaniu kilku serii z pokładowych karabinów maszynowych Heinkel się zapalił. Większość załogi niemieckiej wyskoczyła z samolotu. Maszyna spadła na ziemię. To był mój pierwszy zestrzelony samolot.
Wkrótce potem zestrzelił Pan następny?
- Tak, po tym zestrzeleniu musiałem wrócić na lotnisko, bo kończyła mi się już amunicja. Gdy tylko ją uzupełniłem, usłyszałem kolejny samolot. Tym razem nadleciał Dornier Do-17 [produkowane w wersji lekkich bombowców i samolotów rozpoznawczych - red.]. Z tym miałem większy kłopot, bo samolot ten miał drugiego strzelca na ogonie. Mógł więc do mnie strzelać nawet wtedy, gdy leciałem z tyłu. Podlatywałem więc do niego i strzelałem krótkimi seriami, a następnie szybko zmieniałem pozycję, usuwając się w lewo lub prawo. Dzięki tej taktyce również ten samolot udało mi się zestrzelić. Załoga częściowo ewakuowała się z maszyny na spadochronach i została później wzięta do niewoli przez nasze służby. Jednak wkrótce potem pod naporem niemieckim front zaczął się cofać. 6 września odbyłem ostatnie walki. Nadleciała wtedy cała niemiecka eskadra, 3 trójki niemieckich bombowców.
Wtedy został Pan trafiony?
- Tak. Popełniłem wówczas błąd, zaatakowałem samolot z pierwszej trójki. Instrukcje w takiej sytuacji mówią, że należy atakować maszynę z ostatniej trójki. Zestrzeliłem wtedy niemiecki bombowiec, ale sam zostałem trafiony przez inny samolot. Otrzymałem postrzał w nogę, ale na szczęście nie zostały naruszone kości. Mogłem więc nawet wtedy ruszać nogą. Udało mi się wylądować. Później zaś bez większych komplikacji zostałem wyleczony. A przecież wystarczyło, by kula przeszła kilka centymetrów dalej, by mi zgruchotać kość. Miałem więc dużo szczęścia. Zawdzięczam to chyba opiece Matki Bożej. Gdy byłem jeszcze małym dzieckiem, moja mama ofiarowała mnie pod opiekę Matki Bożej Ostrobramskiej. W sanktuarium w Ostrej Bramie zawiesiła wotum w mojej intencji.
Ranny trafił Pan do szpitala, z którego Pan później uciekł. Dlaczego?
- Odwieziono mnie do szpitala do Warszawy, najpierw okręgowego, a potem Ujazdowskiego. Komisje co pewien czas sprawdzały stan zdrowia rannych żołnierzy. Gdy któryś zdrowiał, trafiał zwykle do oflagu. Nie chciałem iść do niewoli, więc przebywając w szpitalu, czytałem dużo o ucieczkach itp. W jednej z książek przeczytałem, że trzeba korzystać z pierwszej okazji, bo druga może się nie nadarzyć. Przygotowałem więc sobie cywilne ubranie, które przechowywałem u znajomego na terenie szpitala (żołnierze w szpitalu musieli być ubrani w mundury). Kiedy w końcu Niemcy przyszli po mnie i prowadzili mnie korytarzem, uciekłem, skręcając szybko na jednym z zakrętów i zbiegając klatką schodową w dół. Wziąłem od znajomego cywilne ubranie i uciekłem na miasto. Schronienie znalazłem u wuja na ul. Różanej.
Później walczył Pan w Wydziale Lotniczym Komendy Głównej Armii Krajowej. Czym Pan się konkretnie zajmował?
- Najpierw przyjmowałem zrzuty spadochronowe z dostawami broni i amunicji z Wielkiej Brytanii. Odbierałem także skoczków, cichociemnych. Oddział V Komendy Głównej ZWZ-AK, w którym walczyłem, nosił początkowo nazwę "Syrena". Później zajmowałem się już przygotowaniem odbioru transportów lotniczych. Te przywoziły również dokumenty i pieniądze, a zabierały kurierów. Pierwszy mój transport, tzw. Most Powietrzny II, odebrałem koło Tarnowa. Transporty odbywały się bardzo sprawnie. Szybko wyładowywano przywieziony sprzęt. Samolot zwykle zabierał na pokład kurierów Armii Krajowej i meldunki. Wszystko było wcześniej zorganizowane. Moim zadaniem było przygotowanie lądowiska, oświetlenie go itd. Musiałem to tak zorganizować, by samolot widział dokładnie miejsce, w którym ma lądować. Służyły do tego tzw. latarnie stajenne rozstawiane w taki sposób, że wyznaczały pas do kołowania samolotu. Jego początek oznaczaliśmy przez palące się ogniska, a koniec przez nabite na specjalne tarcze czerwone światełka odblaskowe. Dzięki temu lądujący pilot wiedział, gdzie może zacząć lądować i gdzie musi skończyć.
Podczas kolejnej akcji o kryptonimie "Most III" uczestniczył Pan w przekazaniu do Wielkiej Brytanii zdobytych przez AK szczątków ówczesnej nowej, niezwykle groźnej niemieckiej broni - rakiety V2.
- Tak. Ten transport, który odbył się 25 lipca 1944 r., był już trudny, ponieważ pogorszyła się pogoda. Lądowanie brytyjskiej Dakoty odbywało się na łąkach przylegających do rzeczki Kisieliny w Wał Rudzie koło Tarnowa. Po długotrwałych deszczach łąki rozmokły. Ale najgorszym moim zmartwieniem była jednostka niemiecka, która akurat tego dnia zakwaterowała się w pobliskiej wiosce. Miałem jednak nadzieję, że zanim rozlokują się tam na dobre, pierwszej nocy ich czujność nie będzie stuprocentowa. Nie pomyliłem się. Natrafiliśmy jednak na inne kłopoty. Gdy załadowaliśmy szczątki rakiety [fragment silnika i usterzenia - red.], a na pokład weszli kurierzy, samolot nie mógł ruszyć. Jego silniki pracowały na niskich obrotach, ale wywołane przez nie drgania sprawiły, że maszyna trochę osiadła w miękkim gruncie. Musieliśmy podkopać ziemię pod kołami samolotu. Na szczęście wzięliśmy ze sobą łopaty. Po drugiej próbie uruchomienia silników udało się. Samolot wystartował. Następnego dnia Niemcy sprawdzili cały teren. Nie znaleźli oczywiście żadnego sprzętu, bo wszystkie latarnie i tym podobny sprzęt przywoziliśmy na miejsce, a po akcji zabieraliśmy ze sobą. Nie mogliśmy już jednak organizować tam przylotów. Za tę akcję otrzymałem Krzyż Virtuti Militari.
Wtedy zakończyła się Pana służba w lotnictwie wojskowym?
- Później miałem jeszcze organizować transporty lotnicze w rejonie Piotrkowa Trybunalskiego. Jednak front tak szybko się przesuwał, że zrezygnowano z tych transportów.
Po wojnie latał Pan już tylko w lotnictwie cywilnym?
- Tak. Początkowo latałem w Polskich Liniach Lotniczych LOT jako kapitan.
Podczas pracy w LOT miał Pan okazję "wyjrzeć" za żelazną kurtynę?
- Latałem do Londynu, Paryża, Sztokholmu, Brukseli i Berlina. Kiedyś byłem także w Tuluzie, gdzie przeszedłem przeszkolenie na francuskim samolocie pasażerskim Languedoc 161, kupionym przez LOT. Jednak to były nieudane maszyny, ze względu na słabe silniki, które nie gwarantowały 100-procentowego bezpieczeństwa.
Szybko Pana zwolniono z LOT z powodu Pana służby w AK.
- W okresie tzw. błędów i wypaczeń uznano, że oficer przedwojennej szkoły wojskowej i żołnierz AK nie może pracować w PLL LOT, i zwolniono mnie w 1950 roku. Dlatego przez pewien czas pracowałem w budownictwie i spółdzielczości. Potem wróciłem do latania, ale już nie w LOT. Latałem na samolotach rolniczych i sanitarnych. Do opryskiwania lasów czy upraw zgłaszałem się na ochotnika. Dzięki temu byłem na kontrakcie w Afryce, gdzie opryskiwałem bawełnę i obsiewałem pola zbożem. Latałem na rolniczych An-2 w Egipcie, Algierii i Libii. W sanitarce latałem również na śmigłowcach, gdy trzeba było przewozić chorych czy rannych do specjalistycznych szpitali. Pracowałem również w Zarządzie Ruchu Lotniczego. Sprawdzałem wtedy podczas lotu urządzenia radionawigacyjne, m.in. system ILS [używany do dziś radiowy system nawigacyjny pomagający w lądowaniu podczas trudnych warunków atmosferycznych - red.]. Z tej pracy, mając 67 lat, przeszedłem na emeryturę.
Żona nie narzekała na Pana życie lotnicze, na wyjazdy?
- Nie, zresztą dzięki temu, że byłem pilotem, udało jej się m.in. wyjechać do Afryki, do znajomych.
Jak trafili Państwo ostatecznie do Pułtuska?
- Początkowo mieszkaliśmy w Warszawie. Po pewnym czasie dostałem działkę pracowniczą, jednak szybko przejęła ją firma, bo grunt był potrzebny pod jakąś inwestycję. Koleżanka żony zachęciła nas do nabycia działki w Pułtusku, gdzie ona wcześniej otrzymała działkę. Trafił nam się ciekawy teren w pobliżu lasu. Najpierw na działce urządziliśmy ogródek i sadziliśmy drzewa. Zawsze lubiliśmy z żoną zieleń. Dopóki żona żyła, lubiła pracować w ogródku. Mieliśmy dużo słońca i zieleni. Później udało mi się zbudować dom.
Dziś także Polska potrzebuje Żwirków i Wigurów, pilotów takich jak Pan? Jak zachęciłby Pan młodych do latania?
- By latać, trzeba mieć do tego powołanie. Może warto przywoływać przykłady zasłużonych pilotów, by inspirować młodzież, która ma predyspozycje do latania.
Dziękuję za rozmowę.
Zdjęcia i reprodukcje Ewa Sądej
Film poświęcony płk W. Gedyminowi.
http://www.aeroklub.poznan.pl/wiadomosci.php?p=akt&id_wiad=1200
Cześć Jego Pamięci!
- Zaloguj się, by odpowiadać
2 komentarze
1. Do Pani Maryli,
Szanowna Pani Marylo,
Wieczna część pamięci
pułkownika pilota Włodzimierza Gedymina,
Wielkopolanina z wyboru.
Uczęszczał do Gimnazjum I Liceum imienia Karola Marcinkiewicz, tego samego liceum , które ukończył mój wnuk, wcześniej Jerzy Waldorff, Stefan Stuligrosz
Wyrazy ubolewania
"Marcinek"
Michał Stanisław de Zieleśkiewicz
2. Pilot niezłomny Zmarł jeden
Pilot niezłomny
Zmarł jeden z najskuteczniejszych polskich
myśliwców kampanii wrześniowej, bohater Armii Krajowej, wybitny lotnik
Włodzimierz Gedymin ps. "Włodek".
Włodzimierz
Gedymin urodził się 23 czerwca 1915 roku w polskiej rodzinie
zamieszkałej w Petersburgu. Jego dziadek Włodzimierz Szarski, zesłany do
Rosji za udział w Powstaniu Styczniowym, pracując jako dzierżawca,
dorobił się tam znacznego majątku w Palkowie. Jego córka Janina wyszła
za mąż za pochodzącego z Kowna Wacława Gedymina. Gedymin po studiach w
Rosji chciał pracować w dyplomacji, ale ze względu na wymóg zmiany
wyznania na prawosławne ostatecznie znalazł zatrudnienie jako urzędnik w
administracji rządowej. Rodzina podtrzymywała patriotyczne tradycje i
dbała o wykształcenie dzieci, ucząc je w domu rachunków, języka
polskiego i historii. Po rewolucji Gedyminom udało się przedostać do
Polski, gdzie osiedlili się w Poznaniu. Włodzimierz poszedł do trzeciej
klasy w prywatnej Szkole Podstawowej im. św. Kazimierza pani Rozmuskiej,
a potem ukończył znane Gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego, zwane
"Marcinkiem". Jeszcze w trakcie nauki, na fali entuzjazmu po zwycięstwie
Franciszka Żwirki i Stanisława Wigury w Challenge 1932, rozpoczął
szkolenie lotnicze.
Maturę zdał w 1934 roku, po czym złożył egzaminy
wstępne na Politechnikę Warszawską. Przed rozpoczęciem studiów
postanowił odbyć szkolenie wojskowe. Kurs podchorążych rezerwy odbył w
57. Pułku Piechoty Wielkopolskiej, skąd został skierowany do Centrum
Wyszkolenia Oficerów Lotnictwa w Dęblinie. Szkołę Podchorążych Lotnictwa
ukończył z 3. lokatą i 15 października 1937 roku został promowany do
stopnia podporucznika pilota.
Mając możliwość wyboru jednostki,
zdecydował się na służbę w 3. Pułku Lotniczym w Poznaniu. Tam trafił do
132. Eskadry Myśliwskiej dowodzonej przez kapitana Franciszka
Jastrzębskiego (poległ w Bitwie o Anglię). Po ukończeniu Kursu Wyższego
Pilotażu w Grudziądzu w 1938 roku Gedymin został instruktorem w szkole
pilotażu przy 3. Pułku Lotniczym. W sierpniu 1939 roku został skierowany
do 131. Eskadry Myśliwskiej. Wraz z majorem Mieczysławem Mźmlerem,
wybitnym lotnikiem i asem myśliwskim, dowódcą III/3 Dywizjonu
Myśliwskiego, w skład którego wchodziły Eskadry 131. i 132., dokonał
objazdu i wyznaczenia lotnisk polowych na wypadek wojny. Po ogłoszeniu
mobilizacji polskie jednostki lotnicze zostały przesunięte na wyznaczone
lądowiska, dzięki czemu uniknęły zniszczenia w stałych bazach.
"Cztery zwycięstwa w jednym dniu"
Drugiego dnia wojny Gedymin, startując z zasadzki na polach majątku
Kobylepole (obecnie dzielnica Poznania), zestrzelił w dwóch lotach dwa
niemieckie samoloty rozpoznawcze. Do drugiego lotu Gedymin wystartował z
przestrzelonym śmigłem. To zwycięstwo było widziane z rejonu lotniska, a
uradowani pracownicy miejscowego browaru natychmiast przekazali
pilotowi skrzynkę piwa. Załoga niemieckiego samolotu została zatrzymana
przez okoliczną ludność, co później stało się przyczyną krwawych
represji, których ofiarą padło 14 osób.
Gedyminowi mało było tych
dwóch zwycięstw, jak wspominał, przypomniał sobie wówczas czytankę z
lekcji francuskiego zatytułowaną "Cztery zwycięstwa w jednym dniu",
opowiadającą o słynnym francuskim asie z pierwszej wojny światowej
Georges´u Guynemerze.
6 września podczas lotu patrolowego ponownie
nawiązał kontakt z wrogiem. Podczas ataku na formację niemieckich
bombowców popełnił jednak błąd, jak sam później stwierdził - przez
pazerność, atakując początek ugrupowania, i został ciężko ranny. Pocisk
karabinowy przeszedł wzdłuż kości udowej, na szczęście jej nie
naruszając. Gedymin, który w tym ataku zdołał odnieść kolejne
zwycięstwa, wrócił na lotnisko, po czym natychmiast został odwieziony do
szpitala w Poznaniu, a stąd do Warszawy, do szpitala okręgowego, a
następnie Szpitala Ujazdowskiego. Tam kontynuował leczenie po
kapitulacji Warszawy. Uciekł, gdy Niemcy rozpoczęli wywóz rannych do
obozów jenieckich.
W konspiracji
Ukrywał
się w Warszawie i dysponując fałszywymi dokumentami, znalazł
zatrudnienie w uruchomionych przez okupanta Państwowych Zakładach Tele- i
Radiotechnicznych.
Kilkakrotnie próbował ucieczki z Polski, ostatni
raz poprzez siatkę bohatera wojny bolszewickiej, pracownika PLL LOT,
podpułkownika Juliusza Gilewicza. Wpadka tej siatki ostatecznie
przekreśliła próby wydostania się z kraju. Gilewicz trafił do Auschwitz,
gdzie obok rotmistrza Witolda Pileckiego był jednym z twórców Związku
Organizacji Wojskowej, a później jednym z jego dowódców. Został
zamordowany w październiku 1943 roku.
Gedymin, nie mając możliwości
ucieczki, włączył się do pracy konspiracyjnej w ZWZ-AK. Jego zadaniem
stało się wyznaczanie stref zrzutu oraz lądowisk dla samolotów mających
przylatywać początkowo z Francji i Węgier, a potem z Wielkiej Brytanii.
Działając w komórce zrzutów "Syrena", przyjmował zrzuty spadochronowe
cichociemnych oraz broni i amunicji.
W 1944 roku odpowiadał za
polską część operacji Most, osobiście uczestnicząc w operacji Most II i
Most III. Szczególnie ta druga zasługuje na uwagę. Z 25 na 26 lipca 1944
roku na łące pod Tarnowem wylądował samolot Dakota z 267. Dywizjonu
RAF, na pokładzie którego znajdował się m.in. Jan Nowak-Jeziorański. Do
Włoch z kolei wyekspediowano części i dokumentację rakiety V2 oraz
tajemniczego emisariusza Józefa Retingera. Nie obyło się bez przygód, bo
samolot ugrzązł na podmokłej łące. Załoga była zdecydowana spalić
samolot, ale dzięki zimnej krwi Gedymina podjęto skuteczną próbę
wypchnięcia maszyny z kolein. Za swój udział w operacji kapitan "Włodek"
został odznaczony Srebrnym Krzyżem Orderu Virtuti Militari. Kolejny
Most, którym miał odlecieć m.in. Wincenty Witos, nie doszedł do skutku.
Jeden z pierwszych kapitanów
Po wojnie Gedymin na krótko zatrudnił się w Polskim Radiu w Bydgoszczy,
po czym rozpoczął pracę w odtworzonych PLL LOT jako jeden z pierwszych
kapitanów. Latał na liniach zagranicznych, na popularnych dakotach
pochodzących z wojennego demobilu. Jako pierwszy z pilotów PLL LOT
ukończył szkolenie na francuskich samolotach Languedoc, nieudanych
maszynach, których zakup był przedmiotem procesu sądowego.
21 lipca
1950 roku został zwolniony i musiał szukać pracy poza lotnictwem.
Znalazł ją w Nowej Hucie oraz Zakładach im. H. Cegielskiego, wówczas
znanych jako Zakłady im. Stalina w Poznaniu.
Po tzw. odwilży
powrócił do pracy w lotnictwie, najpierw w utworzonym w 1955 roku
Lotnictwie Sanitarnym. Tworzył je były żołnierz AK, pilot Tadeusz
Więckowski, w oparciu o doświadczonych lotników przedwojennych oraz
weteranów PSP, wśród których byli m.in.: Tadeusz Arabski, Edward
Jaworski, Stanisław Jensen, Jan Kalfas, Władysław Ryżko, Jerzy
Szymankiewicz czy Kazimierz Wźnsche. Obecnie Lotnicze Pogotowie
Ratunkowe jest najbardziej profesjonalną organizacją lotniczą w Polsce.
Nie ulega wątpliwości, że jest to zasługą tych lotników, którzy od
początku narzucili wysokie standardy.
W trakcie pracy w Lotnictwie
Sanitarnym Gedymin przeszedł przeszkolenie na śmigłowce. W późniejszym
okresie pracował także w agrolotnictwie, przeprowadzając opryski m.in.
na kontraktach w Algierii, Egipcie i Libii. Następnie podjął pracę w
Zarządzie Ruchu Lotniczego, gdzie wykonywał loty na kalibrację urządzeń
radionawigacyjnych, tzn. radarów, radiolatarni i systemów ILS. Na
emeryturę odszedł w wieku 67 lat. Działał społecznie, propagując
lotnictwo i historię ostatniej wojny.
Pułkownik pilot Włodzimierz
Gedymin zmarł w niedzielę, 17 czerwca 2012 roku, w Pułtusku, na kilka
dni przed swoimi 97. urodzinami.
Franciszek Grabowski
Uroczystości pogrzebowe płk. pil. Włodzimierza Gedymina
Poznań,
27 czerwca br., godz. 12.00, kościół pw. św. Wojciecha - Msza Święta i
główne uroczystości pogrzebowe z pełnym ceremoniałem wojskowym.
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120625&typ=my&id=my07.txt
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl