Kolejny trudny budżet
Premier ogłosił założenia przyszłorocznego budżetu, którego wstępny plan przyjął rząd. Jak zwykle, rzeczywiste liczby zweryfikowały szumne zapowiedzi końca trudnych czasów.
Przyszły rok miał być rokiem gospodarczego progresu, odwrotu od kryzysu i bogatszego portfela u „statystycznego” Polaka. W zamian za to – zdaniem premiera – mamy mieć bezpieczny dla Polski próg deficytu i długu publicznego, kosztem waloryzacji płac. Oprócz ograniczenia zadłużenia do 35 mln złotych, rząd optymistycznie planuje wzrost PKB do 4% i utrzymanie inflacji na stabilnym poziomie. Na ile jednak przedstawione liczby będą miały realne przełożenie na bilans finansów państwa, okaże się w trakcie wykonywania go. Już teraz wielu ekonomistów wątpi, czy rządowi uda się utrzymać zakładany poziom inflacji.
Może się wydawać, że rząd nieumyślnie ścieli sobie madejowe łoże. Obcinanie wydatków na wiele sfer życia publicznego, zapewne prędzej czy później spowoduje eskalację społecznego niezadowolenia. Premier Tusk łagodzi przedwczesne nastroje po raz kolejny uspokajając, że nie dotknie to bezpośrednio kieszeni obywateli (mówi to zresztą za każdym razem przy okazji pesymistycznych wieści). Wobec rosnących cen zafundowanych nam w tym roku wskutek podwyżki podatku VAT, pracownicy ”budżetówki” będą musieli nadal korygować swój koszyk z zakupami. Co prawda, według zapowiedzi, nikt im nie zabierze, ale też i nie da. Przecież sprawdzony przepis na koniunkturę gospodarczą w czasie kryzysu, przedstawił już dawno temu pan o nazwisku Keynes, ale najwyraźniej premierowi i ministrowi finansów chyba nie po drodze z koncepcją tego pana. Rząd zdaje się wychodzić z założenia, że skoro do tej pory, mimo kryzysu lub – jak wolą ministrowie – spowolnienia gospodarczego, Polacy nie ograniczyli drastycznie konsumpcji, to można działać zgodnie ze sprawdzoną taktyką ograniczania podwyżek płac, na rzecz pozornego łatania dziury budżetowej. Piętą achillesową ekipy Tuska jest rozrost administracji, za który jeszcze kilka lat temu krytykowała poprzedników. Co z tego, że premier ze swoimi ministrami biją się teraz za to w pierś, przyznając się do porażki w tej materii, skoro tym, którym dała dodatkowe stanowiska nie potrafi zapewnić normalnych wynagrodzeń, nie mówiąc już o waloryzacji. Skutek jest taki, że odbija się to na niemal każdej innej grupie społecznej. Z kalkulacji budżetowych obronną ręką wyszli nauczyciele, którzy co prawda otrzymają tylko niespełna połowę obiecanej stawki procentowej, ale nie od dzisiaj wiadomo, że z wojny ze Związkiem Nauczycielstwa Polskiego jeszcze nikt nie wrócił cało. Rząd Tuska, spiesząc się z ustawą budżetową, chce zapewnić sobie reelekcję. Pomyślny wynik wyborczy upewni kolejną radę ministrów (która zapewne przetrwa w obecnym składzie) do słuszności kontynuowania polityki oszczędzania, bo „Polak potrafi”.
Dość abstrakcyjne pojęcie liberalizmu w wydaniu Platformy Obywatelskiej doprowadza do konkluzji, że obywatele, za których rząd jest bezpośrednio odpowiedzialny i z których ma bezpośrednie korzyści, muszą i tak radzić sobie sami. I znowu wzrost cen jest niewspółmierny do zarobków. Zobaczymy, ile przeciętny Polak zdoła jeszcze ścieśniać i uszczuplać swój domowy budżet.
(13 maja 2011 r.)
- marek-peplowski - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
1 komentarz
1. szczerze?
Ekipa Tuska to pięta achillesowa a nie piętą achillesową ekipy Tuska jest rozrost administracj.