GOLENIE OGOLONYCH OWIEC - z prof. Zytą Gilowską rozmawia Teresa Wójcik (GP)

avatar użytkownika Maryla

Niektórzy ekonomiści uważają, że sytuacja polskich finansów publicznych jest bliska zapaści. Inni, że „dziura Bauca” była większym zagrożeniem. Jaki więc jest naprawdę stan finansów państwa?
Nominalnie „dziura Bauca” (90 mld zł) była mniejsza od obecnego deficytu sektora finansów publicznych (100 mld zł), lecz ówczesny nominalny PKB (760 mld zł) stanowił niespełna 55 proc. tegorocznego. Część tamtych niedoborów była hipotetyczna, faktycznie trzeba było zmierzyć się z deficytem ok. 60 mld zł. Pamiętam błyskawiczną blokadę ponad 10 mld zł w wydatkach budżetowych, dokonaną na wniosek wicepremiera Marka Belki w listopadzie 2001 r. Potem pojawił się „podatek Belki”, istniejący do dziś. W 2002 r. deficyt budżetowy zmalał do 40 mld zł. Wicepremier Grzegorz Kołodko forsował przymusowe oświadczenia majątkowe połączone z abolicją podatkową. Dużo się działo. Teraz, tzn. od ostatnich wyborów parlamentarnych, nie działo się nic, sielanka. W tym czasie faktyczny deficyt sektora finansów publicznych wzrósł prawie pięciokrotnie. I po wyborach prezydenckich nagle zapowiedziano wzrost podatków. To jest sytuacja kabaretowa, rząd twierdzi, że od 2010 r. „muszą przejściowo wzrosnąć podatki, bo jest kryzys, którego u nas nie było, a zresztą może i był, ale jako Zielona Wyspa zwalczyliśmy go wzrostem gospodarczym i oszczędnościami”. Jakimi oszczędnościami? Dług publiczny rósł jak na drożdżach, począwszy od 2008 r., kiedy przy prawie 5-proc. wzroście PKB (tak, prawie 5 proc.!) państwowy dług publiczny przyrósł o 69 mld zł wobec przyrostu o 22 mld zł w 2007 r.

To może czeka nas załamanie gospodarki, jak w Irlandii?
Nasza gospodarka ma się lepiej od finansów państwowych. Zahartowanych Polaków nie tak łatwo zastopować. Ale zapchane drogi, biurokracja, trudno dostępne kredyty dla małych firm i odnawiające się zatory płatnicze mocno wyczerpują energię przedsiębiorców. Zniechęcają młodzież oraz – to bardzo ważny czynnik – pompują sektor publiczny, coraz większy i droższy. To nie przypadek, że w państwie o poblokowanych ścieżkach awansu posada państwowa jest priorytetem. I dlatego liczba zatrudnionych w administracji cały czas rośnie. Ludzie kombinują i kształtują swoje kariery, często za cenę niezależności i rozwoju zawodowego. To z kolei niszczy nasz, i tak dość kiepski, etos pracy. Niewesoło. W finansach publicznych natomiast stąpamy po cienkim lodzie nastrojów na rynkach finansowych. Rynki finansowe mają swoje mierniki racjonalności, bywa, że działają pochopnie. Dopóki stać nas na pożyczanie brakujących środków, dopóty truchtamy.

Gdyby udało się naszej gospodarce wrócić na ścieżkę dynamicznego wzrostu, 5–6 proc. PKB, to deficyt budżetowy i deficyt finansów publicznych zmniejszyłby się do dopuszczalnego poziomu?
Niekoniecznie, przecież w 2008  r. był wysoki wzrost, a w finansach dramat. Potrzeba pięciu, sześciu kolejnych dobrych lat. Ale i wtedy ujawnią się skutki marazmu demograficznego, co wzmocni napięcia w systemach emerytalnych. Trwały wzrost wymaga silnych impulsów rozwojowych, wewnętrznych i zewnętrznych. Zewnętrzne płyną od naszych europejskich partnerów handlowych, oni z kolei przejmują sygnały z Azji, głównie z Chin. Ci zaś orientują się na gospodarkę amerykańską itd. Kółko się zamyka, a światowa gospodarka ugina się pod ciężarami licznych „stymulusów”, które rządy rzuciły na pożarcie instytucjom „zbyt wielkim, żeby upaść” w ramach ratowania globalnego ładu finansowego, który w moim przekonaniu jest nie do uratowania. Ale to temat na inne opowiadanie. Natomiast na własnym podwórku powinniśmy robić swoje, czyli po prostu stymulować naszą trajektorię rozwojową pod wpływem impulsów wewnętrznych. Ale rząd przez dwa lata siedział na jedwabnej poduszce zostawionej przez poprzedników, a w trzecim roku się ocknął i oburzył: podłożyć jedwabną poduszkę? Co za podstęp. Azjatycka perfidia.
Czy rząd może poprzez dobrze pomyślaną politykę gospodarczą pobudzić wzrost na taką skalę w obecnych warunkach?
Sporo zależy od sytuacji międzynarodowej, ale jako kraj na dorobku, z wielkimi potrzebami nowych mieszkań, dróg, patelni, durszlaków, stołów i chodników, możemy też wiele z siebie wykrzesać. To jest kwestia wyboru. Na pewno takim impulsem nie będzie obowiązkowe wydłużanie wieku emerytalnego mężczyzn. Nasi mężczyźni żyją 5 lat krócej niż na zachodzie Europy, a opieka zdrowotna ledwo zipie. Trzeba szykować miejsca pracy dla ludzi młodych, trzeba kruszyć bariery korporacyjne, trzeba ten zaduch wietrzyć. No i trzeba chuchać na rodziny z małymi dziećmi, szczególnie im pomagać, chronić, zachęcać do rodzicielstwa. Żłobki, przedszkola, duże wsparcie od trzeciego dziecka wzwyż, tak to widzę.

Jakie pani przewiduje skutki podwyżki stawki VAT, podwyżki akcyzy na paliwa, likwidacji ulg prorodzinnych?
Płace realne praktycznie „stoją”, bezrobocie maleje tylko sezonowo, obroty w placówkach handlowych spadają. W takich okolicznościach, przy obecnej sile nabywczej, wzrost opodatkowania konsumpcji przyniesie spadek nabywanych towarów i usług. Skutek będzie bardzo niedobry, a dla konsumpcji dóbr krajowych – zwłaszcza odzieży, konfekcji, materiałów biurowych, artykułów dla dzieci – fatalny. Nabywcy jeszcze intensywniej rzucą się na tanie, importowane towary powszechnego użytku. Wiadomo, że jakość jest pierwszą ofiarą drożyzny. Nie tylko nasi wytwórcy nie dają rady swoim chińskim konkurentom. Zbyt wielkie są różnice w kosztach produkcji, szczególnie w kosztach pracy. Będziemy też bezradni wobec wzrostu cen transportu, energii i leków.

Może Wieloletni Plan Finansowy rządu jest tylko przykrywką dla przyspieszonej i nieracjonalnej prywatyzacji tego, co jeszcze mamy w gospodarce. Finanse są w potrzebie, trzeba błyskawicznie sprzedać, co się da...
Ten plan jest politycznym wehikułem czasu, rząd „kupuje czas”. A przy okazji rzeczywiście szykuje grunt pod duże prywatyzacje, które przy tak marnej koniunkturze specjalnie korzystne być nie mogą. Niewykluczone, że naszą energetykę, o którą od kilku lat toczą się zacięte batalie – bo przecież w tym pakiecie tkwi także duży rynek i bezpieczeństwo energetyczne – sprzedamy „lekko, skutecznie i nie przerywając snu”, jak w przedwojennej ulotce do środków przeczyszczających.
Zastanawiające, rząd obciążając obywateli dolegliwymi podwyżkami podatków, nie widzi możliwości wprowadzenia na kilka lat podatku od aktywów bankowych. Tak jak w Wielkiej Brytanii czy na Węgrzech. Przy minimalnym podatku, bo poniżej 0,4 proc. od posiadanych aktywów, budżet państwa mógłby zyskać nawet kilkanaście mld zł rocznie. Prawie trzy razy więcej niż z 1-proc. podwyżki VAT. Jak pani to skomentuje?
Rząd nie planuje żadnych zmian w systemie podatkowym. Żadnych. Bo przecież wzrost stawek VAT nie jest zmianą w systemie, jest łatwizną. Rząd nie chce zrazić do siebie żadnego wpływowego środowiska, jakby się bał cokolwiek tknąć, za to zaciska pasa gospodarstwom domowym, tym najbiedniejszym, które najwięcej wydają na bieżącą konsumpcję. Rząd nawet nie piśnie o przywilejach podatkowych licznych korporacji zawodowych, które płacą podatki od połowy swoich dochodów, a w roli tarczy przeciwczołgowej ustawiły sobie artystów. Wzrost stawek VAT jest szkodliwy dla gospodarki, a likwidacja ulg prorodzinnych w PIT byłaby jakąś dywersją społeczną. Ale cóż robić, przecież rodziny z dziećmi masowych demonstracji nie zwołają.

Gdy była pani wicepremierem i szefem resortu finansów, zaplanowała pani reformę finansów publicznych. Czy ten projekt byłby dzisiaj aktualny?
Ten plan jest w 90 proc. aktualny i jeszcze bardziej pilny niż trzy lata temu. Reforma instytucjonalna jest absolutnie konieczna. Bez niej nie można zrobić kroku dalej i nie da się wprowadzić zmian funkcjonalnych, w tym sprawnego budżetowania zadaniowego. Ale to marzenie ściętej głowy. Rząd Tuska tego nie zrobi, nawet nie ma takiej pokusy. Pewna swego biurokracja państwowa jest sojusznikiem rządu, a jest to (z członkami rodzin) około 2,5 mln osób. Tyle, ilu było członków PZPR w apogeum poprzedniego ustroju. Tamci też wiernie trwali, niektórzy zastygli w tym trwaniu aż do dzisiaj.

A co by pani zaproponowała w ramach reformy finansów publicznych?
Mówiłam to już wiele razy, w tym dla „Gazety Polskiej”. Ale ścieżek reform nie projektuje się w gazetach. Warto jednak zauważyć, że w tym roku gwałtownie maleją wpływy z CIT. Jest dobry czas na przeoranie naszego systemu podatkowego, bo jeśli już golić, to tylko zarośnięte owce, a nie do gołej skóry i w kółko te same.

Czy reforma nie powinna być zgrana z polityką gospodarczą państwa? Wydaje się, że Wieloletni Plan Finansowy jest zupełnie wyizolowany od polityki pieniężnej, inwestycyjnej, rozwoju infrastruktury, innowacyjności itd.
Praktyka rządzenia jest teraz inna. Rząd nie ukrywa, że jakieś reformy podejmie po wyborach, a na razie „ma nie boleć”. Już program konwergencji zawierał zawoalowane sugestie okrojenia transferów do OFE, teraz to znowu się tli. Być może toczy się gra z instytucjami finansowymi o naciski w Brukseli na zmianę stanowiska Eurostatu w sprawie klasyfikacji tych transferów. Coś w rodzaju alternatywy – albo nam pomożecie załatwić zaliczanie OFE do sektora finansów publicznych (co już raz lewica w Brukseli uzyskała na okres od 1 maja 2004 r. do końca 2006 r.), albo zabierzemy część pieniędzy z OFE i pozostawimy w ZUS. To by zredukowało oficjalny deficyt sektora o prawie 2 proc. PKB, ponieważ transfery w obrębie sektora finansów publicznych są w rachunkach pomijane. I co z tego, że OFE to prywatne pieniądze przyszłych emerytów i państwo powinno je chronić, a nie zabierać? Może po bardzo głębokim namyśle Eurostat ponownie by zmienił zdanie, np. po następnych wyborach parlamentarnych, gdyby wygrała prawica. Przecież tak już było w 2007 r. i jakoś wtedy nikt nie mówił, że ówczesny deficyt 1,9 proc. PKB to jest tyle samo, ile wtedy wynosiły transfery do OFE. A więc gdyby nie reforma emerytalna, mielibyśmy równowagę w finansach publicznych. My, Polacy, jesteśmy zadziwiająco cierpliwi.
Minister Rostowski doprowadził do dymisji polskiej wiceprezes Europejskiego Banku Inwestycji, Marty Gajęckiej. Co straciliśmy na skutek tej dymisji?
Najcelniej swoją dymisję skomentowała sama Marta Gajęcka, publicznie oznajmiając, że to połączenie ignorancji z arogancją. Straciliśmy rzecz nie do odzyskania – konkretny wpływ na decyzje Europejskiego Banku Inwestycyjnego, który jest potężną i efektywną instytucją finansową. Marta Gajęcka była idealnym przedstawicielem naszego kraju w EBI. Młoda kobieta z dyplomatycznym doświadczeniem, świetnie wykształcona, uprzejma i skuteczna. Ponad rok przygotowywała się do tej misji na stanowisku podsekretarza stanu w Ministerstwie Finansów. Wypełniała ją wzorowo. Ale nie mogła zignorować oficjalnego stanowiska ministra finansów. Wielka szkoda.

 

http://www.niezalezna.pl/article/show/id/38320

Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz