Znów w punkcie wyjścia? (Ignacy)
Redakcja BM24, pt., 13/11/2009 - 16:59
Rankiem trzeciego listopada 2009 roku „niezawisły” Trybunał Konstytucyjny Republiki Czeskiej jednogłośnie orzekł, że Traktat Lizboński jest zgodny z konstytucją tego kraju. Tego samego dnia o piętnastej prezydent republiki złożył swój podpis pod wspomnianym aktem zamykając tym samym okres niepodległości odzyskanej przez nią przed niespełna dwudziestu laty.
Czechy były ostatnim z 27 państw członkowskich, które ratyfikowały traktat, dając tym samym początek nowemu podmiotowi międzynarodowemu, jakim staje się Unia Europejska.
Od października rząd Republiki Czeskiej był pod intensywną presją Berlina i Paryża domagających się natychmiastowej ratyfikacji. W związku z tym Czesi rozważali nawet możliwość „impiczmentu” prezydenta Republiki.
Bernard Kouchner, francuski minister spraw zagranicznych, posunął się do stwierdzenia, że „jeden człowiek nie ma prawa przeciwstawiać się woli 500 milionów”. Miał przy tym na myśli Wacława Klausa i obywateli 27 państw członkowskich. Jak zwykle, w momencie gdy przedstawiciel europejskich „elit” otwiera swe usta, oczekiwać można jedynie lepiej lub gorzej spreparowanego kłamstwa. To w wykonaniu Kouchnera było wyjątkowo pokraczne. Nie dość, że to właśnie elektorat francuski był pierwszym, który odrzucił poprzednią wersję Traktatu, znaną pod nazwą Konstytucji Europejskiej, to cały proces „ratyfikacji”, w obawie przed społecznym odrzuceniem odbył się za pomocą skorumpowanych parlamentów krajowych państw członkowskich. Tylko Irlandia ze względu na wymogi konstytucyjne poddała go pod głosowanie w ogólnokrajowym referendum. A nawet to musiało być powtórzone zanim Irlandczycy zagłosowali „poprawnie”.
Jakby jednak nie było, cel został osiągnięty i nowe państwo pod nazwą Unii Europejskiej zostało powołane do życia. Posiadać ono będzie swego prezydenta, ministra spraw zagranicznych, korpus dyplomatyczny i prokuratora generalnego. Wzorem swego poprzednika, Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, posiada też ono bezzębną Radę Najwyższą, pozbawioną uprawnień legislacyjnych, a zwaną Parlamentem Europejskim. Głównym celem tej szacownej instytucji, oprócz roli demokratycznego listka figowego nowego totalitaryzmu europejskiego, jest zapewnienie dobrze płatnych synekur zasłużonym euro-kanaliom ze wszystkich republik członkowskich. Na tym tle wymownym staje się fakt powierzenia stanowiska przewodniczącego PE „polskiemu” premierowi z okresu rządów AWSu, Jerzemu Buzkowi. Jakie zasługi dla „europy” takie stanowisko.
Parlament Europejski nie dość, że nie ma żadnych uprawnień legislacyjnych, to na dodatek nie posiada nawet formalnej kontroli nad organem wykonawczym Unii, jakim jest Komisja Europejska. Komisja ta, wzorem swej szlachetnej poprzedniczki Politbiura Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, sprawuje de facto dyktatorską władzę na terenie Unii. Jej członkowie, nomen omen, komisarze, nominowani przez rządy republik związkowych, stanowią śmietankę śmietanki unijnych „elit”.
W obecnej chwili „elity” te debatują nad nominacją pierwszego Prezydenta i Wysokiego Komisarza. Rządy republik związkowych uzgodniły, że o ile pierwszy pochodzić będzie z grona „chadeków”, to drugi z „socjaldemokratów” . Przy czym truizmem jest stwierdzenie, że unijny „chadek” różni się tak od „socjaldemokraty”, jak hiena od szakala. Na dzień dzisiejszy największe szanse na prezydenturę ma belgijski premier Herman Van Rompuy, a na komisariat brytyjski minister spraw zagranicznych, David Miliband, syn urodzonego w Belgii marksisty Ralpha.
Ironią losu można nazwać związki tych dwu osobników z Belgią , sztucznym ponad- i poza-narodowym państwem, utworzonym przez mocarstwa europejskie w 1830 roku. Podobnie jak w sztucznym tworze unijnym, rządy w tym państwie charakteryzują się brakiem przejrzystości i odpowiedzialności w stosunku do społeczeństwa, które nie chce mieć z nim nic wspólnego. Również polityczne elity zdeterminowane są kontynuować egzystencję tego tworu jako fundamentu swych wpływów i potęgi.
Natomiast patrząc na sprawę z polskiego punktu widzenia, należy zadać sobie pytanie, czy w związku z tym znaleźliśmy się znów w punkcie wyjścia?
Chyba nie! Osiągnęliśmy znacznie gorszy rezultat. O ile w okresie sowieckiej dominacji, PRL był tylko półkolonią ZSRR i cieszył się relatywnie wysoką stopą życiową i swobodami obywatelskimi, o tyle teraz kraj nasz jest najbardziej upośledzonym członkiem „wspólnoty”, w pełni zakotwiczonym w unijnych realiach ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami. No i czy warto było się bawić w Solidarność?
Postscriptum:A co do nędzy to ta się w Unii dopiero zaczyna.
- Zaloguj się, by odpowiadać
Etykietowanie:
napisz pierwszy komentarz