Na ulicach irlandzkich miast odbywa się propagandowy horror, który najkrócej można określic mianem totalnego ogłupiania. O ile przed poprzednim referendum polityczny estabilishment całkowicie zaniedbał propagowanie dobrodziejstw jakie ze sobą niesie 450-cio stronnicowy gniot ukrywający się pod nazwą Lisbon Treaty, o tyle teraz nadrabia to z naddatkiem.

Najdobitniejszym tego przykładem jest Taoiseach (Premier) Brian Cowen, który kilka tygodni temu przyznał się, że właśnie skończył czytać Traktat od deski do deski (wcześniej mu się nie chciało). Niespełna rok temu politycy wszystkich liczących się ugrupowań politycznych (Fine Gael, Fianna Fail, Labours, Green Party – wszyscy za TL) przyznawali wprost, że dokumentu nie czytali i nie mają zamiaru tego robić. Wychodzili z założenia, że referendum jest tylko i wyłącznie formalnością, do której nie należy przywiązywać zbyt dużej wagi.

Obecnie sytuacją uległa zmianie. Szalejący kryzys postawił tutejszych polityków przed widmem destabilizacji sceny politycznej. W tej sytuacji najlepszym i najwygodniejszym narzędziem do poprawy własnego wizerunku stał się lizboński papier, którego – śmiem twierdzić – nadal więkrzość „Merrion Square’s Boys”nie przeczytała.

Zaczynając opis tutejszej kampanii referendalnej należy podkreślić pewne różnice jakie występują pomiędzy podobnego typu eventami w Polsce i w krajach anglosaskich strefy europejskiej. W Polsce, o czym wszyscy wiedzą, w trakcie kampanii królują billboardy wielkoformatowe. Wynika to z wielu przyczyn, do których należy zaliczyć postsocrealistyczną skalę urbanistyczną naszych miast. W Irlandii billboardy w rozmiarach king size są rzadkością i stanowią jedynie uzupełnienie. Królują małe tablice w formacie A1, które są wieszane na latarniach i systematycznie wymieniane. Dzięki temu ulice są upstrzone rozmaitymi sloganami, które zauważalnie prowadzą ze sobą dialog. Dosyć często się zdarza, że pod sloganem z tezą pojawia się antyteza, pod którą podwieszana jest kolejna odpowiedź i tak dalej...

I właśnie w takiej rzeczywistości politycy tzw. Pro-Lisbon Establishment (wymienione powyżej ciała, których członkowie nie czytali TL przed poprzednim referendum) zdecydowali się na kampanię, którą najkrócej można określi jako propagandowe masowanie cepem. Na czym to polega? Spieszę z wyjaśnieniem.

Przede wszystkim slogany zwolenników TL nie bazują na faktach. Zamiast tego odwołują się do obecnych lęków i fobii współczesnego Irlandczyka, dla którego największą obawą jest wizja utraty pracy i brak możliwości spłacania gargantuicznych kredytów(społeczestwo irlandzkie jest najbardziej zadłużone na starym kontynencie). Właśnie dlatego plakaty finansowane przez partie polityczne i frakcje z Europarlamentu (np. PSE) roją się od haseł typu „Yes to jobs!”, „Yes to new investments!”, „Yes to recovery!”. To wszystko jest uzupełniane nachalnym utożsamianiem Lisbon Treaty z Europą jako całością („Yes to Europe”) a nawet – o ironio! – z demokracją („Yes to democracy”). Nazwa własna Traktatu Lisbońskiego nie pada ani razu. Nie zauważyłem nigdzie hasła pt: „Yes to Lisbon Treaty”. W atmosferze tak gęstej od hipokryzji elit coraz częściej pojawiają się błyskotliwe odpowiedzi powodujące obnażanie ich kompetencji i szyderczy śmiech u postronnych obserwatorów.

W tej sytuacji po raz kolejny głównym motorniczym demaskatorów prawdziwego oblicza TL stał się Declan Ganley. Założyciel Libertas twierdzi, że do powrotu do dyskusji na temat TL został sprowokowany (patrząc na żenujący poziom propagandy na Yes doprawdy trudno się temu dziwić). Na pierwszy ogień poszedł slogan „Yes to jobs”. Ganley w przeciwieństwie do polityków opłacanych z budżetu państwa zadał sobie trud przeczytania i przeanalizowania dyskutowanego dokumentu. Wskazał konkretne ustępy dotyczące „jobs”i wykazał, że Leasbon Treaty nie będzie miał absolutnie żadnego wpływu na płynność rynku pracy. Poza tym w jednej ze swoich wypowiedzi stwierdził co następuję:

“Their arguments don’t stand up to even the most simple scrutiny . . . There is not one single thing in it that creates a single job in Ireland. The only job that the Lisbon Treaty will save is Brian Cowen’s. There is nothing good in here for the Irish economy, and there is nothing good for job-creation.”(“ich (zwolenników TL) argumenty są nie do utrzymania przy najprostrzej analizie… Nie ma w tym (TL) ani jednej wzmianki, która pozwoliłaby na wykreowanie choby jednego miejsca pracy. Jedynym miejscem pracy, które Traktat Lizboński uratuje jest posada (Premiera) Briana Cowan’a. Nie ma w tym nic dobrego dla irlandzkiej ekonomii, tak jak nie ma nic dobrego dla tworzenia miejsc pracy”)

Co tu dużo mówić. Celny strzał. Z kilku powodów. Po pierwsze, argument o tworzeniu przez przyjęcie TL dodakowych miejsc pracy jest zwyczajnym bełkotem. Po drugie, Brian Cowan jest coraz mniej popularnym politykiem o wyjątkowo odpychającej aparycji (widoczna nadwaga) i coraz bardziej zszarganej reputacji (plotki o alkocholiźmie). Jest idealnym celem dla kampanii negatywnej i jednocześnie zagorzałym zwolennikiem Traktatu.

Jeżeli Ganley’owi uda się przekonać innych do tego, że za strategią przyjęcia TL stoi jedynie polityczny survival – może po raz kolejny wygrać. Pytanie brzmi czy będzi miał wystarczająco dużo sił i pieniędzy?

Ciąg dalszy nastąpi…

Pozdrawiam