Cienka czerwona linia, czyli kultura zmasowana w natarciu (Krzysztof Ligęza)
Dopiero co wymyślił człowiek krzesło, i zaraz okazało się, że krzesłu za dobrze się wiedzie. Człowiek wymyślił więc krzesło elektryczne. Potem... to jest prawdopodobnie przedtem, lecz akurat w tym wprowadzeniu kolejność nie ma znaczenia... potem wymyślił człowiek sprawiedliwość – i nie wytrzymał, by nie przeflancować sprawiedliwości zwyczajnej na sprawiedliwość nadzwyczajną, to jest sprawiedliwość społeczną.
Kwestią czasu pozostawało, kiedy to rozszalałe zwariowanie dopadnie kulturę – i proszę, trach!, dopadło. Gdzieś tak w połowie ubiegłego wieku, może nieco wcześniej, okazało się, iż powszednia, dobrze wszystkim znana, przyzwoita kultura, to dla rozpędzającej się w nowoczesność ludzkości zdecydowanie za mało.
„Więcej kultury!” – zawył zatem nie dopieszczony kulturalnie, aczkolwiek w pełni demokratyczny elektorat, po czym więcej kultury sobie wywalczył.
Demokratycznie.
Tym sposobem doczekaliśmy demokratycznej kultury masowej. Czyli, ujmując rzecz precyzyjnie, doczekaliśmy kultury ze zdecydowaną przewagą masy.
Mnie osobiście ta przewaga demokratycznie kulturalnej masy (czy też masowo demokratycznej kultury, bo nadążyć za tym doprawdy nie sposób) dręczy. Swoją masę też mam, ho ho, lecz w obliczu masowej kultury czuję się nad wyraz skromnie. Powiedziałbym: ascetycznie. Prosto spartańsko.
Mało tego – czuję się wobec niej niezręcznie. Niczym początkujący adept trzódki SD, skonfrontowany z długopisem szefa rady programowej tegoż ugrupowania, Olechowskiego Andrzeja, niech mu dawny pseudonim drogę ku prezydenturze rozświetla.
Innymi słowy, kultura masowa, nie ukrywam, bardzo mnie onieśmiela.
Dziś najbardziej onieśmiela mnie w podwarszawskim Radzyminie. Tu, gdzie znajdziemy groby młodych chłopaków spod Wilna i Lwowa, uczestników Bitwy Warszawskiej z 1920 roku.
Ich matki i ojcowie już nie żyją. Nie żyją też ich bracia, dziewczyny i narzeczone. Ich domy i ziemie, które uprawiali, zajmują obcy ludzie, obce narody. Nikt za tymi chłopakami nie tęskni. Prócz brzóz.
Te zaś szumią cicho o zapomnieniu – przy czym akurat tego lata ich lament brzmi szczególnie przejmująco. Zwłaszcza dziś. Albowiem właśnie dziś, 15. sierpnia, w rocznicę śmierci tak wielu z nich, niedaleko tych właśnie drzew i tych właśnie grobów, współcześni Polacy postanowili urządzić sobie wielkie muzyczne show.
Okoliczność, że pani Ciccone może zaprezentować nam swoje przemijające walory w dniu polskiego święta narodowego, że Polacy przystali na tę datę, i że tłumnie w owym wydarzeniu wezmą udział, jest swoistym cudem nad Wisłą à rebours. Jak to ktoś przed laty bardzo przytomnie zauważył: jeśli historia powtarza się, to tylko jako farsa.
Kto powyższego nie kuma, ten nie pojmuje też, co tak naprawdę konstytuuje polskość i Polaków, decydując o fundamencie Narodu. A kto tego nie rozumie, maszeruje wzdłuż cienkiej, czerwonej linii oddzielającej zdrowy rozsądek od tępej ignorancji. Biada narodowi, gdy członków społeczności z tak poważnie zaburzonym „ja” przybywa. Dla żadnej wspólnoty nie może skończyć się to dobrze.
„Brońcie Krzyża!” – błagał nas Jan Paweł II. Doskonale wiedział, dlaczego tak bardzo to ważne. I sam Krzyż, i walka w Jego obronie. Dziś tamten nakaz Papieża nadal brzmi aktualnie. Tyle, że mało kto Jego krzyku słucha.
Aż wierzyć się nie chce, jak mało Polski zostało w niektórych Polakach.
A poza tym, Madonna jest wporzo. Zajrzyjcie tutaj:
tadeuszkorzeniewski.salon24.pl/
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz