5 lat w UE - A miało być tak pięknie
Maryla, czw., 30/04/2009 - 20:54
Nasz Dziennik, 2009-04-30
Koronnym argumentem, który ma wskazywać na korzyści, jakie Polska odniosła z członkostwa w Unii Europejskiej, jest znacząca poprawa wskaźników gospodarczych. To dzięki akcesji, jak twierdzą euroentuzjaści, mamy większy wzrost produktu krajowego brutto (PKB), niższe bezrobocie, więcej pieniędzy na inwestycje publiczne. Korzystają z tego także przedsiębiorstwa zwiększające sprzedaż swoich towarów za granicę. A już największym beneficjentem okazało się rolnictwo i polska wieś, na które spłynął deszcz unijnych pieniędzy. Tylko że te wszystkie wskaźniki w dużej części są efektem występującej w tym czasie coraz lepszej koniunktury na rynkach światowych, która sprzyjała choćby rozwojowi handlu i inwestycjom. Szkoda też, że przy podsumowaniu pięciolecia Polski w UE nie wspomina się o kosztach, jakie poniosła z tego tytułu i poniesie w przyszłości nasza gospodarka.
Jeśli zerkniemy tylko na suche wskaźniki ekonomiczno-finansowe, to rzeczywiście można odnieść wrażenie, że UE przyniosła nam same wymierne korzyści. Media wyliczają teraz przede wszystkim, ile pieniędzy pozyskaliśmy z Brukseli. Z tych wyliczeń wynika, iż do Polski od 2004 roku napłynęło o 16 mld euro więcej, niż wpłaciliśmy do kasy unijnej. To daje kilka miliardów rocznie - nie jest to więc pokaźna suma.
Ekonomiści przekonują, że dzięki wejściu do UE nasza gospodarka szybciej się rozwijała. Minister rozwoju regionalnego Elżbieta Bieńkowska wyliczała niedawno, że dzięki pieniądzom z Unii Europejskiej "wzrost polskiego PKB był w 2008 roku o 1,5-2 pkt. proc. wyższy, a w latach 2010-2014 będzie to nawet 2,5-3 pkt. proc.". Poza tym rząd przekonuje, że "tempo wzrostu naszej gospodarki przekroczyło dynamikę wzrostu krajów starej Unii". Jeszcze w 2004 roku PKB Polski w przeliczeniu na mieszkańca wynosił 50,6 proc. średniej unijnej, a w ubiegłym roku odsetek ten wzrósł do ponad 55 procent. Jeśli więc stan gospodarki mierzylibyśmy tylko wskaźnikami PKB, obraz byłby wręcz idealny. Trzeba jednak pamiętać, że nasza gospodarka rosła nie tylko dzięki wejściu do UE. O wiele ważniejsze było to, że w poprzednich latach, wyłączając oczywiście drugą połowę 2008 roku, gdy wybuchł światowy kryzys, mieliśmy do czynienia ze znakomitą koniunkturą w handlu światowym, która sprzyjała zasadniczo rozwojowi gospodarczemu wielu państw. W Polsce wyraziło się to m.in. w znaczącym wzroście eksportu. Poza tym wielkie koncerny o zasięgu globalnym, ale i mniejsze przedsiębiorstwa, inwestowały sporo kapitałów na tzw. rynkach wschodzących, a więc i w Polsce. To zaś z kolei przyczyniało się do powstawania nowych zakładów, tysięcy miejsc pracy i w konsekwencji do znaczącego spadku bezrobocia, które w ubiegłym roku było po raz pierwszy od wielu lat niższe niż 10 procent. Akurat UE miała w tym niewielki udział.
Unia przeszkadza
Natomiast niewątpliwie po przyjęciu Polski do UE obserwowaliśmy kilka niebezpiecznych zjawisk. Przede wszystkim Bruksela przejęła rolę regulatora rynku, odbierając rządowi szereg kompetencji dotyczących polityki gospodarczej. Po drugie, ma w ręku ogromny kij w postaci możliwości nakładania sankcji na niepokorne kraje, które by się sprzeciwiły jej woli. Przypomnijmy sobie, ile razy ten argument był podnoszony przez nasze władze przy okazji różnych postulatów ekonomicznych zgłaszanych przez przedsiębiorców lub związki zawodowe. "To jest niezgodne z unijnym prawem, Unia może na nas nałożyć kary finansowe, jeśli takie rozwiązanie wprowadzimy" - jakże często słyszeliśmy takie słowa. I do wielu zrezygnowanych ludzi takie argumenty trafiały. Innym zupełnie problemem, choć także poważnym, jest to, że rząd wiele razy używał właśnie "brukselskiego straszaka", aby ukryć swoją nieporadność, brak kompetencji lub przegapienie jakiejś sprawy. Przy okazji wychodziło na jaw także stosowanie przez UE podwójnych standardów wobec krajów członkowskich.
Najbardziej jaskrawym tego przykładem jest sprawa polskich stoczni. Unijna komisarz ds. konkurencji Neelie Kroes, poparta przez Komisję Europejską, wydała wyrok na stocznie w Gdyni i Szczecinie, doprowadzając do ich likwidacji, pod pretekstem przyznania im nienależnej pomocy publicznej. Teraz podobny scenariusz ma się ziścić w przypadku stoczni w Gdańsku. Tym samym Polska może stać się krajem bez własnego przemysłu stoczniowego, a przecież ta gałąź gospodarki ma ogromne tradycje i duże dla nas znaczenie. Ale pani komisarz uznała, że lepiej wie od Polaków, jaki przemysł jest nam potrzebny, i skreśliła stocznie. Zauważmy, że Bruksela zdecydowała nawet, jak ma być przeprowadzony przetarg na sprzedaż majątku stoczniowego. Rząd nie może zastrzec w przetargu, iż majątek likwidowanych zakładów może kupić inwestor, który zagwarantuje budowę statków (!). Stocznie rozparcelowano i teraz poszczególne kawałki może kupić, kto chce. Zakłady nie mogły nawet zawierać nowych kontraktów na budowę statków, choć chętnych nie brakowało, ale te zamówienia poszły do Chin, Korei lub Niemiec czy Francji.
Niewątpliwie przemysł okrętowy nie należy do tych dziedzin gospodarki, na których zależy Brukseli. Unijni urzędnicy nie raz twierdzili, że ten sektor i tak jest skazany na powolną agonię, gdyż nie ma szans w starciu z takimi potęgami jak Chiny i Korea. Tylko te dwa azjatyckie państwa kontrolują około 75 proc. światowego rynku budowy statków handlowych. Na UE przypada około 7-8 proc. rynku, z czego część należała do Polski. Jeśli więc weźmiemy pod uwagę te wskaźniki, to rzeczywiście, "nie ma się o co bić". Ale jednocześnie wielu ekspertów, choć przyznawało, że Polska nie będzie światową potęgą w dziedzinie budowy statków, to jednak możemy uszczknąć spory kawałek z tego tortu. Istnieje bowiem cała gama rodzajów statków, w produkcji których mogłyby się wyspecjalizować nasze stocznie. Zresztą już się wyspecjalizowały, choćby w budowie kontenerowców. I rzecz najważniejsza - Bruksela, podejmując arbitralne decyzje w sprawie stoczni, pokazała, niestety, jaka jest nasza obecna gospodarcza suwerenność, skoro w tej sprawie rząd miał niewiele do powiedzenia, bo jego zadanie polegało tylko na przedstawieniu programów "restrukturyzacji", które też musiały uzyskać akceptację KE.
Z powodu likwidacji przemysłu okrętowego tracimy inne atuty - posiadając własne stocznie, moglibyśmy zlecać w nich budowę gazowców, które wkrótce będą bardzo potrzebne, gdy ruszy gazoport w Świnoujściu, który będzie przyjmował transporty skroplonego gazu ziemnego (LNG). Na świecie takich statków brakuje, bo rośnie popyt na LNG. Zamiast więc być spokojnym o flotę transportowców, będziemy musieli zamawiać je za granicą, bez gwarancji szybkich dostaw.
Oczywiście, ogromna część winy za taki stan rzeczy spoczywa na rządzie Donalda Tuska, który zwyczajnie bał się pójść na konfrontację z Komisją Europejską w sprawie stoczni, bo jak określił to były już senator PO z woj. zachodniopomorskiego Krzysztof Zaremba, rząd czuje lęk "przed starszą panią z Brukseli". Rząd słabo podnosił choćby kwestię restrykcji wobec polskich stoczni w kontekście ogromnego pompowania pieniędzy unijnych podatników do banków czy też na wsparcie sektora motoryzacyjnego. Tym niemniej na przykładzie Gdańska, Gdyni i Szczecina widać, kto chce przejąć kontrolę nad naszą gospodarką, i widać też, jak nierówno są traktowani członkowie UE. Przecież Bruksela zabroniła nam tego, co skrupulatnie robili Niemcy - czyli ratowania przemysłu stoczniowego. Błędy i zaniechania rządu były ogromne, ale za przyzwoleniem KE stały się wręcz rażące.
Innym przykładem negatywnego wpływu Brukseli na nasze przedsiębiorstwa jest narzucony krajom członkowskim pakiet klimatyczny. KE znowu arbitralnie ustaliła limity emisji CO2 w krajach członkowskich. Potem ta propozycja była co prawda negocjowana, ale pole do manewru było niewielkie i zostaliśmy z ogromnym problemem, który da o sobie znać w niedalekiej już przyszłości. Ponieważ nasz limit CO2 jest za niski jak na potrzeby gospodarki, będziemy musieli ponosić ogromne koszty, liczone w dziesiątkach miliardów euro rocznie na zakup dodatkowych praw do emisji dwutlenku węgla czy też na kosztowne inwestycje w energetyce i innych działach gospodarki. Możemy też mieć kłopoty choćby z rozwijaniem produkcji cementu.
Bruksela w imię interesów swoich najbogatszych członków poświęca nasze gospodarcze interesy. KE zdecydowała choćby o szerszym otwarciu Unii na towary tekstylne z Chin, co uderzyło w już i tak osłabiony polski przemysł lekki. Dla zachodnich państw to jednak nie jest problemem, bo ich przedsiębiorstwa juz dawno przeniosły się do Azji, nasze zakłady zaczęły jednak bankrutować i rząd, nawet gdyby chciał, nie miał w ręku instrumentów zaradczych. Co więcej, na tym otwarciu wcale nie zyskali konsumenci, bo ceny odzieży czy obuwia nie spadły. Gdyby te produkty były tańsze, to nie rozrastałby się tak w Polsce sektor handlu używaną odzieżą.
Analizując wpływ naszego członkostwa na polską ekonomię, nie zapominajmy także o tym, że polska gospodarka jest poddawana coraz większym regulacjom. Do krajowego prawodawstwa wtłaczane są szerokim strumieniem kolejne unijne regulacje. Bruksela decyduje nie tylko o wysokości stawek celnych na towary przypływające do nas z zagranicy, ale nakłada na firmy szereg norm i ograniczeń, które często mają niewiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Tych regulacji będzie przybywać, zarówno w sferze produkcji, jak i regulowania relacji między pracownikiem a pracodawcą, bo unijna biurokracja jest niestety w tych dziedzinach naprawdę płodna. Zresztą apetyty KE są ogromne, a za jej pośrednictwem największe kraje, jak Niemcy i Francja, chciałyby wręcz narzucenia wszystkim jednolitego prawodawstwa np. w zakresie podatków, oczywiście pod pretekstem walki z "dumpingiem podatkowym". Taka UE staje się coraz bardziej socjalistycznym tworem, czemu nie ma się co dziwić, skoro pierwsze skrzypce grają w tej orkiestrze ludzie z pokolenia rewolty 1968 roku, wierzący często nie tylko w socjalizm, ale i komunizm. Drażni ich wolny rynek, nie wyobrażają sobie takiej oto sytuacji, że w Europie znikają granice celne i przedsiębiorstwa swobodnie między sobą rywalizują, a poszczególne kraje mają swobodę w kształtowaniu swojej polityki gospodarczej. Dla socjalistów z UE wszystko musi być regulowane, bo oni wiedzą lepiej, co jest nam do szczęścia potrzebne.
Wieś pływa w euro?
Gdy czytamy raporty i opinie na temat skutków członkostwa Polski w UE, to zazwyczaj można spotkać się z opiniami, iż największe korzyści po 1 maja 2004 roku odniosło nasze rolnictwo. Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa wyliczyła niedawno, że od tamtego czasu na polską wieś trafiło około 44 mld złotych. Chodzi w tym przypadku zarówno o dopłaty bezpośrednie dla rolników - 38 mld złotych, jak i pieniądze przekazywane w formie różnych dotacji na inwestycje w gospodarstwach rolnych i na rozbudowę wiejskiej infrastruktury. Z dopłat korzysta co roku około 1,4 mln rolników, a średnio jedno gospodarstwo otrzymało od 2004 roku z unijnego budżetu w formie dopłat i dotacji inwestycyjnych prawie 27 tys. złotych. Zasadniczo, dzięki wejściu do UE miały znacznie wzrosnąć dochody rolników. Poprawiła się też jakość produktów spożywczych, dzięki podniesieniu standardów i norm produkcji. Co więcej, otwarcie unijnych rynków przed polską żywnością spowodowało gwałtowny wzrost eksportu.Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej wyliczył, że w ciągu pięciu lat naszego członkostwa w UE eksport polskiej żywności zwiększył się z 4 do ponad 11 mld euro. Import wzrósł w tym samym czasie z 3,6 do prawie 10 mld euro i tym samym nadwyżka eksportu nad importem wzrosła z 400 mln do 1,5 mld euro. Eksport pozwolił więc na wysyłanie za granicę części nadwyżki żywności i tym samym rosła także globalna produkcja artykułów rolno-spożywczych w polskich przedsiębiorstwach. IERiGŻ podał, że od 2004 r. zwiększyła się zwłaszcza produkcja mięsa i jego przetworów, serów dojrzewających, napojów i deserów mlecznych, wyrobów czekoladowych, piwa i napojów bezalkoholowych.
Jednak eksperci tego samego instytutu zastrzegają, że zmian, jakie zaszły w rolnictwie, nie można przypisywać tylko i wyłącznie akcesji do Unii. Trzeba przecież pamiętać, że w ostatnich latach na całym świecie sektor rolno-spożywczy doświadczył nieznanej wcześniej koniunktury, której szczyt przypadł na 2007 rok, i było to niezależne od działań UE. Gwałtownie rosły bowiem ceny produktów rolnych i przetworzonej żywności, bo w górę strzeliły także wskaźniki popytu. A po koniunkturze przyszedł kryzys, gdyby więc ktoś chciał być konsekwentny i twierdził, że wejście do UE było wybawieniem dla rolnictwa, to powinien także Unię obarczać odpowiedzialnością za obecny kryzys.
Teoretycznie napływ pieniędzy na wieś może rzeczywiście robić wrażenie. Ale pamiętajmy o tym, że nasi rolnicy są cały czas traktowani przez UE jak producenci rolni drugiej kategorii. Dostali 38 mld zł dopłat, ale dotacje dla Polaków są o wiele niższe niż w krajach starej Unii, gdy tymczasem koszty produkcji mamy podobne. Za maszyny, nawozy, środki ochrony roślin i inne zakupy płacimy tyle samo. Jaka jest tu więc równość wszystkich obywateli krajów unijnych, skoro jedni dostają wyższe dopłaty, a drudzy niższe? Zachód wpuścił nas "na salony", ale pilnował też, aby Polacy za bardzo na tym nie skorzystali.Musimy też pamiętać o tym, że co prawda eksport naszej żywności po 2004 roku znacznie wzrósł, ale jest to dowodem na to, jak od początku lat 90. Bruksela strzegła swojego rynku przed polską żywnością. Układ stowarzyszeniowy ze Wspólnotami Europejskimi był dla nas wybitnie w tym względzie niekorzystny. Gdyby unijna Dwunastka, a potem Piętnastka, nie chroniły tak mocno do 2004 r. swojego rynku przed polską żywnością, nasi rolnicy i przetwórcy wcześniej doświadczyliby dobrodziejstw wzrostu koniunktury w eksporcie i sytuacja ekonomiczna naszych gospodarstw byłaby o wiele lepsza.
Poza tym nie mitologizujmy pozytywnego wpływu UE na rynek rolny. Przecież wystarczy porównać dane z ostatnich lat, aby się przekonać, że średnie ceny żywności rosły wolniej niż inflacja i koszty zakupu środków produkcji rolnej. Unia nie zmieniła tych wskaźników na korzyść rolników. Nie doszło też do jakiegoś skokowego wzrostu produkcji podstawowych produktów rolnych, czyli zbóż, mleka i mięsa wieprzowego. Więcej produkujemy drobiu, ale za to zdecydowanie mniej ziemniaków i buraków cukrowych. W dodatku Unia zabrała nam możliwość podejmowania szybkiej interwencji na rynkach rolnych w przypadku gwałtownego spadku cen skupu.
Z drugiej strony Komisja Europejska narzuca szereg "reform", które dotykają nasze rolnictwo i przemysł przetwórczy. Wprowadza się np. ostre normy dotyczące ochrony środowiska, na których wypełnienie mamy niewiele czasu, ale Bruksela nie daje na takie inwestycje wystarczających pieniędzy. Zupełnie innym problemem jest to, że wiele takich pomysłów jest zupełnie niepotrzebnych.
Bruksela narzuca także arbitralnie krajom członkowskim przepisy dotyczące upraw roślin genetycznie modyfikowanych (GMO). Co z tego, że Polska lub inne państwo chciałoby u siebie zakazać GMO, skoro KE grozi sankcjami. Trzeba uciekać się do karkołomnych sztuczek prawnych, aby taki zakaz wyegzekwować.
Tak więc i w tym przypadku Bruksela wie lepiej, co jest dobre dla społeczeństw państw członkowskich. Ignoruje choćby wolę naszych obywateli, którzy w większości są przeciwni organizmom genetycznie modyfikowanym, czując potencjalne zagrożenia dla zdrowia, jakie niesie GMO. To jednak dla biurokratów unijnych nie ma znaczenia, bo dla nich ważne jest, aby "prawo unijne było wszędzie jednakowe". A skoro Polacy nie chcą modyfikowanej kukurydzy, tym gorzej dla Polaków.
Po co wam cukrownie i kutry?
Klasycznym przykładem, do czego prowadzi unijna polityka rolna, jest cukrownictwo. Gdy kilka lat temu ruszała ta "reforma", Polska była dużym producentem cukru, zaspokajając nie tylko potrzeby rynku wewnętrznego, ale mogliśmy także eksportować nadwyżki cukru. Teraz większość cukrowni zlikwidowano, tysiące rolników zmuszono do zaprzestania upraw buraków, a Polska musi zacząć importować cukier (!). Większego kuriozum nikt nie wymyślił. W dodatku nie spełniły się obietnice Komisji Europejskiej, że na reformie zyska konsument, bo mniej zapłaci za cukier. Rolnik rzeczywiście za buraki dostaje mniej niż połowę tego, co przed "reformą", ale w sklepach kilogram cukru jest droższy niż wtedy. Ani więc rolnik na tym nie skorzystał, ani konsument.
Polityka UE uderzyła także bardzo mocno w nasze rybołówstwo. To prawda, że już w latach 90. znalazło się ono w kryzysie i część jednostek zaprzestała połowów ryb na Bałtyku z powodu braku opłacalności, ale regulatorem stanu floty był przede wszystkim rynek, choć oczywiście istniały także okresy ochronne dla ryb, zgodnie z umowami międzynarodowymi. Od momentu wejścia Polski do UE te kwestie reguluje już Bruksela. I oto unijni urzędnicy wprowadzili bardzo surowe, czytaj: niskie, limity połowowe na dorsze, a są to z ekonomicznego punktu widzenia najważniejsze bałtyckie ryby. W efekcie znaczna część kutrów już zaprzestała połowów, a inne musiały je drastycznie ograniczyć. Na nic się zdały interwencje poprzedniego rządu i protesty samych rybaków - limity zwiększono tylko minimalnie, choć rybacy powoływali się na badania, z których wynikało, iż zasoby dorszy w Bałtyku są większe, niż twierdzi KE.
Teraz Bruksela idzie o krok dalej i proponuje kolejną "reformę rybołówstwa". Ochrona ryb ma być jeszcze ostrzejsza, co spowoduje kolejne cięcia w wielkości floty połowowej. Po upadku stoczni zagrożony jest byt drugiej ważnej gałęzi gospodarki morskiej. Ale KE nie ukrywa, że w całej "reformie" liczy się przede wszystkim "troska o stan środowiska naturalnego, morskiego", a interesy ludzi, rybaków, są na dalszym miejscu. Unijni biurokraci opierają się na swoich wyliczeniach o rzekomych drastycznych przetrzebieniach ławic morskich ryb, które zagrażają biologicznej egzystencji dorszy czy innych gatunków. Ale ta troska o środowisko ma i taki skutek, że nasze morze jest zaśmiecane rybimi odpadkami. Armatorzy kutrów nie raz relacjonowali, jak to w trakcie łowienia innych ryb w sieci dostawały się dorsze. Ponieważ był zakaz ich odławiania, rybacy wyrzucali je do morza, żeby nie zapłacić surowych unijnych kar za złamanie zakazu. Często taka ryba była już śnięta i nadawała się tylko do przetworzenia. W efekcie takich działań tysiące ton nieżywych ryb trafiało do morza.
Odrzucane są ponadto przez Brukselę te analizy, które mówią coś innego na temat stanu pogłowia ryb, niż twierdzi KE. W dodatku unijne restrykcje uderzają we właścicieli kutrów, a bez przeszkód na Bałtyku łowią wielkie statki-paszowce, które w największym stopniu trzebią stada ryb. Gdzie tu logika?
Podsumowując, trzeba stwierdzić, że niestety, przy okazji 5. rocznicy akcesji Polski do UE nie prowadzi się w naszym kraju uczciwej debaty na temat korzyści i kosztów integracji. Zdecydowana większość mediów widzi tylko korzyści, a przede wszystkim rzekę unijnych pieniędzy, jaka do nas płynie z Brukseli. Nikt jednak nie policzył do tej pory uczciwie (to bardzo dobre zadanie dla różnej maści analityków i naukowców), jakie były jednak wymierne, finansowe koszty wejścia do UE. Już samo podliczenie tych kosztów w przypadku stoczni i przedsiębiorstw z nimi kooperujących dałoby ogromne sumy. Przecież tysiące ludzi pójdzie na bezrobocie i tylko część znajdzie nową pracę. Państwo nie będzie pobierało od nich podatków dochodowych, bo przecież nie będą pracować. Ograniczą w związku z tym konsumpcję, więc do budżetu wpłynie od nich mniejszy podatek VAT. Ale także upadłe stocznie przestaną płacić podatki dochodowe, VAT i od nieruchomości. Nie wiemy nawet, jaka część stoczni będzie dalej pełnić funkcje przemysłowe. Najgorsze jest jednak to, że sprowadzanie korzyści wejścia do UE w zasadzie tylko do kwestii przepływów pieniężnych jest prymitywne, bo sugeruje, że bez Unii Polska by sobie nie poradziła. Bruksela stała się więc takim "dobrym wujkiem", który jednak przy okazji trzyma nas za gardło i od czasu do czasu zwiększa uścisk.
Niestety, wiele spraw zaprzepaszczamy sami, bo nie walczymy o swoją pozycję w UE, nie bronimy wystarczająco ostro i skutecznie własnych interesów. Kraje zachodnie, które przecież teoretycznie obowiązują w Unii takie same reguły i prawo jak Polskę, jeśli tylko godzi to w ich narodowe interesy, potrafią wywalczyć sobie więcej swobody. Nasi decydenci najwyraźniej boją się narazić brukselskiej centrali.
Jeśli zerkniemy tylko na suche wskaźniki ekonomiczno-finansowe, to rzeczywiście można odnieść wrażenie, że UE przyniosła nam same wymierne korzyści. Media wyliczają teraz przede wszystkim, ile pieniędzy pozyskaliśmy z Brukseli. Z tych wyliczeń wynika, iż do Polski od 2004 roku napłynęło o 16 mld euro więcej, niż wpłaciliśmy do kasy unijnej. To daje kilka miliardów rocznie - nie jest to więc pokaźna suma.
Ekonomiści przekonują, że dzięki wejściu do UE nasza gospodarka szybciej się rozwijała. Minister rozwoju regionalnego Elżbieta Bieńkowska wyliczała niedawno, że dzięki pieniądzom z Unii Europejskiej "wzrost polskiego PKB był w 2008 roku o 1,5-2 pkt. proc. wyższy, a w latach 2010-2014 będzie to nawet 2,5-3 pkt. proc.". Poza tym rząd przekonuje, że "tempo wzrostu naszej gospodarki przekroczyło dynamikę wzrostu krajów starej Unii". Jeszcze w 2004 roku PKB Polski w przeliczeniu na mieszkańca wynosił 50,6 proc. średniej unijnej, a w ubiegłym roku odsetek ten wzrósł do ponad 55 procent. Jeśli więc stan gospodarki mierzylibyśmy tylko wskaźnikami PKB, obraz byłby wręcz idealny. Trzeba jednak pamiętać, że nasza gospodarka rosła nie tylko dzięki wejściu do UE. O wiele ważniejsze było to, że w poprzednich latach, wyłączając oczywiście drugą połowę 2008 roku, gdy wybuchł światowy kryzys, mieliśmy do czynienia ze znakomitą koniunkturą w handlu światowym, która sprzyjała zasadniczo rozwojowi gospodarczemu wielu państw. W Polsce wyraziło się to m.in. w znaczącym wzroście eksportu. Poza tym wielkie koncerny o zasięgu globalnym, ale i mniejsze przedsiębiorstwa, inwestowały sporo kapitałów na tzw. rynkach wschodzących, a więc i w Polsce. To zaś z kolei przyczyniało się do powstawania nowych zakładów, tysięcy miejsc pracy i w konsekwencji do znaczącego spadku bezrobocia, które w ubiegłym roku było po raz pierwszy od wielu lat niższe niż 10 procent. Akurat UE miała w tym niewielki udział.
Unia przeszkadza
Natomiast niewątpliwie po przyjęciu Polski do UE obserwowaliśmy kilka niebezpiecznych zjawisk. Przede wszystkim Bruksela przejęła rolę regulatora rynku, odbierając rządowi szereg kompetencji dotyczących polityki gospodarczej. Po drugie, ma w ręku ogromny kij w postaci możliwości nakładania sankcji na niepokorne kraje, które by się sprzeciwiły jej woli. Przypomnijmy sobie, ile razy ten argument był podnoszony przez nasze władze przy okazji różnych postulatów ekonomicznych zgłaszanych przez przedsiębiorców lub związki zawodowe. "To jest niezgodne z unijnym prawem, Unia może na nas nałożyć kary finansowe, jeśli takie rozwiązanie wprowadzimy" - jakże często słyszeliśmy takie słowa. I do wielu zrezygnowanych ludzi takie argumenty trafiały. Innym zupełnie problemem, choć także poważnym, jest to, że rząd wiele razy używał właśnie "brukselskiego straszaka", aby ukryć swoją nieporadność, brak kompetencji lub przegapienie jakiejś sprawy. Przy okazji wychodziło na jaw także stosowanie przez UE podwójnych standardów wobec krajów członkowskich.
Najbardziej jaskrawym tego przykładem jest sprawa polskich stoczni. Unijna komisarz ds. konkurencji Neelie Kroes, poparta przez Komisję Europejską, wydała wyrok na stocznie w Gdyni i Szczecinie, doprowadzając do ich likwidacji, pod pretekstem przyznania im nienależnej pomocy publicznej. Teraz podobny scenariusz ma się ziścić w przypadku stoczni w Gdańsku. Tym samym Polska może stać się krajem bez własnego przemysłu stoczniowego, a przecież ta gałąź gospodarki ma ogromne tradycje i duże dla nas znaczenie. Ale pani komisarz uznała, że lepiej wie od Polaków, jaki przemysł jest nam potrzebny, i skreśliła stocznie. Zauważmy, że Bruksela zdecydowała nawet, jak ma być przeprowadzony przetarg na sprzedaż majątku stoczniowego. Rząd nie może zastrzec w przetargu, iż majątek likwidowanych zakładów może kupić inwestor, który zagwarantuje budowę statków (!). Stocznie rozparcelowano i teraz poszczególne kawałki może kupić, kto chce. Zakłady nie mogły nawet zawierać nowych kontraktów na budowę statków, choć chętnych nie brakowało, ale te zamówienia poszły do Chin, Korei lub Niemiec czy Francji.
Niewątpliwie przemysł okrętowy nie należy do tych dziedzin gospodarki, na których zależy Brukseli. Unijni urzędnicy nie raz twierdzili, że ten sektor i tak jest skazany na powolną agonię, gdyż nie ma szans w starciu z takimi potęgami jak Chiny i Korea. Tylko te dwa azjatyckie państwa kontrolują około 75 proc. światowego rynku budowy statków handlowych. Na UE przypada około 7-8 proc. rynku, z czego część należała do Polski. Jeśli więc weźmiemy pod uwagę te wskaźniki, to rzeczywiście, "nie ma się o co bić". Ale jednocześnie wielu ekspertów, choć przyznawało, że Polska nie będzie światową potęgą w dziedzinie budowy statków, to jednak możemy uszczknąć spory kawałek z tego tortu. Istnieje bowiem cała gama rodzajów statków, w produkcji których mogłyby się wyspecjalizować nasze stocznie. Zresztą już się wyspecjalizowały, choćby w budowie kontenerowców. I rzecz najważniejsza - Bruksela, podejmując arbitralne decyzje w sprawie stoczni, pokazała, niestety, jaka jest nasza obecna gospodarcza suwerenność, skoro w tej sprawie rząd miał niewiele do powiedzenia, bo jego zadanie polegało tylko na przedstawieniu programów "restrukturyzacji", które też musiały uzyskać akceptację KE.
Z powodu likwidacji przemysłu okrętowego tracimy inne atuty - posiadając własne stocznie, moglibyśmy zlecać w nich budowę gazowców, które wkrótce będą bardzo potrzebne, gdy ruszy gazoport w Świnoujściu, który będzie przyjmował transporty skroplonego gazu ziemnego (LNG). Na świecie takich statków brakuje, bo rośnie popyt na LNG. Zamiast więc być spokojnym o flotę transportowców, będziemy musieli zamawiać je za granicą, bez gwarancji szybkich dostaw.
Oczywiście, ogromna część winy za taki stan rzeczy spoczywa na rządzie Donalda Tuska, który zwyczajnie bał się pójść na konfrontację z Komisją Europejską w sprawie stoczni, bo jak określił to były już senator PO z woj. zachodniopomorskiego Krzysztof Zaremba, rząd czuje lęk "przed starszą panią z Brukseli". Rząd słabo podnosił choćby kwestię restrykcji wobec polskich stoczni w kontekście ogromnego pompowania pieniędzy unijnych podatników do banków czy też na wsparcie sektora motoryzacyjnego. Tym niemniej na przykładzie Gdańska, Gdyni i Szczecina widać, kto chce przejąć kontrolę nad naszą gospodarką, i widać też, jak nierówno są traktowani członkowie UE. Przecież Bruksela zabroniła nam tego, co skrupulatnie robili Niemcy - czyli ratowania przemysłu stoczniowego. Błędy i zaniechania rządu były ogromne, ale za przyzwoleniem KE stały się wręcz rażące.
Innym przykładem negatywnego wpływu Brukseli na nasze przedsiębiorstwa jest narzucony krajom członkowskim pakiet klimatyczny. KE znowu arbitralnie ustaliła limity emisji CO2 w krajach członkowskich. Potem ta propozycja była co prawda negocjowana, ale pole do manewru było niewielkie i zostaliśmy z ogromnym problemem, który da o sobie znać w niedalekiej już przyszłości. Ponieważ nasz limit CO2 jest za niski jak na potrzeby gospodarki, będziemy musieli ponosić ogromne koszty, liczone w dziesiątkach miliardów euro rocznie na zakup dodatkowych praw do emisji dwutlenku węgla czy też na kosztowne inwestycje w energetyce i innych działach gospodarki. Możemy też mieć kłopoty choćby z rozwijaniem produkcji cementu.
Bruksela w imię interesów swoich najbogatszych członków poświęca nasze gospodarcze interesy. KE zdecydowała choćby o szerszym otwarciu Unii na towary tekstylne z Chin, co uderzyło w już i tak osłabiony polski przemysł lekki. Dla zachodnich państw to jednak nie jest problemem, bo ich przedsiębiorstwa juz dawno przeniosły się do Azji, nasze zakłady zaczęły jednak bankrutować i rząd, nawet gdyby chciał, nie miał w ręku instrumentów zaradczych. Co więcej, na tym otwarciu wcale nie zyskali konsumenci, bo ceny odzieży czy obuwia nie spadły. Gdyby te produkty były tańsze, to nie rozrastałby się tak w Polsce sektor handlu używaną odzieżą.
Analizując wpływ naszego członkostwa na polską ekonomię, nie zapominajmy także o tym, że polska gospodarka jest poddawana coraz większym regulacjom. Do krajowego prawodawstwa wtłaczane są szerokim strumieniem kolejne unijne regulacje. Bruksela decyduje nie tylko o wysokości stawek celnych na towary przypływające do nas z zagranicy, ale nakłada na firmy szereg norm i ograniczeń, które często mają niewiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Tych regulacji będzie przybywać, zarówno w sferze produkcji, jak i regulowania relacji między pracownikiem a pracodawcą, bo unijna biurokracja jest niestety w tych dziedzinach naprawdę płodna. Zresztą apetyty KE są ogromne, a za jej pośrednictwem największe kraje, jak Niemcy i Francja, chciałyby wręcz narzucenia wszystkim jednolitego prawodawstwa np. w zakresie podatków, oczywiście pod pretekstem walki z "dumpingiem podatkowym". Taka UE staje się coraz bardziej socjalistycznym tworem, czemu nie ma się co dziwić, skoro pierwsze skrzypce grają w tej orkiestrze ludzie z pokolenia rewolty 1968 roku, wierzący często nie tylko w socjalizm, ale i komunizm. Drażni ich wolny rynek, nie wyobrażają sobie takiej oto sytuacji, że w Europie znikają granice celne i przedsiębiorstwa swobodnie między sobą rywalizują, a poszczególne kraje mają swobodę w kształtowaniu swojej polityki gospodarczej. Dla socjalistów z UE wszystko musi być regulowane, bo oni wiedzą lepiej, co jest nam do szczęścia potrzebne.
Wieś pływa w euro?
Gdy czytamy raporty i opinie na temat skutków członkostwa Polski w UE, to zazwyczaj można spotkać się z opiniami, iż największe korzyści po 1 maja 2004 roku odniosło nasze rolnictwo. Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa wyliczyła niedawno, że od tamtego czasu na polską wieś trafiło około 44 mld złotych. Chodzi w tym przypadku zarówno o dopłaty bezpośrednie dla rolników - 38 mld złotych, jak i pieniądze przekazywane w formie różnych dotacji na inwestycje w gospodarstwach rolnych i na rozbudowę wiejskiej infrastruktury. Z dopłat korzysta co roku około 1,4 mln rolników, a średnio jedno gospodarstwo otrzymało od 2004 roku z unijnego budżetu w formie dopłat i dotacji inwestycyjnych prawie 27 tys. złotych. Zasadniczo, dzięki wejściu do UE miały znacznie wzrosnąć dochody rolników. Poprawiła się też jakość produktów spożywczych, dzięki podniesieniu standardów i norm produkcji. Co więcej, otwarcie unijnych rynków przed polską żywnością spowodowało gwałtowny wzrost eksportu.Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej wyliczył, że w ciągu pięciu lat naszego członkostwa w UE eksport polskiej żywności zwiększył się z 4 do ponad 11 mld euro. Import wzrósł w tym samym czasie z 3,6 do prawie 10 mld euro i tym samym nadwyżka eksportu nad importem wzrosła z 400 mln do 1,5 mld euro. Eksport pozwolił więc na wysyłanie za granicę części nadwyżki żywności i tym samym rosła także globalna produkcja artykułów rolno-spożywczych w polskich przedsiębiorstwach. IERiGŻ podał, że od 2004 r. zwiększyła się zwłaszcza produkcja mięsa i jego przetworów, serów dojrzewających, napojów i deserów mlecznych, wyrobów czekoladowych, piwa i napojów bezalkoholowych.
Jednak eksperci tego samego instytutu zastrzegają, że zmian, jakie zaszły w rolnictwie, nie można przypisywać tylko i wyłącznie akcesji do Unii. Trzeba przecież pamiętać, że w ostatnich latach na całym świecie sektor rolno-spożywczy doświadczył nieznanej wcześniej koniunktury, której szczyt przypadł na 2007 rok, i było to niezależne od działań UE. Gwałtownie rosły bowiem ceny produktów rolnych i przetworzonej żywności, bo w górę strzeliły także wskaźniki popytu. A po koniunkturze przyszedł kryzys, gdyby więc ktoś chciał być konsekwentny i twierdził, że wejście do UE było wybawieniem dla rolnictwa, to powinien także Unię obarczać odpowiedzialnością za obecny kryzys.
Teoretycznie napływ pieniędzy na wieś może rzeczywiście robić wrażenie. Ale pamiętajmy o tym, że nasi rolnicy są cały czas traktowani przez UE jak producenci rolni drugiej kategorii. Dostali 38 mld zł dopłat, ale dotacje dla Polaków są o wiele niższe niż w krajach starej Unii, gdy tymczasem koszty produkcji mamy podobne. Za maszyny, nawozy, środki ochrony roślin i inne zakupy płacimy tyle samo. Jaka jest tu więc równość wszystkich obywateli krajów unijnych, skoro jedni dostają wyższe dopłaty, a drudzy niższe? Zachód wpuścił nas "na salony", ale pilnował też, aby Polacy za bardzo na tym nie skorzystali.Musimy też pamiętać o tym, że co prawda eksport naszej żywności po 2004 roku znacznie wzrósł, ale jest to dowodem na to, jak od początku lat 90. Bruksela strzegła swojego rynku przed polską żywnością. Układ stowarzyszeniowy ze Wspólnotami Europejskimi był dla nas wybitnie w tym względzie niekorzystny. Gdyby unijna Dwunastka, a potem Piętnastka, nie chroniły tak mocno do 2004 r. swojego rynku przed polską żywnością, nasi rolnicy i przetwórcy wcześniej doświadczyliby dobrodziejstw wzrostu koniunktury w eksporcie i sytuacja ekonomiczna naszych gospodarstw byłaby o wiele lepsza.
Poza tym nie mitologizujmy pozytywnego wpływu UE na rynek rolny. Przecież wystarczy porównać dane z ostatnich lat, aby się przekonać, że średnie ceny żywności rosły wolniej niż inflacja i koszty zakupu środków produkcji rolnej. Unia nie zmieniła tych wskaźników na korzyść rolników. Nie doszło też do jakiegoś skokowego wzrostu produkcji podstawowych produktów rolnych, czyli zbóż, mleka i mięsa wieprzowego. Więcej produkujemy drobiu, ale za to zdecydowanie mniej ziemniaków i buraków cukrowych. W dodatku Unia zabrała nam możliwość podejmowania szybkiej interwencji na rynkach rolnych w przypadku gwałtownego spadku cen skupu.
Z drugiej strony Komisja Europejska narzuca szereg "reform", które dotykają nasze rolnictwo i przemysł przetwórczy. Wprowadza się np. ostre normy dotyczące ochrony środowiska, na których wypełnienie mamy niewiele czasu, ale Bruksela nie daje na takie inwestycje wystarczających pieniędzy. Zupełnie innym problemem jest to, że wiele takich pomysłów jest zupełnie niepotrzebnych.
Bruksela narzuca także arbitralnie krajom członkowskim przepisy dotyczące upraw roślin genetycznie modyfikowanych (GMO). Co z tego, że Polska lub inne państwo chciałoby u siebie zakazać GMO, skoro KE grozi sankcjami. Trzeba uciekać się do karkołomnych sztuczek prawnych, aby taki zakaz wyegzekwować.
Tak więc i w tym przypadku Bruksela wie lepiej, co jest dobre dla społeczeństw państw członkowskich. Ignoruje choćby wolę naszych obywateli, którzy w większości są przeciwni organizmom genetycznie modyfikowanym, czując potencjalne zagrożenia dla zdrowia, jakie niesie GMO. To jednak dla biurokratów unijnych nie ma znaczenia, bo dla nich ważne jest, aby "prawo unijne było wszędzie jednakowe". A skoro Polacy nie chcą modyfikowanej kukurydzy, tym gorzej dla Polaków.
Po co wam cukrownie i kutry?
Klasycznym przykładem, do czego prowadzi unijna polityka rolna, jest cukrownictwo. Gdy kilka lat temu ruszała ta "reforma", Polska była dużym producentem cukru, zaspokajając nie tylko potrzeby rynku wewnętrznego, ale mogliśmy także eksportować nadwyżki cukru. Teraz większość cukrowni zlikwidowano, tysiące rolników zmuszono do zaprzestania upraw buraków, a Polska musi zacząć importować cukier (!). Większego kuriozum nikt nie wymyślił. W dodatku nie spełniły się obietnice Komisji Europejskiej, że na reformie zyska konsument, bo mniej zapłaci za cukier. Rolnik rzeczywiście za buraki dostaje mniej niż połowę tego, co przed "reformą", ale w sklepach kilogram cukru jest droższy niż wtedy. Ani więc rolnik na tym nie skorzystał, ani konsument.
Polityka UE uderzyła także bardzo mocno w nasze rybołówstwo. To prawda, że już w latach 90. znalazło się ono w kryzysie i część jednostek zaprzestała połowów ryb na Bałtyku z powodu braku opłacalności, ale regulatorem stanu floty był przede wszystkim rynek, choć oczywiście istniały także okresy ochronne dla ryb, zgodnie z umowami międzynarodowymi. Od momentu wejścia Polski do UE te kwestie reguluje już Bruksela. I oto unijni urzędnicy wprowadzili bardzo surowe, czytaj: niskie, limity połowowe na dorsze, a są to z ekonomicznego punktu widzenia najważniejsze bałtyckie ryby. W efekcie znaczna część kutrów już zaprzestała połowów, a inne musiały je drastycznie ograniczyć. Na nic się zdały interwencje poprzedniego rządu i protesty samych rybaków - limity zwiększono tylko minimalnie, choć rybacy powoływali się na badania, z których wynikało, iż zasoby dorszy w Bałtyku są większe, niż twierdzi KE.
Teraz Bruksela idzie o krok dalej i proponuje kolejną "reformę rybołówstwa". Ochrona ryb ma być jeszcze ostrzejsza, co spowoduje kolejne cięcia w wielkości floty połowowej. Po upadku stoczni zagrożony jest byt drugiej ważnej gałęzi gospodarki morskiej. Ale KE nie ukrywa, że w całej "reformie" liczy się przede wszystkim "troska o stan środowiska naturalnego, morskiego", a interesy ludzi, rybaków, są na dalszym miejscu. Unijni biurokraci opierają się na swoich wyliczeniach o rzekomych drastycznych przetrzebieniach ławic morskich ryb, które zagrażają biologicznej egzystencji dorszy czy innych gatunków. Ale ta troska o środowisko ma i taki skutek, że nasze morze jest zaśmiecane rybimi odpadkami. Armatorzy kutrów nie raz relacjonowali, jak to w trakcie łowienia innych ryb w sieci dostawały się dorsze. Ponieważ był zakaz ich odławiania, rybacy wyrzucali je do morza, żeby nie zapłacić surowych unijnych kar za złamanie zakazu. Często taka ryba była już śnięta i nadawała się tylko do przetworzenia. W efekcie takich działań tysiące ton nieżywych ryb trafiało do morza.
Odrzucane są ponadto przez Brukselę te analizy, które mówią coś innego na temat stanu pogłowia ryb, niż twierdzi KE. W dodatku unijne restrykcje uderzają we właścicieli kutrów, a bez przeszkód na Bałtyku łowią wielkie statki-paszowce, które w największym stopniu trzebią stada ryb. Gdzie tu logika?
Podsumowując, trzeba stwierdzić, że niestety, przy okazji 5. rocznicy akcesji Polski do UE nie prowadzi się w naszym kraju uczciwej debaty na temat korzyści i kosztów integracji. Zdecydowana większość mediów widzi tylko korzyści, a przede wszystkim rzekę unijnych pieniędzy, jaka do nas płynie z Brukseli. Nikt jednak nie policzył do tej pory uczciwie (to bardzo dobre zadanie dla różnej maści analityków i naukowców), jakie były jednak wymierne, finansowe koszty wejścia do UE. Już samo podliczenie tych kosztów w przypadku stoczni i przedsiębiorstw z nimi kooperujących dałoby ogromne sumy. Przecież tysiące ludzi pójdzie na bezrobocie i tylko część znajdzie nową pracę. Państwo nie będzie pobierało od nich podatków dochodowych, bo przecież nie będą pracować. Ograniczą w związku z tym konsumpcję, więc do budżetu wpłynie od nich mniejszy podatek VAT. Ale także upadłe stocznie przestaną płacić podatki dochodowe, VAT i od nieruchomości. Nie wiemy nawet, jaka część stoczni będzie dalej pełnić funkcje przemysłowe. Najgorsze jest jednak to, że sprowadzanie korzyści wejścia do UE w zasadzie tylko do kwestii przepływów pieniężnych jest prymitywne, bo sugeruje, że bez Unii Polska by sobie nie poradziła. Bruksela stała się więc takim "dobrym wujkiem", który jednak przy okazji trzyma nas za gardło i od czasu do czasu zwiększa uścisk.
Niestety, wiele spraw zaprzepaszczamy sami, bo nie walczymy o swoją pozycję w UE, nie bronimy wystarczająco ostro i skutecznie własnych interesów. Kraje zachodnie, które przecież teoretycznie obowiązują w Unii takie same reguły i prawo jak Polskę, jeśli tylko godzi to w ich narodowe interesy, potrafią wywalczyć sobie więcej swobody. Nasi decydenci najwyraźniej boją się narazić brukselskiej centrali.
Krzysztof Losz
http://www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=99407
- Zaloguj się, by odpowiadać
Etykietowanie:
2 komentarze
1. To Pani zna, prawda?
2. Tekst Rolexa czytałam, ale warto go wyciągnąć
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl