Warto tak ciągle o Godlewskim? że on Wiśniewski?

avatar użytkownika Nonne

Jeżeli, to musi być wreszcie warto zadać sobie trud weryfikacji faktów.

 

       Pozwolę sobie zrobić mały raban po artykule Szanownego Pana Tymczasowego pt. „Te trupy długo by nie pożyły” http://www.blogmedia24.pl/node/77913, w którym znalazłem zdanie (ściślej: równoważnik zdania) z którego treścią nie mogę się zgodzić.

       I zwracając się do autora, Pana Tymczasowego, najpierw przeproszę, że odnoszę się jedynie do nieistotnej dla całości Pana tekstu kwestii, ale ważnej samej w sobie frazy: „marsz 6. demonstrantów ze zwłokami Janka Wiśniewskiego (Zbigniewa Godlewskiego)”. Przykro mi, że „czepiam się” akurat Pana, a „upiekło się” tysiącom innych osób mających potrzebę zakrzyknąć: „Godlewski to Wiśniewski…”, co już domyślnie zawiera utożsamienie Godlewskiego ze znaną powszechnie fotografią E. Peplińskiego lub filmem archiwalnym ukazującym zwłoki niesione w Gdyni na drzwiach w 1970 r., a tu jeszcze dodatkowo precyzuje Pan, że sześciu demonstrantów go niosło.

Wyrzucam sobie, że m. in. pół roku temu nie miałem siły (choć ciągle o tym pamiętam) napisać do „Niepoprawnego Radia”, w związku z podobnym stwierdzeniem Szanownego Pana prof. T. Panfila.

Jasne, że bardzo rzadko możemy pozwolić sobie na sprawdzenie, czy historycy nas nie bujają. Mnie tylko dziwi, że przez tyle lat nie sprawdził ich nikt z sumiennych dziennikarzy albo niezależnych historyków (spoza kółka 4-5 osób, które się wzajemnie komplementują za publikacje w temacie gdyńskiego Grudnia 70), skoro jest tak częsta (!) potrzeba  powiedzieć, napisać, kim był zabity z powszechnie znanej fotografii.

A na pierwszym miejscu symbolami Grudnia 70. na Wybrzeżu są nie gdańskie, szczecińskie, elbląskie, lecz 2 gdyńskie artefakty: fotografia zabitego na drzwiach i „Ballada o Janku Wiśniewskim”. 

      Więc, nie będę się wygłupiał i pytał Pana: na jakiej podstawie wiąże Pan w tej frazie ściśle podane fakty składowe, tj. oba nazwiska i fakt marszu demonstrantów (konkretnie sześciu; raczej to nie przypadek, lecz sprawiła pamiętana fotografia), w sensacyjny (bo przez nikogo nie udowodniony, a nawet przyzwoicie nie uprawdopodobniony) fakt marszu ze zwłokami Z. Godlewskiego jako „Wiśniewskiego”?

Bo chyba nie pomylę się, że przyjął Pan, że inni to musieli ustalić: historycy, badacze, uczeni.

Pewnie moja opozycja wydaje się Panu mało wiarygodna:  nieudowodniona teza? nawet nieuprawdopodobniona co do tego, co się wie od lat??

Ano tak. Przyznam tylko wysokie (może bardzo – choć tu stale się waham) prawdopodobieństwo prawdziwości twierdzenia: Z. Godlewski był niesiony 17 Grudnia na drzwiach w jednym z gdyńskich pochodów, lecz nie w tym przemarszu, który znamy ze zdjęć i migawki filmowej.

    A teraz pytanie: a jakie to ma znaczenie? Jest tyle ważniejszych spraw, którym warto poświęcić uwagę niż nawet Grudzień w całości, jakoś tam przecież jednak opisany.

No, tak, ale skoro na tę sprawę szkoda czasu , to po co ciągle i wszędzie o tym Godlewskim i Wiśniewskim pisze się i mówi? A jeśli warto stale mówić, to dlaczego warto mówić fałszywie, a poznać prawdy nie warto?

A warto, m.in. dlatego, że „za” Godlewskiego nie ma kogo położyć na tych drzwiach z … oficjalnej listy ofiar (! ergo…) oraz dlatego, że są fakty wskazujące na to, iż niekiedy z rozmysłem starano się umieścić na nich akurat syna oficera LWP, którym jest Zbigniew Godlewski.

Np. notatka z (rzekomej) rozmowy z doktorem Jaszczenką z 1981 r. (kierownikiem Zakładu Anatomii Patologicznej Szpitala Morskiego w Gdyni), opublikowana w książce „Grudzień 70” (rok wyd. 1986), emigracyjnym wydaniu relacji świadków i dokumentów „grudniowych”, jest jaskrawie sprzeczna z zeznaniem tego świadka złożonym w śledztwie, w lutym1971 r.

A warto też wiedzieć, że dokumenty Komisji NSZZ Solidarność do zbadania Grudnia 70`, m. in. do tej książki przesłane z kraju do Londynu po wprowadzeniu stanu wojennego, wpadły w ręce SB; zostały przetrzebione przez SB, i puszczone dalej.

Twierdzę i wykazałem w książce, że notatka z rozmowy z dr Jaszczenką, z 1981 r., najwyraźniej była napisana dla uprawdopodobnienia, że zabitym na drzwiach był Godlewski, przez dostosowanie opisu krzyża przy zwłokach tak, by zgadzał się on z wyglądem krzyża na fotografii, która w 1980 r. została upubliczniona przez niepochwyconego przez milicję fotografa – E. Peplińskiego. Była napisana dla uprawdopodobnienia tożsamości Godlewskiego z zabitym ze zdjęcia, bo zeznanie Jaszczenki ze stycznia 1971 r. tę tożsamość wręcz wykluczało, poprzez opis krzyża.

Mamy taką asymetrię:

wizerunek Chrystusa na krzyżu w zeznaniach (i w opisie prokuratora oglądającego go) i brak wizerunku na znanej powszechnie fotografii (tam ten krzyż widać w kilku ujęciach);

wg zeznania szarfa z czarnej krepy przewieszona przez krzyż i brak jej na fotografii;

kwestia braku podstawki mniej jasna (za mało tu miejsca by poruszyć ten skomplikowany wątek).

Motyw: lepiej było mieć syna oficera LWP na drzwiach niż syna robotnika, i lepiej było mieć ofiarę z ogłoszonej listy zabitych, niż taką, której do listy przypisać się nie da.

Wobec tego, ciekawe są wnioski płynące z dokumentów mówiących wprost o przebiegu śledztwa w 1970/71, które opublikowałem z analizą ich. Współgrają z tym motywem. M.in. – w połączeniu z innymi dokumentami i faktami – notatka służbowa por. R. Guzikowskiego z KM MO, która może już zawsze leżałaby bezużytecznie w archiwum, zignorowana przez innych badających gdyński Grudzień. Historycy opublikowali z niej wcześniej tylko jedno zdanie – w oderwaniu, właściwie bezwartościowe.

 

     Jest kilka powodów utrzymywania fałszu m. in. w sprawie Godlewskiego. Jeden, to kompromitacja dla tych, którzy przez lata wciskali nam bujdy, a jeszcze nie wycofali się z nich, mimo, że 2,5 roku minęło od opublikowania przeze mnie książki, której faktów, analiz i konkluzji ci historycy nie mogą odeprzeć i nie próbują, choć odnoszą się (!!) do kwestii w niej trzeciorzędnych lub nieprawdziwie mojej książce przypisanych (to ostatnie należy do mgr R. Chrzanowskiego).

A drugi powód utrzymywania się fałszu to, myślę, polityczna korzyść z tego, że syn oficera LWP, świetnie wpisuje się w okrągłostołowy koncept polityczny.

Bo, jak napisałem w artykule do „Zeszytu Gdyńskiego” nr11/2016: > któż, jeśli nie syn oficera LWP, jest najlepszym symbolem takiego wyimaginowanego, polskiego piekła bez sumień doby PRL, „przezwyciężonego” dopiero pojednaniem w okrągłostołowym duchu, jednoczącym społeczeństwo („solidarnie” biorące na siebie winy za zbrodnie PRL) i siły komunizmu (biorące na siebie zasługę przezwyciężenia tego systemu) <.

To „piekło bez sumień” to nawiązanie do słów Michała Pruskiego, współautora scenariusza filmu „Czarny Czwartek”, obwiniającego Polaków (sic!) za zbrodnie w grudniu 1970 r. (wypowiedź w „Radio Maryja”, 17.03.2011 r., „Rozmowy niedokończone”).

To też pewnie trudne do uwierzenia: M. Pruski „dał nam przecież” wreszcie scenariusz do filmu o Grudniu; to naoczny świadek do którego strzelano…  bohater! Co ja tutaj wypisuję – może łatwo ktoś pomyśli!

       Bardzo proszę też zauważyć, że o Z. Godlewskim nieomal z reguły mówiło się i pisało z uzupełnieniem: „Zbigniew Godlewski z Elbląga, syn oficera LWP”, albo WP (m. in. prof. J. Eisler pisywał WP).

W mojej książce stawiałem pytanie: „o którym jeszcze z poległych, ktokolwiek i kiedykolwiek pisywał, ojca jakiego zawodu był synem?”.

       Uporządkowałem też w niej kwestię liczby pochodów i ich kolejności w stopniu, który J. Eislerowi wydawał się wcześniej niemożliwy, zestawiając zbieżne wyniki analiz poszczególnych kategorii wyróżników tych maszerujących kolumn. M.in. porównywałem i liczyłem krzyże kładzione przy ofiarach, w oparciu o opisy w dokumentach archiwalnych, zdjęcia i relacje świadków, których to relacji z wydarzeń ulicznych miałem ponad dwukrotnie większą objętością (zarazem bardziej szczegółowych i precyzyjnych), niż materiału gotowego przed moimi poszukiwaniami świadków. Opublikowałem stenogramy pełnych ich opowieści (nie strzępów relacji, jak w dotychczas uprawianym stylu było to czynione), żeby było dokładnie widać w jaki sposób pozyskałem nowy, źródłowy materiał empiryczny, i żeby mógł on być także w przyszłości może przez kogoś wykorzystany w równoległych badaniach.

Wykazałem dobitnie, wbrew przekonywaniu prof. J. Eislera, że sięganie do pamięć świadków po kilkudziesięciu latach nie musi być pogłębianiem chaosu, lecz pozwala chaos porządkować.

Trzeba tylko włożyć w ich odebranie i potem weryfikację odpowiedni wkład pracy a nie, rezygnując z tego wysiłku, używać sobie relacji świadków jedynie jako jakichś impresji do budowania posmaku atmosfery grudniowych dni, jak robili to dotychczas historycy i dziennikarze, z wyjątkiem pierwszej badaczki Grudnia 70`, dziennikarki Wiesławy Kwiatkowskiej, której ustalenia, dowodzone tezy (zwłaszcza o wielości pochodów niosących zabitych) i relacje pochodzące od świadków, stanowiły dla mnie bezcenny punkt wyjścia, co zawsze podkreślam. Ogromnie dużo zawdzięczamy jakby troszkę zapominanej Wiesławie Kwiatkowskiej.

 

       Zatem przed zakrzyknięciem: „Godlewski czyli Wiśniewski”, namawiam do poznania fatów. Dla przykładu: dlaczego przez dziesiątki lat trwających jakoby badań, nikt nawet nie zwrócił uwagi na niezgodność w wyglądzie zwłok na znanej fotografii, zrobionej na ulicy, z wyglądem zwłok na dwóch fotografiach zrobionych Z. Godlewskiemu w zakładzie medycyny sądowej. Chodzi o to, że zabity leżący na drzwiach ma kurtkę zapiętą do wysokości mostka i obfitość szala pod szyją (co nawet uniemożliwiałoby jej łatwe zapięcie), a Godlewski na zdjęciach w prosektorium, ma kurtę szczelnie i wysoko zapiętą pod samą brodę. Inne też są kąty wycięcia kołnierzy kurtek. Historyków to nie dziwi (a już na pewno nie R. Chrzanowskiego), że nieboszczykom szczelnie zapina się kurtki, jeżeli mieli rozpięte.

Za to (u dziennikarzy, nie historyków! – to prawda) było dużo i przez lata o „takich popularnych `pionierkach`” na nogach zabitego, których popularność miała być świetnym wyróżnikiem do identyfikacji poległego.

Oczywiście, dowodów i przesłanek zaprzeczających by to Godlewski był „Wiśniewskim” jest dużo więcej. Na to, że był nim Godlewski, krytyczna analiza źródeł nie daje ani jednej pozytywnej odpowiedzi (tylko trzeba było ją przeprowadzić!) – zaprzeczeń, wiele.

 

        Jak wyglądało niebadanie przebiegu gdyńskich wydarzeń ulicznych z 17 grudnia 1970 r. przez historyków wydających książki o gdyńskim Grudniu, jakiego mnóstwa wątków nigdy nawet nie ruszono, ile jasnych faktów zignorowano, co przeoczono choć to biło po oczach, można przeczytać w mojej książce:

 „Na ulicach Gdyni – 17 grudnia 1970”, autor Andrzej Fic, oraz w aneksie do niej: „ „Ballada o Janku Wiśniewskim” – kłopotliwa prawda”.

         Obie pozycje są w trójmiejskich bibliotekach, więc mogą być zamówione i przesłane do biblioteki najbliższej każdemu, w dowolnym miejscu w Polsce. Książki w księgarniach już nie ma, więc biznesu tu nie uprawiam.

         Proszę wybaczyć, że kieruję do własnego wydawnictwa, ale nie ma innej krytycznej i polemicznej pozycji, wobec jednej właściwie, powielanej w głównych wątkach wersji zdarzeń ulicznych w Gdyni. Dlatego proszę o zrozumienie. Na co mam się powołać, jeśli tu 250 stron tekstu opublikować nie mogę?

Nonne

8 komentarzy

avatar użytkownika Nonne

1. Zapał polemiczny prof. J. Eislera opadł.

Zapał polemiczny prof. J. Eislera opadł.

Przedstawiam pytania o fakty i dowody, m. in. na twierdzenie, że „Godlewski to Wiśniewski”, które skierowałem do prof. Jerzego Eislera w książce „Na ulicach Gdyni – 17 grudnia 1970” – Andrzej Fic; wyd. 2014 r., i na które Profesor nigdy nie udzielił żadnej odpowiedzi.

Wcześniej, prof. J. Eisler sam rozpoczął publiczną polemikę ze mną w swoim głównym dziele „Grudzień 1970. Geneza, przebieg, konsekwencje” (wyd. II uzupełnione 2012), w nawiązaniu do mojego listu e-mail (!) do 4. (!) historyków, w tym i do niego (31.12.2010 r.), z uwagami do artykułów w „Biuletynie IPN” 12/2010.
Po co była ta polemika ze mną J. Eislerowi, choć nie miałem wówczas za sobą żadnej publikacji na temat Grudnia, a sam Profesor musiał zaznaczyć, że moje uwagi w e-mailu odnoszą się przede wszystkim do artykułu innego historyka w tym „Biuletynie IPN”? Ten łatwy domysł zostawię może na inną okazję.
W każdym bądź razie, odniesienie się do mojego listu przez prof. J. Eislera absolutnie nie zawierało treści, które zwalniałyby Profesora z odpowiedzi na pytania, zadane 2 lata później.
Dlaczego zapał polemiczny p. prof. J. Eislera opadł?

W tych pytaniach cytuję tylko część mojej polemiki z prof. J. Eislerem (w tym dotyczącej Godlewskiego), z książki „Na ulicach Gdyni – 17 grudnia 1970”.
Cytat: str.237-241:

„Zwrócę jedynie jeszcze uwagę na niektóre inne twierdzenia występujące w publikacjach J. Eislera dotyczące gdyńskiego Grudnia, które są co najmniej wątpliwe, a do których ich autor nie podał podstaw.
Pytania, które te twierdzenia wywołują, pozwolę sobie kierować wprost do samego ich autora:
1.) W swoich książkach przywoływał Pan (w licznych cytatach) opisy wydarzeń z „Grudniowej Apokalipsy” W. Kwiatkowskiej dotyczące pochodów z zabitymi niesionymi na drzwiach. Nie miał Pan konkretnych uwag do opracowania relacji świadków przez W. Kwiatkowską, ujętych w obrazie wielości pochodów niosących zabitych, ani nie przedstawił Pan własnej próby uporządkowania tych przemarszy. Zaznaczał Pan jedynie (zawsze – koniec końców – afirmatywnie w stosunku do opisów W. Kwiatkowskiej), że „precyzyjne odtworzenie tras wspomnianych przez W. Kwiatkowską pochodów jest naprawdę bardzo trudne” („Grudzień 1970. Geneza, przebieg, konsekwencje” str. 281 wyd. 2012, II. uzupełnione). Wyjaśnienie to występuje i we wcześniejszych Pana książkach.
Jednak jednocześnie w swoich książkach, jak np. w owym uzupełnionym wydaniu z 2012 r. na str. 277, posługuje się Pan sformułowaniem „pochód krążył”: „Pochód ten krążył po ulicach miasta” – napisał Pan jasno w odniesieniu do pochodu ze znanych fotografii – konkretnego, udokumentowanego.
Twierdzenie, że pochód krążył ulicami miasta, podważa przekonanie W. Kwiatkowskiej o wielości pochodów, której to tezy nigdy nie poddał Pan w wątpliwość, lecz – jak przypomniałem –afirmował ją. Twierdzeniem o „krążeniu” pochodu można sobie radzić ze sprzecznymi relacjami świadków, bez uciekania się do wyjaśnień opartych na wielości przemarszy (była o tym mowa w rozdz. V).
Bardzo proszę o podanie faktów, że którykolwiek z pochodów (a w pierwszym rzędzie ten, który zechciał Pan już nawet jasno wskazać w swoim twierdzeniu – znany z fotografii, i który wystarczyłby dla wytworzenia złudzenia ich wielości) rzeczywiście krążył po ulicach, tzn. pojawiał się ponownie w miejscach, które opuścił. Oczywiście, nie dotyczy to kilkudziesięciometrowego odcinka ulicy Podjazd, gdzie pochody musiały zawracać, lecz o chociaż przybliżone opisanie tych zataczanych kręgów.
Bardzo proszę o jasną odpowiedź: jakie jest w końcu Pana stanowisko – był jeden krążący pochód, czy było ich więcej? A może było więcej, ale odkrył Pan, że niektóre z nich były „krążące”? O co tu chodzi?

2.) Na 282. stronie drugiego, uzupełnionego wydania książki „Grudzień 1970. Geneza, przebieg, konsekwencje”, rok wyd. 2012, czytamy opis wydarzeń Pana autorstwa: „Młody człowiek natomiast sfotografowany przez Edmunda Peplińskiego, co wyraźnie widać na zdjęciach, cały ubrany był na ciemno. Na ul. Świętojańskiej ciało zabitego zostało obsypane kwiatami. Niedługo potem, gdy zaatakowała milicja, drzwi z leżącym na nich martwym człowiekiem demonstranci zostawili na ulicy i rozpierzchli się, chowając w okolicznych bramach przed strzałami i blokującymi oddech gazami łzawiącymi. Potem przerzedzony już pochód drzwi z martwym już chłopcem poniósł dalej pod gmach Prezydium MRN. Tam znowu demonstrantów ostrzelano i ponownie drzwi z poległym zostawiono na jezdni przed Prezydium. Komandor Kunert wyszedł z tego budynku, by sprawdzić, czy człowiek leżący na drzwiach nie potrzebuje pomocy: ‘Stwierdziłem, że nie żyje, nastąpiło już stężenie pośmiertne’. Zabitym tym był Zbigniew Godlewski”.
a.) Na jakiej podstawie, Panie Profesorze, twierdzi Pan w swoich książkach, że tym właśnie zabitym badanym przez A. Kunerta był Zbigniew Godlewski. Co w relacji A. Ku- nerta daje oparcie temu Pana twierdzeniu?
W innych książkach dodawał Pan z tą relacją (sugerował tożsamość zabitego ze Z. Godlewskim w słowach) – „zabity miał dokumenty”. Proszę udowodnić, że A. Kunert do nich zajrzał, czy chociaż odnalazł je, a Pan oparł się na tożsamości stwierdzonej przez A. Kunerta.
b.) Twierdzi Pan, że fotografia Edmunda Peplińskiego przedstawia Z. Godlewskiego. Skoro tak, to prosty sylogizm prowadzi do wniosku, że A. Kunert musiał badać ciało leżące na drzwiach uwiecznione na fotografiach (nie inne, skoro miał badać Godlewskiego). Na znanych fotografiach nie ma kwiatów na drzwiach ani zwłokach. Nie ma nawet wianka zawieszonego na krzyżu, o którym mówił A. Kunert. Na jakiej podstawie przekonuje Pan, że „ciało [tego – przypis A. F.] zabitego zostało obsypane kwiatami”? Proszę wskazać fakty.
Proszę o wykazanie, że relacje świadków lub dokumenty świadczące o tym odnoszą się do tego pochodu ze zdjęć. Proszę o wykazanie w szczególności, że nie odnoszą się do przypadku jasnowłosego chłopaka z relacji Z. Kalinowskiego, będącej w wyraźnym związku z tym, co relacjonowała E. Karczewska, ubranego w jasną kurtkę chłopaka, lecz do ciemnowłosego Z. Godlewskiego.
c.) Fragment, który wyżej cytowałem, poprzedził Pan Profesor przywołaniem relacji E. Karczewskiej, dla której relacji było miejsce w każdej Pana książce dotyczącej gdyńskiego Grudnia, a która – wraz z Z. Kalinowskim twierdziła – że widziała jasnowłosego („blondynek”) poległego.
Bardzo proszę o wyjaśnienie, dlaczego – w oparciu o oficjalną listę zabitych – jasno nie kwestionuje Pan tych relacji, jako niemogących mieć miejsca, odnoszących się do nierzeczywistej postaci, bo niezgodnych z rzeczywistością oddaną (jakoby) przez oficjalną listę ofiar?
Dlaczego nie twierdzi Pan, że takiego zabitego, z jasnymi włosami, w rzeczywistości nie było? Przecież do tej pory nikt nie umiał podać jego nazwiska z listy oficjalnej, choćby tylko z prawdopodobieństwem związanym z tym elementem opisu świadków (kolorem włosów)? Na tej liście nie ma blondynów, a jeśli był nim Jerzy Skonieczko, to jako niesionego na drzwiach wyklucza go śmierć w szpitalu, ewentualnie też przesłuchanie jego matki.
Chyba nie wystarczy pozostawić czytelnikowi możliwość domysłu, że milcząco traktował Pan te relacje – co do wyglądu zabitego – jako omyłkowe, niejako „przekładając” kwiaty z jasnowłosego zabitego na Z. Godlewskiego, skoro nie wystąpił Pan jawnie przeciwko tezie o wielości pochodów z zabitymi.
Proszę też o odpowiedź: dlaczego oficjalną listę zabitych traktuje Pan raz jako niepodważalne i pewne (tzn. całkowicie przekonujące i wystarczające) odniesienie do weryfikacji relacji świadków (w kwestii Janka Wiśniewskiego – str. 277 wyd. 2012 r.), a w innych przypadkach nie, jak choćby w odniesieniu do owego jasnowłosego chłopaka?”.

avatar użytkownika Tymczasowy

2. Szanowny Panie

Bardzo dziekuje za przedstawione powyzej uwagi. Dowiedzialem sie z nich duzo. Mysle, ze podobnie jak i inni czytelnicy Panskich uwag.
Potwierdza sie poglad, ze status nawet faktow z czasow wspolczesnych moze budzic watpliwosci. A co dopiero mowic o wydarzeniach, ktore mialy miejsce przed wiekami, relacjonowanymi przez tak znane postacie jak: Marco Polo, Kadlubek, Thietmar, Herodot, by wymienic tylko kilku.
Dochodzi tez problem wydarzen, ktore nabraly mocy wielkich symboli. Wzbudzaja one uzasadnione emocje.
Ach, jakby bylo dobrze, gdybym mial wiedze wrodzona.
Pozdrawiam.

avatar użytkownika Morsik

3. Ciekawe rozważania, a...

...byłem świadkiem tych wydarzeń. Ponieważ WIDZIAŁEM, to nie mogę uwierzyć, że "tylko" 44. śmiertelne ofiary były...
Com widział, tom widział... a nikt nie zajął się (i nigdy nie zajmie) zastrzelonymi i zakatowanymi młodymi chłopakami, którzy do Stoczni zjechali "za chlebem" z zapuszczonych wsi. O których nikt się nie upomniał, bo rodziny nie miały pojęcia, gdzie przebywali. Mieszkali "na kwaterach" - jak u mojej Babci - i na te kwatery w dniach grudniowych nie wrócili. W styczniu 1971 r. przyszli tylko "cywile", do worków zapakowali ich dobytek, uregulowali należność. Za kilka dni wprowadzili się nowi...

 Niechlubny udział każdy ma: ten, który milczy, ten, który klaszcze...

avatar użytkownika Nonne

4. @Tymczasowy

        Ależ ja nie krytykowałem Pana – gdyż został Pan wprowadzony w błąd.
Przypadek, a nawet cały ich ciąg sprawił, że akurat zagadnieniom dotyczącym gdyńskiego Grudnia przyjrzałem się uważnie. Gdyby nie te przypadki, to w najlepszej wierze, jak 20 milionów Polaków łącznie z prawie wszystkimi historykami specjalizującymi się w znajomości innych okresów historycznych – bo chyba tak popularna może być znajomość zawołania „Godlewski czyli Wiśniewski” i na odwrót, choć częstości trafnego kojarzenia go z historyczną datą już zupełnie nie – więc gdyby nie te przypadki, sam nie miałbym powodu do nieufności i z dobrą wiarą powielałbym błąd.


       Z kłopotami wynikającym z przypadków, które popchnęły mnie do zajęcia się gdyńskim Grudniem, czuję się (mając na uwadze te 20 milionów) jakbym trafił szóstkę w Totolotka, tylko smak wygranej jest gorzki. Ponieważ niekiedy… no tak, czepiam się osób wprowadzonych w błąd, to dzieląc te 20 milionów przez jakieś przybliżenie, wychodzi, że wygrał Pan w tym jakby Totolotku najwyżej trójkę, też gorzkiej wygranej.
Najserdeczniej dziękuję, że zmobilizował mnie Pan do napisania tutaj o tej „grudniowej” sprawie – i może inni czytelnicy tę wdzięczność wobec Pana też zechcą mieć – bo Palec Boży mógł Pana natchnąć.

       Jestem też trochę innego zdania jeśli chodzi o Pana stwierdzenie, że sprawa Godlewski a Wiśniewski może budzić wątpliwości. Jest to oczywiście wg mnie pozytyw i jestem zadowolony i wdzięczny, że zechciał Pan tak bardzo mi zaufać, że nawet już teraz powziął Pan wątpliwości dla mnie korzystne, przy tak gigantycznej dysproporcji pomiędzy możliwymi zwolennikami moich twierdzeń a siłą i liczebnością moich nieświadomych rzeczy oponentów albo nawet oponentów naukowych, z których każdy w marmury IPN oprawion jest – przy całym wielkim szacunku dla zasług i pracy przytłaczającej części jej pracowników, jak i Instytutu jako takiego.

      Na dowód tego, że wątpliwości byłoby dużo mniej, gdyby uważniej czytane były książki także prof. J. Eislera, wkrótce przytoczę jeszcze pewne fragmenty z książek Profesora (ale i polemiki pomiędzy Profesorem a mną). Będzie z nich wynikało, że sam J. Eisler zupełnie nigdy nie wiedział, czy chce utożsamiać dwie omawiane tu postaci, czy nie.
Zamieszczę może też (jeżeli Państwo trochę dłużej mnie ścierpią) moje krótkie odniesienie do książek innych historyków (z cytatami z ich książek), którzy zapewniając nas o tej tożsamości postaci, ewidentnie sami niewiedzą o czym piszą. Zrobię to tylko trochę później, chyba nie dziś.
Odniosę się też wtedy do wątku, o którym – widzę tu już teraz – wzmiankuje Pan Morsik.

      Pozdrawiam, a szczególnie serdecznie Pana Tymczasowego

avatar użytkownika Tymczasowy

5. @Nonne

Tak wiec pozostaje/my w oczekiwaniu na zapowiadany serial. Seriale bardzo mi odpowiadaja, gdyz w krotkich formach trudno jest zmiescic prezentacje wiekszych spraw. Pozostaje "lead" i "hook", czyli przyneta i haczyk jak na ryby, potem rozwiniecie i zakonczenie. Zas serial, moze miec swoja architekture jak ksiazka.
Serdecznosci.

avatar użytkownika Nonne

6. O badaniach gdyńskiego Grudnia, trochę ogólnie i w konkretach


… pozostajemy w
oczekiwaniu na zapowiadany serial […] może mieć swoją architekturę jak książka”

    Nie uda się
serial z architekturą jak książka („Na ulicach Gdynia – 17 grudnia 1970”), co proponował Pan
Tymczasowy. Wyszła by z tego jej miniatura z lukami, które zostawiłyby pole do
podważenia zamieszczonych w niej ustaleń i nieprawda o książce, jako o jeszcze
jednej z twierdzeniami bez dowodów i krytycznej analizy źródeł historycznych.

      Starałem się o
zwartość zamieszczonych w niej przedstawień, których kwestie są ze sobą
powiązane, a ujęcia często warunkują się. Wychodząc od ukazanych faktów dążyłem
do tego, by dla budowy całościowego obrazu 17 Grudnia na gdyńskich ulicach,
komentarze do relacji świadków i zebranych dokumentów archiwalnych, analizy
rozmaitych problemów i mnóstwa wątków, zestawienia wniosków końcowych, a
wcześniej cząstkowych i roboczych, przeszły – dla ich ostatecznej weryfikacji –
jeszcze przez ten filtr spójności, wyłapujący błędy czy niedokładności na
wszystkich etapach mojej pracy. Pracy nie bez ograniczeń i ułomności – o tych
na które się z góry godziłem, świadomych, nie do ominięcia dla mnie, ale (jak
mniemam) dopuszczalnych, uprzedziłem we wstępie. Czytelnik, niejako,
uczestniczy ze mną w procesie badawczym; także czasem w pomyłkach
interpretacyjnych, które zamieściłem w książce, jeśli nie były całkiem
bezwartościowe i w niektórych warstwach zagadnień coś wyjaśniają, albo np.
służą do zamknięcia jakiegoś – jak się mogło wydawać – ważniejszego z tropów
badawczych, i powinno się ten negatywny wynik tego sprawdzenia zaznaczyć.
Czyli, żadnej gołosłowności – taka nowinka jeśli spojrzeć na historiografię
dotyczącą gdyńskiego Grudnia 70.

W miniaturze ta zwartość rozsypie się jako ten nieodzowny
sprawdzian trafności rekonstrukcji zdarzeń, zasadności sposobu ujęcia
poszczególnych wątków i metodologii podejścia do rozwiązania zagadki liczby
zabitych; w ogóle jako sprawdzian konsekwentnego trzymania się przyjętej
metodologii, bo to nie za bardzo we wszystkich badaniach 17 Grudnia widać.

       Jeśli chodzi o
liczbę zabitych, których nie ma na oficjalnej liście ofiar, to od razu
wyjaśnię: nie potrafię podać żadnych konkretnych danych osobowych dla tych
przypadków, ale na podstawie tej zwartej rekonstrukcji zdarzeń potrafię
określić czasoprzestrzenie, wyraźnie „puste miejsca” po kilku anonimowych
ofiarach w oparciu o nowe, stwierdzone fakty i gruntowniejszą analizę dawnych,
w stopniu dużo bardziej prawdopodobnym (często uważam, że pewnym) niż było to
dotąd. To wynika nie tylko z moich analitycznych „wyliczeń” i rekonstrukcji,
ale nieznanych wcześniej bezpośrednich faktów z relacji odebranych od naocznych
świadków, pozwalających pozytywnie i ostatecznie zweryfikować dawniejsze takie świadectwa
(np. fakt zabicia chłopaka o jasnych włosach, w jasnej kurtce, z przestrzeloną
szyją i też niesionego na drzwiach), a także zupełnie nowe. Z nowych, wymienię
tu może przypadek zabitej kobiety, co do którego – w oparciu o szczegóły
relacji świadka – nie można mieć żadnej wątpliwości, że ta ofiara musiała być
martwa. Jest to inny przypadek niż opisany jeszcze w podziemnym wydawnictwie przez
W. Kwiatkowską (potem powtórzony w „Grudniowej Apokalipsie” tej autorki, 1993
r.), co do którego relacjonujący domniemywał – z faktu braku przytomności
niesionej przezeń kobiety i obfitości upływu krwi – że ofiara nie żyje (relacja
była przez lata często nadużywana w interpretacjach); szczęśliwie jednak (co
bardzo długo nie było prostowane, a zrobił to prof. J. Eislera w 2012 r.),
kobieta ta cudem przeżyła, choć odniosła ogromny uszczerbek na zdrowia (już
przed wielu laty udzieliła wypowiedzi, co nie zostało wcześniej zauważone).  

           Nie bez
związku z tą liczbą zabitych, rozpatrzyłem takie zagadnienia jak:

   ile było w Gdyni
pochodów z ofiarami niesionymi na drzwiach (zarazem więc, jaka była dynamika wydarzeń i moralna siła tamtego społeczeństwa –
determinacja, aby wystawić się na kule z czystej niezgody na niesprawiedliwość
i zbrodnię)
. Wiążą się z tym problemy dotyczące ich różnicowania w oparciu o
fakty pozwalające na: 

  ustalenie czasu
znalezienia się pochodu w określonym miejscu (a zwłaszcza miejsca jego
zawiązania się), wyjątkowych zdarzeń towarzyszących konkretnym przemarszom,
wyglądu zwłok, odmienności krzyży przy zwłokach, itp.;

   z których miejsc
zabierano drzwi (jeden z ważnych element różnicowania pochodów, ale i ustalania
liczby zabitych) i dlaczego odnalezione w 1981 r. (fotografia: „Tygodnik
Solidarność” z 12.12.1981 r.) różnią się od tych obecnie wystawionych w Kaplicy
Stoczniowej, a te z kolei – choć mogły posłużyć do niesienia zwłok w jednym z
pochodów – dlaczego nie są tymi samymi, które widać na znanym zdjęciu z
„Wiśniewskim”, mimo, że tak samo wyglądają (różnice w malowaniu nie mają tu
znaczenia);

  ile osób z
oficjalnej listy zabitych trzeba wykluczyć z możliwości niesienia ich zwłok w
pochodach (ze względu na wiedzę o ich śmierci w okolicznościach, które to
uniemożliwiały); a zatem: ilu osób, które powinny spełniać warunki do
„położenia” ich na drzwiach, nie ma na liście ofiar.

Ostatecznie: ilu osób – już z tego (tylko) powodu – brakuje
na oficjalnej liście zabitych, gdyż dowody i przesłanki na 6 a może nawet 7 pochodów są
mocne. Wg W. Kwiatkowskiej były cztery pochody, tzn. o 4. pochodach wnioskowała
z rozbieżności w relacjach świadków i nagrań z rozmów SB. W mojej książce
wyjaśniłem, dlaczego nagrań nie mogę uznać za taki dowód, ale trafność intuicji
W. Kwiatkowskiej jest już nie do obalenia, poparta późniejszymi, precyzyjnymi
relacjami nowych świadków. Relacje te nie są informacyjnym chaosem, lecz można
je grupować wokół kilkuelementowych zbiorów niebanalnych wyróżników, a nie
pojedynczych jakichś kryteriów.  

W szczególności, podałem zestaw faktów i całe dojścia do
konkluzji, że zabitym ze znanego zdjęcia nie jest Zbigniew Godlewski oraz, że
zabitym musi być ktoś spoza oficjalnej listy ofiar.

     Na odpowiedź o
Godlewskiego, tak jak i inne pytania – z których choćby to o liczbę zabitych jest
ważniejsze niż sprawa samej w sobie tożsamości Godlewski-Wiśniewski – składa
się cała, w swej zwartości, książka, a nie tylko poszczególne rozdziały czy
podrozdziały.

           Jeden z
Czytelników powiedział, że dla wyjaśnienia przebiegu zdarzeń ulicznych z 17
Grudnia „wyszedłem od atomowej budowy materii” (nie negował jednak celowości
tak żartobliwie scharakteryzowanego mojego podejścia do zadania, mając na myśli
jego - mniemam - gruntowność). Wobec wcześniejszej skali nieścisłości i nonsensów, tylko
przez pieczołowitość dla każdego „drobiazgu” można było uzyskać bliższą prawdy
wiedzę i spróbować przekonywać do niej. Dlatego nie należało zadawalać się
stwierdzeniami świadków w rodzaju: „tu kulka weszła a tu wyszła”
(nieodosobniony przykład „pożytku” z jednej z dawniej zebranych relacji
świadków – opis obrażeń zabitego), ale dążyć do uściśleń tego, gdzie było to
„tu”. Przecież są kopie opisów obrażeń z sekcji zwłok (oryginały spalono w
latach 90. jako bezwartościowe) pozwalające ustalić o którego dokładnie
zabitego chodziło, albo chociaż o którego z kilku możliwych, a dalej, w oparciu
o inne fakty, weryfikować ewentualne warianty odpowiedzi.

      Przykład, jak
wyglądała dociekliwość w „badaniach” gdyńskiego Grudnia. Przez 25 lat przepisywano
(za W. Kwiatkowską) słowa świadka W. Chocholskiego rozpoczynające opis pochodu,
uznawanego za pierwszy: „Była szarówka, godz. najdalej 7 [...]”.

Przecież świadek to świadek, a krytyczna analiza źródeł, weryfikacja
faktów, czy nie musi należeć do historyka? Widać z tej frazy (i całości
relacji), że trzeba było przyjąć od świadka jako wiarygodny fakt owej „szarówki”,
a jego wnioskowanie wyznaczające godzinę tej „szarówki” sprawdzić, bo nie do niego
należy. Każdego roku, 17 grudnia o godzinie 7.00 i aż do 7.30 nie ma znamion
ustępowania mroku, jest noc.

Tak w tym przypadku, jak i do oszacowania czasu występowania
licznych innych porannych zdarzeń należało posłużyć się takim „niezwykłym”
narzędziem badawczym (z którym wcześniej nie „pochylano” się nad Grudniem), jak…
banalny kalendarz wschodu Słońca dla Gdyni w dniu 17 grudnia, który podaje
godz. 8.02. Inną niż zwykły kalendarz – ten podaje wschód o 21 min.
wcześniejszy niż w Gdyni – po prostu jeden czas dla całej Polski 17 grudnia:
7.41. Należało jeszcze doświadczalnie sprawdzić intensywność ustępowania mroku,
przy rzeczywistym wschodzie Słońca o godz. 8.02. Za szarówkę doświadczalnie
uznałem widoczność (wg stopnia rozpoznawalności sylwetek ludzi, zależnie
jeszcze od kierunku patrzenia), która mieści się w przedziale czasowym
rozpoczynanym pierwszymi znamionami ustępowania mroku (zależnie od pogody) nie
wcześniej niż o godz. 7.30-7.32 i upływa nie później niż o 7.50).

Zatem widać, że nie tylko „od atomowej budowy świata” trzeba
było wyjść, ale i … kosmicznej. Ale to pozwalało brać pod uwagę przesunięcia
czasowe zdarzeń, niekiedy w konsekwencji znacznie większe niż te 21 minut
nieścisłości, i pomagało w rozróżnianiu podobnych zdarzeń. Bezkrytyczne przyjęcie,
że pierwszy pochód znalazł się przy dworcu najpóźniej o godz. 7 pokazuje, że
chyba nikt dla potrzeb „badań” nie sprawdził godziny wschodu słońca nawet w
zwykłym kalendarzu (expressis verbis tylko H.M. Kula, „Dwa oblicza Grudnia 1970”, wyd. 2000 r., str. 225,
podał godzinę wschodu, lecz wyznaczył mu porę 7.25 !?) [ Przypomnę: astronomicznie
określony wschód to moment, kiedy wychynie ostatni skrawek tarczy słonka a nie
jej pierwszy rąbek; o 7.25 brakowało 5-7 minut do pierwszych znamion nadchodzącego
wschodu, a do wschodu 37 minut].

      Aby zajmować się
odpowiedzialnością za strzelanie do Gdynian i badać mechanizmy podjętych
wówczas decyzji, nie można o samym przebiegu zbrodni na ulicach mieć wiedzy w
przybliżeniu (przynajmniej z powodu samego tylko zaniedbania) – i to jeszcze z
trudnym do oszacowania błędem tego przybliżenia; to niepoważne.

      Będąc przy tym
świadectwie W. Chocholskiego – którego pierwsze zdanie relacji dokończę: „Była
szarówka, godz. najdalej 7., gdy z tunelu dworca wyszedł pochód z ciałem na
drzwiach” (czyli w rzeczywistości była godzina w przedziale czasu 7.30-7.50) –
dodam, w oparciu o obszerne uzasadnienia w książce:

w tym samym przedziale czasu Janek Wiśniewski już leżał
martwy przy przystanku trolejbusowym nieopodal kładki SKM, skąd wyruszono z
jego ciałem o 9.00-9.10, niosąc je pod baraki najpierw na fladze (potem drzwiach).
[Piszę bez cudzysłowu, Jan Wiśniewski, gdyż wprawdzie imię lub nazwisko zabity
mógł mieć inne (ale nic nie przeczy, że mógł mieć takie!), ale chodzi o rzeczywistą
osobę, której fizyczną obecność zwłok stwierdza relacja świadka, później
sfotografowaną na drzwiach, lecz niewymienioną na oficjalnej liście zabitych. O
osobę, co do której udowodniłem, że mogę twierdzić http://www.blogmedia24.pl/node/72788
, iż jako Janek Wiśniewski nie jest fikcyjnym bohaterem przyjętym przez K.
Dowgiałłę (jak głoszono przez lata) a nawet – wychodząc ponad to minimum – postawiłem
tezę dowodzoną w książce, że prawdziwy autor „Ballady…” pisał o postaci, co do identyfikowania
której z takim imieniem i nazwiskiem miał empirycznie uzasadnione podstawy jako
świadek zdarzenia z tym zabitym, nawet, jeśli to przekonanie – oparte na
wypowiedziach ludzi otaczających zabitego – było nietrafne co do imienia albo
nazwiska, albo co do obu członów tej identyfikacji]. To ten pochód niosący
Wiśniewskiego – do niego, w zgodzie z moimi dociekaniami, odnosił się meldunek
do KM MO z godz. 9.36 – wchodził już (wg tego meldunku w „Dzienniku bojowym”) w
ul. Podjazd ze zwłokami przełożonymi z flagi na drzwi. Było to w chwilach, gdy o
godz. 9.37 – wg uzasadnienia prokuratorskiego aktu oskarżenia – ginął Z.
Godlewski z dwiema innymi postrzelonymi osobami.

Bowiem gdy pochód zabierał Wiśniewskiego o 9.00-9.10,
Zbigniew Godlewski jeszcze żył przez najbliższe minuty, do godz. 9.28  albo 9.37, jak twierdził prokurator. Te
przedziały czasu może należałoby przesunąć na około kilka minut wcześniejsze –
są raczej czasem wpłynięcia meldunku do centrali o oddaniu strzałów, a nie
czasem ich oddania. Ale – jak ustaliłem porównując źródła – rzadko wpłynięcie
meldunku o ważnym zdarzeniu miało miejsce później, niż 10 minut od jego zajścia.
Z drugiej strony, przy kładce, SB nie musiała używać pieszych funkcjonariuszy z
meldunkami o zajściach; łączność była na miejscu, a same odgłosy strzałów były sygnałem
do natychmiastowego zameldowania o nich drogą radiową.

      Uzasadnienie
aktu oskarżenia zawiera też informację, że strzały o 9.37 spowodowały śmierć Z.
Godlewskiego wraz z Z. Nastałym i S. Sieradzanem (zmarł w szpitalu), i wymienia
z nazwiska 6. (albo 8.) osób, które zostały wówczas ranne. Jeśli dodać do tego
też znaną od lat (W. Kwiatkowska) relację E. Peplińskiego, że zdjęcie
Wiśniewskiego na ul. Świętojańskiej wykonał ok. godz. 10.00, co potwierdzają
jeszcze inne przesłanki, to widać nawet bez moich nowych analiz i moich nowych
dowodów, że wersja o Godlewskim jako Wiśniewskim nie trzymała się kupy, a jeśli
jej zwolennicy nadal chcieli się jej trzymać, to powinni zanegować te znane
jeszcze przed napisaniem przeze mnie książki, twierdzenia prokuratora. Co do
tych ustaleń prokuratora jedynie dr H. M. Kula (w/w książce) wyraził pewien
brak przekonania, czy wszystkie są trafne, choć raczej nie te dotyczące
Godlewskiego i tożsamości Godlewski-Wiśniewski miał na myśli.

       Moje całościowe dociekania wskazują jednak na
to, że 9.37 albo 9.28 to najpewniejsze godziny śmierci Z. Godlewskiego, a to m.
in. dowód (czy przesłanka), że „nie był Wiśniewskim”. 

      Dr H. M. Kula podziela za prokuratorem
twierdzenie równoważne skrótowi „Godlewski-Wiśniewski”, i wskazuje, że prokurator
powziął je w oparciu o zeznania świadka K. Radarskiego (H. M. Kula brał udział
w posiedzeniach procesowych Grudnia 70). Świadek ten jednak nie wyjawił skąd
wie, że zabitym na drzwiach był Godlewski: znał go ? (nic na to nie wskazuje),
czy usłyszał po latach z telewizora? [Wszyscy przeze mnie odnalezieni
świadkowie, którzy widzieli jakiegoś zabitego na drzwiach, twierdzili, że
widzieli Godlewskiego, a jeden z nich, Wiśniewskiego. Pytani skąd to wiedzą,
przyzywali autorytet środków masowego przekazu.]. Innych dowodów na prawdziwość
twierdzenie prokuratora, H. Kula nie doszukał się. Jednak widać, że dr H. M.
Kula czuł niedosyt takiej identyfikacji Godlewskiego przez prokuraturę, i powołał
się jeszcze na notatkę z rozmowy z Jaszczenką z 1981 r. (w londyńskim wydaniu
„Grudzień 70”
z 1986 r.). Ten brak wskazania na ową notatkę (jak pamiętamy, sprzeczną z
zeznaniami Ś. Jaszczenki z 1971 r. i będącą fałszem – uzasadnieni w mojej
książce) wytknął prokuraturze na str.229 swojej książki, wraz z brakiem
wskazania przez prokuratora na epizod z kmnd. dr A. Kunertem i rzekomo
odnalezionymi przez Kunerta dokumentami przy zabitym (właściwie dokładnie tak,
jak widać to i u J. Eisler)!! To jest śmieszne (nie wiem, który z Panów
historyków był bardziej pod wpływem drugiego w tym błędzie), ale rozumienie, że
prokuratura nie ma dowodu na tożsamość Godlewskiego z zabitym z fotografii,
jest u dr H. M. Kuli ze wszech miar trafne.

       Zatem już z „faktów” i „dowodów” opublikowanych
jeszcze przed moją książką było widać, że nie umiano podać podstaw do twierdzeń
o Godlewskim, które spełniałyby nie tylko naukowe standardy, ale trzymałyby się
kupy w wersji „na chłopski rozum”. Brnięcie w absurdy, dla podtrzymywania dogmatów o Godlewskim,
nie było historykom dość straszne!

avatar użytkownika Nonne

7. C.d. o twierdzeniach prof. J. Eislera

Ciąg dalszy analizy twierdzeń prof. J. Eislera (po tej zawartej w pytaniach – komentarz nr 1) i przytaczanych przezeń uzasadnień dotyczących niesienia Z. Godlewskiego na drzwiach i tożsamości Godlewski –„Wiśniewski”, czyli tożsamości z zabitym z powszechnie znanej fotografii.
Dawniejszymi laty (do 2007 r.) prof. J. Eisler wykazywał spore niezdecydowanie co do tej tożsamości (choć moim zdaniem na tyle mylące, że przez czytelników było – jak uważam – odbierane jako jej potwierdzenie). W 2010 r. jednoznacznie zapewnił o tej tożsamości. Oto materiał, cytat z „Na ulicach Gdyni – 17 Grudnia 1970”, strona 72-73:

> Przytoczę to twierdzenie prof. Jerzego Eislera („Biuletyn IPN” 11-12/2010, str. 4):
”Tragicznym symbolem gdyńskiego Grudnia stał się utrwalony na filmie i fotografii pochód niosący na drzwiach ciało zabitego młodego człowieka i pokrwawioną flagę biało-czerwoną. Do grudniowej legendy przeszedł on jako tytułowy bohater Ballady o Janku Wiśniewskim, choć w rzeczywistości człowiek taki nie istniał. Autor ballady celowo wybrał takie imię: Jan i jedno z najczęściej spotykanych polskich nazwisk: Wiśniewski, aby w ten sposób stworzyć – być może na wzór nieznanego żołnierza – pewną postać symboliczną. Naprawdę nie było wówczas Janka Wiśniewskiego, którego imię nosi dziś jedna z ulic w Gdyni, ale zarazem takich Janków Wiśniewskich było, czy mogło być, bardzo wielu. I nie ma większego znaczenia, kto był jego historycznym pierwowzorem. Można tylko dodać, że na znanej fotografii utrwalono zastrzelonego rankiem w pobliżu stacji kolejowej Gdynia Stocznia osiemnastoletniego Zbigniewa Godlewskiego”.
W 2007 r., trzy lata wcześniej, prawie identyczny tekst znalazł się już w książce „Grudzień 70` pamiętamy” J. Eislera, P. Sasanki, na stronie 55. Ale chociaż w tej książce prof. J. Eisler zamieścił tę samą frazę: „nie ma większego znaczenia, kto był jego [Janka Wiśniewskiego – przypis A.F.] pierwowzorem”, to jednak nie ma tam słów, że w tej sprawie „można tylko dodać”, że niesiono Z. Godlewskiego, co utrwalono na znanej fotografii. Nie. J. Eisler napisał na następnej, 56. stronie: „Ale nadal nie bardzo wiadomo, kogo na drzwiach nieśli manifestanci. Mógł nim być Zbigniew Godlewski, syn oficera WP z Elbląga (miał przy sobie dokumenty), który zginął i którego ciało było niesione na drzwiach” [przyp. 38].
Mimo drugorzędnej enigmatyczności tych zdań, by nie powiedzieć braku logiki – można zapytać, co zostało wyjaśnione pomiędzy 2007 a 2010 r., że już „wiadomo”? Nowych faktów w tej sprawie prof. Jerzy Eisler, ani nikt inny, nie ogłosił.
Nota bene, zakradł się do tego fragmentu błąd: Z. Godlewski nie mógł być synem oficera WP (chociaż tak też twierdzi sam E. Godlewski: „Byłem oficerem Wojska Polskiego”) [przyp.39], ponieważ w tamtych czasach takie formacje wojskowe nie istniały. Wojsko Polskie z nazwy, podporządkowania i powołania całkowicie w swej istocie odmiennego od celów i zadań LWP, to formacje z innych okresów historycznych.

[przyp. 38 ]
„nie bardzo wiadomo, kogo na drzwiach nieśli manifestanci” [przypis A. F.: z tekstu wynika, że ogólnie rzecz biorąc „nie bardzo wiadomo” a nie w odniesieniu do konkretnego pochodu, np. z „Jankiem Wiśniewskim”] ale „mógł nim być Zbigniew Godlewski”, „którego ciało było niesione na drzwiach” („Grudzień 70` pamiętamy” J. Eislera, P. Sasanki, wyd. 2007 r., str. 55).
Zatem był niesiony, czy mógł być niesiony?? Wiadomo kogo nieśli, czy nie bardzo wiadomo??
Wobec dylematu nierozwiązywalnego w tym fragmencie książki, przejdźmy do jej str. 57: „Komandor Kunert wyszedł z gmachu PMRN, by ‘zbadać, czy człowiek leżący na drzwiach, przyniesiony przez demonstrantów, nie potrzebuje pomocy […]. Stwierdziłem, że nie żyje, nastąpiło już częściowe stężenie pośmiertne’ ”.
Po tym cytacie z relacji A. Kunerta, następne zdanie autorów książki (a nie relacji A. Kunerta) jest treści: „Zabitym tym był Zbigniew Godlewski”.
A zatem w związku ze Z. Godlewskim występuje w tej książce kompletny chaos. Do tego chaosu, w kwestii czy Godlewski był niesiony, czy jedynie mógł być niesiony, dokłada się jeszcze sugestia autorów, że ich twierdzenie iż był niesiony, ma uzasadnienie w konkretnym zdarzeniu badania ofiary przez dr A. Kunerta. Co w relacji A. Kunerta miałoby dać podstawę do tego twierdzenia autorów, nie podano.
Już w książce „Grudzień 1970. Geneza, przebieg, konsekwencje” (Warszawa 2000 r.) prof. J. Eisler napisał na stronie 221 to samo, co umieścił na str. 57 w książce wspólnego autorstwa z P. Sasanką. W niej też brakuje wskazania na jakikolwiek fakt, dowód czy przesłankę, które byłyby odniesione do twierdzenia w związku z ową relacją A. Kunerta, że tym zabitym był Z. Godlewski. Czy to się po prostu wie?
W uzupełnionym drugim wydaniu książki „Grudzień 1970. Geneza, przebieg, konsekwencje”, rok wyd. 2012, na str. 281 prof. J. Eisler napisał jaśniej: „Na pewno jednym z niesionych na drzwiach był (miał przy sobie dokumenty) Zbigniew Godlewski, syn oficera LWP z Elbląga”.
Miał dokumenty? Jeśli miał (a zgadzam się, że wszystko na to wskazuje i nic temu nie przeczy) to tak jak wielu innych zabitych. Chodzi jednak o to w jakich okolicznościach (w oparciu o źródła historyczne) owo posiadanie dokumentów stało się – zdaniem autora – dowodem na jego twierdzenie, że Z. Godlewski był niesiony na drzwiach (i to „na pewno” – jak J. Eisler przekonuje Czytelników).
Krótko mówiąc: nie znam, i „literatura grudniowa” nie podaje, faktu sprawdzenia dokumentów żadnego zabitego gdy leżał na drzwiach.
Kolejny raz na następnej, 282 stronie tej publikacji J. Eislera, czytamy wzmiankę dotyczącą relacji A. Kunerta i twierdzenie autora o badanym przez niego zabitym, że: „Był to właśnie wspomniany Zbigniew Godlewski”.
I tutaj prof. J. Eisler nie podał konkretnego, rzeczywistego odniesienia do faktów. Jedyna znana relacja A. Kunerta, to opublikowana przez W. Kwiatkowską w „Grudniowej Apokalipsie” na (str.53-54). Nie ma w niej mowy o sprawdzeniu przez komd. dr A. Kunerta dokumentów zabitego. Nie jest nawet znany żaden przekaz A. Kunerta w jakikolwiek sposób odnoszący się do Z. Godlewskiego.
To, że Z. Godlewski „miał dokumenty”, wraz z sugestią (którą można uznać za twierdzenie), iż posłużyły do jego identyfikacji, podają (w odniesieniu do innych okoliczności niż dotyczące A. Kunerta!) tylko dwa źródła: jedno związane z rozmową z dr Ś. Jaszczenką w 1981 r., a drugie z jego zeznaniem (mniej czy bardziej formalnie przyjętym) z 1971 r.
Ale nie ma to nic wspólnego z okolicznościami relacjonowanymi przez A. Kunerta. Dodam, że nazwisko Ś. Jaszczenki nigdy nie pojawiło się w książkach prof. J. Eislera.
Analizę przesłanek przemawiających za i przeciwko temu, że zwłoki Z. Godlewskiego były niesione na drzwiach – w szczególności na tych ze znanych fotografii – przedstawię w rozdziale V.
Przypomnę, że J. Eisler napisał w przywoływanym już „Biuletynie IPN. 12/2010” (str.4): „na znanej fotografii utrwalono zastrzelonego rankiem w pobliżu stacji kolejowej Gdynia Stocznia osiemnastoletniego Zbigniewa Godlewskiego”.
Zatem autor implicite twierdzi, i daje swym czytelnikom podstawy do twierdzenia już wprost, że „Jankiem Wiśniewskim” jest Z. Godlewski – gdyż powszechnie zdjęcie to było i jest odnoszone do bohatera Ballady.
Zresztą, prof. J. Eisler musi być doskonale świadom, że umacnia swym naukowym autorytetem twierdzenie: „Janek Wiśniewski czyli Zbyszek Godlewski” – wypowiadane nagminnie, np. przez Michała Pruskiego, współautora scenariusza do filmu „Czarny Czwartek”. Musi być doskonale świadom, gdyż – jak czytaliśmy dalej w tym samym akapicie artykułu prof. J. Eislera w Biuletynie: „do grudniowej legendy przeszedł on [tzn. zabity ze znanej fotografii – przyp. A.F.] jako tytułowy bohater ‘Ballady o Janku Wiśniewskim’, choć w rzeczywistości człowiek taki nie istniał”.
Czy zatem w stwierdzeniu, które wypowiem: J. Eisler twierdzi iż „Wiśniewski” to Godlewski, jest coś nieprawdziwego? […]”(Konic cytatu).

Co się stało, że od 2010 r. J. Eisler jasno zaczął twierdzić, iż (potocznie mówiąc) „Godlewski to Wiśniewski”? Został konsultantem przy realizacji filmu „Czarny Czwartek”, choć i z innych względów jego pozycja jako „alfa i omegi” „Grudnia” była u szczytu.
Jakby to wyglądało, że o zabitym na drzwiach nie udaje się powiedzieć, kto to jest? I znowu zaczęto by mówić, że to Wiśniewski. A ufność w zapewnienie K. Dowgiałły (nie dziwię się, sam mu bardzo długo wierzyłem), że napisał Balladę i przyjął fikcyjne nazwisko bohatera, kosztowała prof. J. Eislera już lata walki z „Wiśniewskim”.
Zatem na jakiej podstawie powszechnie przyjmowane jest twierdzenie, o tożsamości Godlewskiego z zabitym ze znanej fotografii – krótko, że Wiśniewski to Godlewski?
Żeby zobaczyć, że w gruncie rzeczy na żadnej, pozostaje zajrzeć jeszcze (już krócej) do dwóch książek historyków IPN („Zbrodnia bez kary” i „Pogrzebani nocą”), oraz raz jeszcze do dwóch książek W. Kwiatkowskiej, a także do artykułu M. Przylipiaka w „Tygodniku Powszechnym” nr 50/1994, bo z uzasadnieniem twierdzenia o Godlewskim jest kompletnie bezkrytycznie wymieniany w bibliografiach książek wydanych po 94 r.
Do żadnych więcej publikacji zaglądać nie ma już szczególnej potrzeby, bo jedynie te ma ją jeszcze znaczenie by wykazać nam (jako pisane z wielką własną inwencją twórczą, jeśli chodzi o Wiesławę Kwiatkowską, czy mniejszą albo choć nieznaczną, w niektórych innych przypadkach), że uznana w całej Polsce tożsamość postaci jest nie tylko bezpodstawna. W mojej książce dowodzę, że jest sprzeczne nawet z tymi faktami, które były znane od dawna – i oczywiście nowymi.

avatar użytkownika Nonne

8. Więc to Polak Polakowi zgotował ten los??

Oto, jaka – w niektórych kontekstach – może się narzucać interpretacja symbolu człowieka niesionego na drzwiach:
Scenariusz wyjęty spod leninowskiej kurtki
http://www.blogmedia24.pl/node/78030