Zapalić świeczkę w Kuropatach

avatar użytkownika Maryla

Pobrali się na niespełna tydzień przed wybuchem II wojny światowej. Jego Sowieci rozstrzelali gdzieś w Kuropatach, a ją w stanie błogosławionym wywieźli do Kazachstanu.

Przez całe życie wraz z córką najpierw czekała na powrót męża, a potem szukała już tylko wieści o jego losie. Wydawało się, że przepadł jak kamień w wodę, ale w końcu po 74 latach, dzięki „Naszemu Dziennikowi” poznała przynajmniej część prawdy.

zdjecie

Ślad urywa się w Wilnie

Do Rakowa, niewielkiego miasteczka położonego w dawnym województwie wileńskim zaledwie 7 kilometrów od granicy polsko-sowieckiej, 28-letni posterunkowy Włodzimierz Łuń został skierowany w 1936 roku. Pochodził z podzamojskiej wsi Łabunie, a jego rodzice z nieodległego od Łabuń Skierbieszowa. Po odbyciu służby wojskowej i szkolenia w Normalnej Szkole Fachowej dla Szeregowych Policji Państwowej w Mostach Wielkich był to jego drugi i – jak się okazało – ostatni posterunek.

Wkrótce po zamieszkaniu w Rakowie poznał i pokochał o siedem lat młodszą Marię pochodzącą ze znanej z patriotyzmu i piłsudczykowskich tradycji miejscowej rodziny Ignacego i Marii Janczewskich. Formalności związane z uzyskaniem zgody władz policyjnych na ślub trwały aż trzy lata, tak że młoda para pobrała się 25 sierpnia 1939 roku. Dni szczęśliwego pożycia małżeńskiego Marii i Włodzimierza można więc było policzyć dosłownie na palcach. Po niespełna tygodniu ich miodowego miesiąca wybuchła wojna. Do Rakowa co prawda Niemcy nie dotarli, ale 17 września nad ranem do miasteczka wkroczyli Sowieci.

„Mąż, posterunkowy Policji Państwowej, wybiegł z domu na posterunek, by zabezpieczyć dokumenty” – pisze we wspomnieniach Maria Łuń. Zastał tam komendanta Dzwonkowskiego, który w bieliźnie zbierał i palił tajne dokumenty, żeby nie wpadły w ręce wroga.

Po aresztowaniu Włodzimierza Łunia przewieziono do pobliskiego Zasławia. Po kilku tygodniach wrócił jednak do domu wykupiony z rąk NKWD przez swojego teścia Ignacego Janczewskiego. Za beczkę miodu i sało, czyli słoninę. Ale na wszelki wypadek wolał się gdzieś ukryć.

– Dziadek, który był bardzo przedsiębiorczym i pomysłowym człowiekiem, wymyślił, nie bez protestów ojca, żeby go przebrać za kobietę i wywieźć na wieś do zaprzyjaźnionego majątku – relacjonuje Alicja Miller, córka Włodzimierza i Marii. – Podjęła się tego ciocia Jadwiga, siostra mojej mamy.

Włodzimierz nie zagrzał długo miejsca w bezpiecznym wiejskim zaciszu. Gdy dowiedział się, że jego żona jest przy nadziei, postanowił wrócić do domu. Perswadowano mu, że to niebezpieczne, ale bez skutku. – Niech się dzieje, co chce, niczego złego nie zrobiłem, byłem tylko posterunkowym, a żony samej w takim stanie nie zostawię – tłumaczył.

Po powrocie jakiś czas, nie rzucając się w oczy, mieszkał z rodziną. Jednak na początku listopada, gdy towarzyszył żonie podczas wizyty u dentysty, pokazał jej stojącego nieopodal mężczyznę i powiedział: „To jest tajniak, chodzi za mną już kilka dni, na pewno mnie niedługo zabiorą”.

Nie pomylił się. Przyszli po niego nocą. Jak wyśledził dziadek pani Alicji, który wszędzie miał znajomości, zabrali go najpierw do pobliskiego Mołodeczna, a stamtąd do Wilna.

– Mama postanowiła jechać za ojcem do Wilna – opowiada pani Alicja. – Gdy się pakowała, termos wypadł jej z rąk i potłukł się. „Nie masz po co jechać, Władka już tam nie ma”, usłyszała od swojej matki, która uznała to za zły znak.

W Wilnie – a był to grudzień 1939 roku – Maria Łuń dowiedziała się, że męża nie ma w mieście. To była jej ostatnia wiadomość o Włodzimierzu. Na następną musiała czekać 74 lata.

Na „nieludzkiej ziemi”

Tymczasem w Rakowie nastały sowieckie porządki znaczone wywózkami miejscowej elity na Sybir. Pierwsza odbyła się 10 lutego 1940 roku. W marcu umiera na zawał serca ojciec Marii – Ignacy Janczewski, a 13 kwietnia nad ranem ona sama w 7. miesiącu ciąży zostaje deportowana w głąb ZSRS. „Podróż” trwała prawie dwa miesiące.

– Mama wspominała, że leżąc na pryczy w bydlęcym wagonie, myślała tylko o dziecku, czyli o mnie – mówi pani Alicja.

Do miejsca przeznaczenia dotarła w czerwcu 1940 roku. Był to kołchoz w Anikinie w Ciurupińskim Rajonie Pawłodarskiej Obłasti w północno-wschodniej części Kazachstanu, w pobliżu granicy z Chinami. Transport wysadzono w stepie z dobrą radą, żeby każdy zadbał o siebie. – Teraz sobie budujcie, co chcecie, domy, pałace, wy burżuany, takie a takie – usłyszała.

Marię będącą tuż przed rozwiązaniem z litości przygarnęła do swojego domu miejscowa rosyjska rodzina. Tam przebywała do czasu, aż polscy zesłańcy pobudowali lepianki. Była znakomitą krawcową po mistrzowskich kursach, więc odwdzięczając się Rosjanom, szyła, przerabiała, łatała ubrania całej rodzinie.

„15 czerwca urodziłam moją córkę Alicję, przy której dożywam starości” – napisze Maria Łuń po latach. „Córka dzięki Opatrzności Bożej została przy życiu i wróciła do Polski. W takich nieludzkich warunkach w lepiance, gdzie mieszkaliśmy, w wiadrze woda zamarzała, mleko było gorzkie, bo krowy pasły się piołunem, piołunem ogrzewaliśmy też lepianki zimą. Zamiast lasu rósł tam piołun, gdzie znajdowały schronienie wilki”.

W Kazachstanie pracuje głównie w kołchozie. Wkrótce z trzymiesięcznym dzieckiem karmionym piersią zostaje wysłana w step, aby przyrządzać posiłki kosiarzom.

– Przez miesiąc męczyłam się z niemowlakiem, ale przynajmniej obie byłyśmy najedzone do syta – wspomina ten okres.

W listopadzie mała Alicja zachorowała na oczy, które stały się opuchnięte i zaropiałe. Matka idzie na piechotę z dzieckiem do odległej o 15 km wsi Bogusławka, gdzie lekarz z tamtejszego domu dziecka stwierdził groźną chorobę – jaglicę, i zaopatrzył matkę w lekarstwo do przemywania oczu córeczki. Alicja jeszcze nie raz będzie odczuwać skutki tej choroby w dorosłym życiu.

„Nie było ani mydła, ani proszku, w główkach pluskwy, a wszy za kołnierzem” – opisuje warunki życia w Kazachstanie Maria Łuń. – Z braku pożywienia Polacy chorowali na szkorbut, szkarlatynę, malarię i tyfus.

Alicja Miller też pamięta warunki, w jakich żyły z matką. Lepiankę, gdzie w czterech rogach stały cztery prycze, a na każdej gnieździła się jedna rodzina. Pamięta, że przy pryczy znajdowały się wgłębienia przykryte klapą przypominające małą piwniczkę, w której każda rodzina przechowywała swój żelazny zapas żywności – kartofle, cebulę i ziarna zbóż. Zbieranie całych kłosów było zabronione, a po ziarna zesłańcy wybierali się o brzasku przed pracą. Kobiety je później łuskały i gotowały na nich zupę.

Maria była szwaczką, praczką i stróżem nocnym przy młynie. Przez całe lata pracowała w kołchozie. – Pamiętam wycie wilków, gdy mama wysłana była do pilnowania owiec w stepie i przebywałyśmy razem w jakimś szałasie – wspomina pani Alicja. – Nie zapomnę też chwili, gdy mama zimą, po całym dniu pracy, wracała z kawałkiem zamarzniętego na kość czarnego chleba i mówiła, że dał jej zajączek prezent dla mnie.

Maria Łuń próbowała wyrwać się z tego piekła do Armii gen. Andersa, ale dowiedziała się o tej szansie dość późno i nie było już miejsca dla matek z dziećmi.

– Jesteście Polkami, prędzej czy później zostaniecie stąd wyciągnięte – pocieszoną ją.

Na realizację tych zapowiedzi musiała czekać aż do 1946 roku. Podróż bydlęcymi wagonami z Kazachstanu do Polski ciągnęła się niemiłosiernie, gdyż pociąg jechał w takim tempie, że mężczyźni spokojnie szli obok.

– Dwa razy urządzili nam tzw. banie, czyli wschodnią łaźnię, żeby to całe zawszawione i brudne towarzystwo doprowadzić do jako takiego wyglądu przed przybyciem do Polski – wspomina pani Alicja. Z tej podróży pamięta też niewypowiedzianą rozpacz kobiety, której syn w czasie postoju poszedł się kąpać do rzeki i tam utonął. – Ona dosłownie wyła i rwała włosy z głowy, bo jej 18-letni syn pracujący razem z dorosłymi przetrwał prawdziwą katorgę i nie doczekał się Polski.

 

Jak kamień w wodę

Pani Alicja z matką trafiły najpierw do Szczecina, a stamtąd do Gryfic, gdzie Maria Łuń podjęła pracę w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym. Ale nie zostały tam długo, gdyż pani Maria zdecydowała, że zamieszkają w Białkowie w województwie zielonogórskim, gdzie przeprowadziła się z Rakowa jej siostra Jadwiga z mężem i dziećmi. Tam mieszkały najpierw razem z rodziną, a ostatecznie w otrzymanym od gminy w zamian za mienie pozostawione na wschodzie domku z hektarowym ogrodem.

Życie stabilizowało się, tylko Alicji coraz bardziej zaczynało brakować ojca. Wiedziała od matki jedynie, że zabrali go Rosjanie i nie wiadomo, co się z nim stało.

– Mama mi mówiła, że jeśli ojca nie zastrzelili w Wilnie, to może udało mu się uciec, a może dostał się do Armii Andersa i teraz jest gdzieś na Zachodzie – wspomina pani Alicja. „A jak żyje, to na pewno nas odnajdzie” – zapewniała ją mama.

Godzinami przesiadywała na białych słupkach przy drodze prowadzącej do Białkowa i wypatrywała ojca. W tamtych czasach motocykl lub samochód przejeżdżał raz na kilka godzin. – Próbowałam je zatrzymać i pytałam, czy nie widzieli mężczyzny, który idzie do Białkowa. Gdy mama pytała mnie, co robiłam, mówiłam, że byłam u koleżanki.

Pani Alicja zaczęła na poważnie poszukiwać ojca, gdy miała 21 lat. Napisała do Czerwonego Krzyża do Genewy z prośbą o ustalenie miejsca pobytu lub informacji o śmierci ojca. Otrzymała szybko odpowiedź, że taka osoba nie figuruje w ich rejestrach.

W pierwszej połowie lat 70. udało jej się po raz pierwszy zapoznać z listą katyńską. Było to w Rzymie, gdzie spędzała z mężem – kapitanem żeglugi wielkiej – wakacje. Listą dysponował Polak, do którego trafili dzięki znajomym. Ale Włodzimierza Łunia na niej nie było.

Z czasem pojawiało się coraz więcej publikacji o Katyniu, w drugim obiegu kursowały listy katyńskie. – Myśmy z mamą to wszystko wprost chłonęły w nadziei, że gdzieś napotkamy na ślad ojca – wskazuje pani Alicja.

Dużą radość i nadzieję wzbudziło w niej przypadkowe dotarcie do przedwojennych policyjnych akt ojca. Gdy leżała w szpitalu po operacji stawu biodrowego, poznała panią, której zięć pracował w Ośrodku Karta. To on odnalazł i skserował jej cztery strony dokumentów obrazujących służbę wojskową i pracę zawodową Włodzimierza Łunia.

Ale dalej nie wiadomo było, co stało się z ojcem po aresztowaniu przez Sowietów. Pani Alicja próbuje wszystkiego. Przez Departament Konsularny i Polonii MSZ przesyła do ambasad polskich w Moskwie i w Mińsku prośbę o wydobycie dokumentów potwierdzających losy oraz miejsce spoczynku ojca. Do dziś nie otrzymała nawet odpowiedzi. Pisze do stowarzyszenia Memoriał w Riazaniu, Instytutu Pamięci Narodowej, po raz kolejny do Czerwonego Krzyża, nawet do Wyższej Szkoły Policji… Znikąd żadnych informacji o losie posterunkowego Włodzimierza Łunia. Przepadł jak kamień w wodę.

Finał poszukiwań

Przełom nastąpił 5 marca 2013 roku. Do pani Alicji dzwoni podekscytowana przyjaciółka z Wrocławia. – Słuchaj, to chyba o twoim ojcu jest dziś notatka w „Naszym Dzienniku” – słyszy i nie dowierza. Ale po sprawdzeniu daty urodzenia wszystko się zgadza.

Tego dnia „Nasz Dziennik” publikuje za Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia listę stanowiącą rekonstrukcję przypuszczalnego fragmentu białoruskiej listy katyńskiej powstałej w wyniku porównania listy obywateli polskich zaginionych w 1939 i 1940 r. na obszarze północnowschodnich województw II RP z wykazem osób figurujących na liście konwojowej 15. Brygady Wojsk NKWD, przewożonych w latach 1939-1940 do więzienia w Mińsku. Osoby te były przewiezione z niewielkimi wyjątkami do Mińska w okresie od marca do lipca 1940 r., co zbiega się w czasie z realizacją decyzji władz sowieckich z 5 marca 1940 roku o wymordowaniu polskich jeńców wojennych.

Na liście tej pod numerem 56. wymieniony został „Łuń Włodzimierz, o. Szymon, m. Maria, ur. 15.12.1908 r. w Łabuniach, pow. Zamość, aresztowany w listopadzie 1939 r., więzienie Mołodeczno, więzienie Wilno, wywieziony z Czerwienia 9 maja 1940 r. przez 226. pułk, do Mińska trafił 9 maja 1940 r.”.

– „Nasz Dziennik” mamy codziennie, bo syn przywozi go mojej mamie, ale pech chciał, że akurat tego dnia nie przywiózł gazety – wspomina pani Alicja. Ale dzięki koleżankom z Wrocławia i Warszawy udało się zdobyć cztery egzemplarze. – Jeden już wysłałam do wnuczki do Australii. Zawsze jej powtarzam, że musi pamiętać, z jakiej rodziny pochodzi.

Sama długo nie mogła dojść do siebie po tej informacji.

– Przez trzy dni płakałam, na szczęście mama przyjęła to spokojniej. – No widzisz, wreszcie wiemy, co się z ojcem stało – powiedziała.

Choć obecność na „liście śmierci” to nie jest jeszcze stuprocentowy dowód na zamordowanie jej ojca, ale pani Alicja jest przekonana, że poszukiwania zbliżają się do końca.

– Daję głowę, że 9 albo 10 maja 1940 r. zwieźli ich tam i wykończyli. Dlatego 9 maja jest dla mnie dniem śmierci ojca – mówi z przekonaniem. – Spytałam panią Annę Zechenter, która w tym samym numerze „Naszego Dziennika” napisała artykuł o mordzie katyńskim: gdzie mogłabym pojechać i zapalić ojcu świeczkę? Odpowiedziała: – Koło Mińska w Kuropatach, bo tam są na pewno te groby.

Adam Kruczek

 

http://www.naszdziennik.pl/mysl/31056,zapalic-swieczke-w-kuropatach.html

Etykietowanie:

2 komentarze

avatar użytkownika Michał St. de Zieleśkiewicz

1. Do Pani Maryli

Szanowna Pani Marylo.

Wieczne odpoczywanie racz Mu Im dać Panie, wszystkim zamordowanym w Kuropatach



 Wyrazy ubolewania

Michał Stanisław de Zieleśkiewicz

avatar użytkownika Maryla

2. Na cmentarzu w Grodnie


Na cmentarzu w Grodnie zdewastowano Krzyż Katyński! "Niestety nadal trwa walka z polskością na Białorusi"

Na cmentarzu w Grodnie zdewastowano Krzyż Katyński! / autor: Fratria/Facebook/Marek Zaniewski

Trwa walka z polskością na Białorusi”

Krzyż
Katyński jest miejscem symbolicznym, bardzo ważnym dla Polaków z Grodna
i Grodzieńszczyzny. Niestety nadal trwa walka z polskością
na Białorusi. Mniejszość narodowa, miejsca pamięci, groby żołnierzy,
szkolnictwo, oświata - wszystko, co polskie jest dzisiaj uważane przez
władze Białorusi za wrogi element

— napisał Zaniewski w mediach społecznościowych.

Środowy incydent to już kolejny w ostatnich miesiącach przypadek
dewastacji polskiego miejsca pamięci na Białorusi. W pierwszej połowie
września niezależne media powiadomiły o zniszczeniu grobu polskich
żołnierzy w Plebaniszkach, około 20 km od Grodna. Była to zbiorowa
mogiła żołnierzy Armii Krajowej, którzy zginęli w potyczce z Niemcami
w 1943 roku.

Wcześniej, od czerwca, informowano o zrównaniu
z ziemią miejsc pochówku i upamiętnień polskich żołnierzy
w Jodkowiczach, Mikuliszkach, Wołkowysku, Kaczycach, Stryjówce,
Surkontach i Piaskowcach.

CZYTAJ WIĘCEJ:

- Barbarzyństwo reżimu Łukaszenki! Na Białorusi zniszczono kolejne groby polskich żołnierzy, tym razem w Plebaniszkach

- To jest niepojęte! Zniszczono kolejny grób żołnierzy AK na Białorusi. Miejsce pochówku Polaków zostało zrównane z ziemią!


Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl