Proszę !, tylko nie w twarz.
To nie tylko znana nam z literatury, czy też filmów sytuacja, gdy prostytutka prosi klienta ze specyficznymi upodobaniami, by nie zabierał jej narzędzia pracy, tzw. pierwszego kontaktu.
Również alfons w swojej zawodowej mądrości nie bije podopiecznych po twarzy, a jeżeli już bije, to tak by bolało, ale ślady nie pozostały. Znamy to doskonale i to bynajmniej nie tylko z „Domów pod czerwoną latarnią”.
W zasadzie całe życie to sprzedawanie siebie, kompromisy, wyrzekanie się idei w zamian za zapłatę nie tylko w żywej gotówce. I gdy wielu szanuje swoje ciało i duszę oraz umiejętności, inni kupczą nimi bez opamiętania nie pomni razów od klientów i nadzorców.
Wszystko to można wytłumaczyć i usprawiedliwić troską o rodzinę, zwyczajnym lękiem o byt. Gorzej, gdy sprzedajemy nie tylko siebie, ale i cudzy los. Ustawiamy się wtedy bliżej bajzel mamy, choć według mnie stajemy się wtedy kurwą czystej krwi. Ja wiem, że każdy ma swoją granicę bólu, nie tylko fizycznego, dlatego nie powinniśmy się zarzekać, iż nigdy, przenigdy…
Trudno mi jednak ważyć na jednej szali tych katowanych, co nie wytrzymali tortur i tych, co zwyciężyli z oprawcami choćby za cenę śmierci, z tymi, którzy jeszcze nie poczuli bólu, a już sprzedali wszystkich, łącznie z nigdy na oczy niewidzianymi. Nie wspominając najgorszych, którzy dobrowolnie i dla wspólnego dobra zakapowali. Może to daleka analogia i z trudniejszych czasów pochodzi, lecz jeżeli w ponoć wolnym kraju, tak łatwo dajemy dupy, to ilu z nas sprawdziłoby się tak, jak wielu naszych przodków.
Nie o wielkie sprawy i wyzwania mi chodzi, tylko o to, że dajemy się kopać w tyłek i bić po nerach za cenę małej stabilizacji, za marne emerytury, renty i średnią krajową. Wszystko, co w III RP z nami robi władza, politycy, ich ekonomi w upadającym folwarku, jakim stał się Polska, pospołu z kapitalistami o SB-eckiej proweniencji, to wszystko dawno już przekroczyło granicę zachowania twarzy, czy też troski o byt codzienny naszych rodzin. Broniąc resztek z pańskiego stołu zapominamy, że wokół nas są od nas słabsi oraz tacy, którym odebrano już wszystko, nie tylko nadzieję, ale i też jakiekolwiek atrybuty i role społeczne.
Oni nie mają się już czym targować, komornik w majestacie prawa zabrał ostatnią parę butów pozostawiając tylko strawę wstydu. Wstydu rodziców przed dziećmi. Wielcy ekonomiści i myśliciele przyszyli im łatkę nieudaczników, bo przecież wolny rynek dał im szansę. Może trochę inną niż uprzywilejowanym i przygotowanym do łupienia kraju, jednak przetarg był rozpisany. A, że warunki i specyfika pisane pod…, to nic nowego. Nikt nie bronił zastawić w lombardzie skrzętnie przez pokolenia przechowywanych świadectw patriotyzmu, a i do partii odpowiedniej zawsze można było wstąpić.
Co raz mniej, co wyraźnie widać po sondażach, nawet jeśli z "deczka", lub z "kila" sfałszowane, coraz mniej nas. Ludzi, którzy jeno przed Bogiem, a nie mamoną, a tak po prawdzie garścią miedziaków klęczą. Nie dość, że soli ziemi brakuje i wojowników, to ziemia polska porasta chwastami, jakimi są wielkie rzesze żurnalistów, twarzy i głosów z TV i Radia, mierne aktorzyny i znawcy po szkołach wszelakiej maści. Przyczepiły się nie tylko do Polski pasożyty, które nie wiedzą, co to pęcherz na dłoni i kark spalony słońcem w orce rzeczywistości. Krew, pot i łzy znają tylko z teleprompterów i wszechogarniającej narracji celuloidowych, o przepraszam, cyfrowych kreacji.
Bronimy tego, co dawno już nie nasze, zapominając, że nienamacalne jest siłą największą. Już nawet nie na kolanach zmierzamy, a pełzamy po kolejny przydział wypełniaczy mózgu i racje żywnościowe w wyczekiwanych kuponach. Kopani, resztkami sił twarz zasłaniamy frazesami podawanymi w śniadaniowej telewizji. Od statystycznego obywatela, do takiego z „górnej półki” płynie jasna deklaracja, dość jątrzenia i narodowej schizy, czas na pracę, pościg za nowoczesną i wolną od ciężaru tradycji i religijnych zabobonów Europę. W drodze do wyzwolenia z jarzma ciemnoty i patriotyzmu źle pojętego, nie licząc ofiar. Ważny jest marsz, bo gdy maszerujemy, to powietrza starcza już tylko dla płuc. Serce i mózg mają się zdegenerować do roli cząstki, trybików w ciele niewolnika.
Wystarczy, bowiem dozować razy i michę, tak byśmy nie zdechli, resztką sił nie dziesięcinę, a co najmniej sześćdziesięcinę płacili. I by przypadkiem sił i środków na bunt nie zostało. Bo o braku żelaza, gdy nie tylko lemiesze dawno pordzewiały nie wspomnę.
Kiedyś blizna coś znaczyła, była świadectwem odwagi i poświęcenia we wspólne sprawie. Dowodem ran w boju zdanych, w godnej, choć nierzadko pozornie beznadziejnej walce. Teraz buźki wykremowane kryją w masce pozorów zwykły ból skopanej dupy. Za cenę rachunku zysków i strat. Zysk bieżący przykrywa straty nie od odrobienia. Tam gdzie kończy się czas na decyzje, w perspektywie nadejdą konsekwencje ich braku.
Obrażenie wewnętrzne nijak się mają do podbitego oka. Nie będzie już przerw, lekcja goni lekcję, a egzamin za pasem. Wybór jest prosty, gradacja oczywista. Ślepy zaułek postępu wybudował dach hen wysoko. Tylko nic nie zadaszył. A my szukamy ostatniego być może miejsca na ciele, by wstrzyknąć sobie kroplę znieczulenia, na wszystko, a szczególnie przeciwko bólowi, co serca rozrywa. By zdławić, być może płonne nadzieje, a jednak siłę przemożną, która wypływa z głębokich źródeł. Nie z płycizny wszechobecnej.
Jeden, dwa, a może więcej dni nie zapłacą nam za uległość, za gotowość do wyrzeczenia się po trzykroć. Jednak to nie my odczujemy głód, tylko przywry zemrą szybciej niż sądzimy. Trudno wymagać kolejnych wyrzeczeń, to jednak już nie wymóg, to powinność. Zedrzyjmy z grzbietów koszulę pozorów dobrobytu, wolności, niech przemówią blizny. Po raz ostatni. Nie ma się już czego bać. Zapewne jeszcze niejedno i większe poniżenie nas czeka.
Nie dajmy się jednak, jak dzieci bić po łapkach za nie swoje przewiny, ani też nie zastawiajmy resztek, być może sprostytuowanej z powodu życiowych wyborów godności. Trzeba nam powstać z kolan, otrzepać się i iść dalej. Nie bacząc na witki smagające i wnyki uplecione przez kłusowników. Tylko tchórz boi się ciemnego lasu przyszłości, a tam właśnie sprawną ręką można wykarczować drogę. Nie tylko do przyszłości, ale i rozświetlić to, co za nami.
Będzie znów, co śpiewać nad kołyską, a przy wieczerzy wspominać starodawne dzieje. Serca i Duch okrzepnie, a dziatwa w ślady ojców pójdzie. Gdy kto upadnie, to rękę ujrzy pomocną, a nie knut. Nie będą też na targu polskość inne przymioty stały. Ze wzgardą odrzucimy wyprzedaż za bezcen.
Może jednak bliżej nam do targowiska próżności, do burdelu atłasem wyścielonego, gdzie kręgosłup wygięty w pozycjach rodem z „ruskiejsutry” i kość ogonowa skopana przez sutenerów ( Alfons - szybki, chętny, życzliwy ) łacniej się goi niźli rany w boju zadane. A może zbyt daleko odeszliśmy od naszej natury Bożych Dzieci. A może jednak prawdziwe oblicze wyziera zza gry pozorów. Gdzie są granice i cena wyprzedaży, ile Polska w Euro-Lumpeksie zaważy, więcej niż metka Haute Couture, jednak w Chinach wyszyta.
Dom buduje się w sercu, tam jest jego opoka. Może i potem trzeba w składzie budowlanym się zaopatrzyć. Jednak historia pokazuje, że bez fundamentu możemy sobie na „plaży” pobywać, jaką sobie na własne życzenie ufundowaliśmy i zamki na piasku stawiać. A kolejna fala naiwności je i tak zmyje, A my tak „Powtarzalni” zaczniemy od nowa stąpać po Martwym Morzu, ni kroku do przodu, spętani powrozem zaniechania.
W oddali, bliżej jednak niż nasze zwątpienie stoi „Stary Polski Dom”. W malwach i powojach. Zapachów pełen gdzie indziej niespotykanych, ciepła i duchów dobrych. Jaskółka pod powałą schronienie wije, a jabłko spada w kompot. Sztambuch napęczniały polskimi ścieżkami jeszcze nie kusi dziatek, czeka czasu swego. Stół skrzypi w jednym chórze z krzesłami zniecierpliwiony. Jak siądą, śniadaniem, obiadem i wieczerzą, to dopełnią obrządku. Prostym gestem od piersi na chlebie znakiem czynionym i modlitwą Polskę będą czynić.
Zmierzch obejmie troskliwie ostatnią piosnkę, święcą co się dopala. Za drzwiami już ranek świta. Wyplatany z lęku i nadziei, klon go sokiem klei, a kogut, jeszcze z głową pobudkę gra. Nie ma tam miejsca na dyrdymały i czcze gadanie, w każdej porze roku i w każdym czasie, w piędzi ziemi i kłosie złotym, jak warkocze naszych dziewczyn, Polska się mieni. I czeka, jak matka cierpliwie, byśmy jej nie przespali.
Jak się komuś makatki naszych babć nie podobają,
to niech się trzyma z daleka.
A teraz z zakazanej beczki.
Cyprian Kamil Norwid - Sieroty
Czy widziałeś sieroty, co w nabrzmiałym oku
Gwałtem budzą wesołość, a ta, wysilona,
Na chwilę tylko błyśnie i po chwili kona,
Zanurzając się w łoże chmurnego obłoku?
Biedne dzieci! szczęśliwe, jeśli przy nich czasem
Ktoś o zmarłych rodzicach napomknie nawiasem,
Bo wtedy w młode serca taka lubość płynie,
Jak w lilie, które zaraz otwierają usta,
Skoro promień słoneczny spod chmur się wywinie.
Biedne dzieci! z was często zamożna rozpusta
Wyśmiewa się bezkarnie; a starsi tłumaczą,
Że to dobrze: "bo czemuż głupie dzieci płaczą ?"
I znów wchodzi Wesołość, jak gość nieproszony,
Lub jak polny fijołek zagmatwany w cierni,
Gdy zwiędną wkoło niego towarzysze wierni,
A on drży, patrzy, blednie, bo na wszystkie strony,
Dokąd tylko błękitnym okiem dojrzeć może,
Wszędzie wiją się, plączą, kolczyste obroże.
Lecz nie wszystkie sieroty są tak nieszczęśliwe...
Ja widziałem młodzieńca, co w okropnej nędzy
Dniem i nocą pracował, by dostać pieniędzy,
Pieniędzy! które swoim przeważnym ciążeniem
Przytrzymywały jego matkę na tym świecie.
Teraz zaś młody człowiek sam został, z wspomnieniem,
Że gdy matka konała,
Jego czoło uwiędłą ręką przeżegnała;
I tak mu było błogo jak po deszczu w lecie,
Lub jak gdyby przechodząc dotknął się anioła,
Który wieczorem stawa przy wschodach kościoła.
Widziałem jeszcze potem innego sierotę,
Jak w wygodnym powozie przebiegał ulice,
Śmiał się do wszystkich głośno, miał rumiane lice
I różne cacka złote.
Lecz on nie był sierotą; on w języku nowym
Nieutulonym w żalu się nazywa;
I tak to zwykle piszą w liście pogrzebowym,
Który krewnych, przyjaciół i znajomych wzywa.
Potem widziałem znowu młodego człowieka,
Od którego tłum ludzi pobożnych ucieka,
A gdy ku niemu oczy obróci łaskawe,
To całej ciżby tłumne, stuoczne spojrzenie
On przyjmuje jak gdyby rzucone kamienie!
Bo on jest dziecię nieprawe.
On, tymi spojrzeniami wciąż kamienowany,
Czuje wszystkie i mógłby policzyć, jak rany,
Więc gorzko płacze.
A chociaż ma rodziców, nie wie ich siedliska,
I nieraz bije czołem w pałac granitowy,
W którym nieznany ojciec na puchach spoczywa,
I nieraz z Losem wściekłe prowadzi rozmowy,
Gdy ten pięknie wschodzące nadzieje wyrywa.
Nieszczęśliwy! wpadł jako motyl do mrowiska,
Co na próżno wytęża poszarpane skrzydła,
Na próżno chce polepszyć to życie tułacze,
Bo go zewsząd nieznane obiegły straszydła,
I przy nim, na nim, siedzą,
Przed nim, za nim, się wleką,
I biedne ciało sieką,
I biedne życie jedzą.
W końcu spotkałem jeszcze dziwnego człowieka,
Który po swych rodzicach nie nosił żałoby,
Nie rozpaczał przy ludziach, nie chodził na groby;
Lecz czasem tylko jego zapadła powieka
Przyjmowała do siebie promyczek wesela,
A ten tak blado, drżąco spod rzęsów wystrzela,
Jakby się od księżyca nauczył mrugania.
Ten człowiek od pierwszego z światem przywitania
Był bardzo nieszczęśliwy, ale się nie zrażał,
Patrzył w niebo i, pełniąc swoje obowiązki,
Na ziemię mało zważał.
On nawet w drobnych rzeczach był prześladowany,
Jakby go los trefnisiem dla siebie uczynił;
On często cierpiał potwarz, choć nic nie zawinił;
On, pragnąc zerwać różę, rwał ostre gałązki...
Ten więc człowiek, sierota, od nieszczęść ścigany,
Patrząc w górę, ze świętym uśmiechem proroctwa
Mówił do mnie, że nie ma bynajmniej sieroctwa!
Ja zaś jakoś niechcący ku niebu spojrzałem,
A niebo było gwiaździste;
W gwiazdach więc tajemnicę tych słów wyczytałem,
Bo one tam wyraźne były, oczywiste;
Potem, gdy dusza swego skosztowała chleba,
Nie mogłem się już więcej oderwać od nieba,
Które mnie wciąż ciągnęło silnym, wonnym tchnieniem.
I wtedy to ja, wziąwszy mój łzawy różaniec,
Zmówiłem na nim pacierz - potężnym milczeniem.
Teraz zaś, widząc, słysząc tyle rzeczy nowych,
Do was biegnę, wam prawdy przynoszę kaganiec,
Wam, biednym bladym dzieciom z nabrzmiałą powieką,
Co samotne jesteście w tłumach pogrzebowych,
I samotne musicie patrzyć na to wieko,
Które tak silnie serca wasze przyskrzypnęło,
Które przed wami wszystko na świecie zamknęło!
O, wy jesteście kwiatki, które Los szaleniec
Skręca, plecie, usiadłszy na najświeższym grobie,
Skręca, przędzie i plecie na torturach wieniec,
Aby nim dzikie skronie przyozdobić sobie.
- jwp - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz