Ooo, SURPRISE
Uwagi nt. dalszych losów senatora Obamy
Zakładam, że pan Obama jest świetnie wykształconym, bardzo inteligentnym człowiekiem, który jest w stanie „ograć” wszystkich światowych polityków – w większości o nie najwyższych zresztą możliwościach intelektualnych – z kilkoma wyjątkami . Ale o tym później. W stosunku do ewentualnych innych kandydatów na to najwyższe chyba stanowisko polityczne na świecie ma dwa poważne obciążenia, które się nie sumują, a zgoła mnożą. Pierwsze – to karnacja skóry, drugie – to brak korzeni. Urodzony na Hawajach – które są wprawdzie stanem USA ale oddalonym od kontynentu amerykańskiego o 4000 km, wychowany do dziesiątego roku życia w Indonezji. Chodził tam do szkoły islamskiej. Jakiego był wówczas wyznania – nie wiem. Ojca – rodowitego Kenijczyka z plemienia Luo – praktycznie nie znał, bowiem rodzice się rozeszli, gdy Barack miał dwa lata. Matka – biała – mimo, że o mieszaninie krwi angielsko – irlandzko - indiańskiej, wychodzi za mąż po raz drugi również za człowieka o innym kolorze skóry. Matka wysłała Baracka z powrotem na Hawaje, kiedy miał lat dziesięć. I już się chyba nie spotkali. Wychowywali go dziadkowie. Nie ustrzegli go przed narkotykami. Jak długo używał narkotyków – nie wiem. Na kontynencie amerykańskim pojawił się po raz pierwszy kiedy miał lat ok. 20. Nie łatwy ten życiorys – jeśli chce się na jego podstawie coś powiedzieć o „psyche” przyszłego prezydenta. Dwie cechy ośmielę się wyłuskać z jego życiorysu. Po pierwsze nie jest obciążony rodzinnie syndromem niewolnictwa, a raczej syndromem niczym nieograniczonej wolności. Drugie, co się rzuca w oczy to fakt, że potrafił wyjść z narkomanii, co świadczy o sile charakteru. Anglosasi takiego człowieka nazywają selfmademan. Jest jeszcze pytanie jak tego użyje na najwyższy świeckim stanowisku świata. Jak sądzę na wszystkich biurkach najważniejszych polityków świata pojawiły się już dawno raporty psychologów i genetyków, którzy prześledzili życiorys przyszłego prezydenta USA krok po kroku i zbadali jego cały kod genetyczny. Co im z tego wyszło – nie wiem. Jestem natomiast przekonany, że najtajniejszymi z tajnych są scenariusze analityków, które odpowiadają na pytanie – co by się stało w USA, gdyby Obama zginął w wyniku zamachu. W zależności od odpowiedzi na to pytanie życie przyszłego prezydenta będzie mniej lub bardziej narażone. Tu jego karnacja skóry ma ogromne znaczenie. Każdy, kto by się zaczaił na Obamę ma pewność że pierwsze podejrzenie padnie na amerykańskich rasistów. Zachodzi natomiast pytane – komu by mogło zależeć na jego śmierci. To zależy od dwóch czynników. Po pierwsze od postępowania prezydenta, po drugie od tego, jakich efektów ewentualni sprawcy, czy zleceniodawcy oczekują po jego rządach, a jakich po ewentualnej śmierci. Zbyt wielkie są oczekiwania w stosunku do jego kadencji i to oczekiwania idące w absolutnie rozbieżnych kierunkach, żeby Amerykanie mogli zlekceważyć niebezpieczeństwa czyhające na życie Obamy. Z całą pewnością zagrożenia są znacznie większe niż np. w przypadku Kennedyego. Kto może chcieć jego śmierci? Ano w zależności od kierunku jego polityki i wzrostu czy spadku popularności liczę, że może to być od trzech do pięciu rządów różnych państw, kilka organizacji terrorystycznych, co najmniej dwa ugrupowania rasistowskie… Jak to się trywialnie mawia – jakby się nie ruszył, dupa z tyłu. Oj strzeżcie Amerykanie swojego nowego prezydenta, jeśli chcecie go mieć na dłużej.
Andrzej Wilczkowski http://wilczkowski.blog.interia.pl/ Komentarzy: 2
PS.2 Witam uprzejmie, W naszym pięknym kraju nic specjalnego się nie dzieje. Ot, jakieś tam gierki i coraz bardziej nudne utarczki kancelarii premiera z kancelarią prezydenta. Albo zupełnie już jałowe popisy niejakiego Palikota. Za to w USA dobiegł końca najdłuższy polityczny spektakl. Przez wiele miesięcy obserwowaliśmy zmagania dwóch polityków reprezentujących nie tylko odmienne ideowo środowiska: republikanów McCaina oraz demokratów Obamy. Ale czy tylko ten tradycyjny podział amerykańskiej sceny politycznej tłumaczy zwycięstwo tego ostatniego? Złożyło się na to kilka istotnych przyczyn współtworzących jej kontekst. 1. Jeszcze nigdy w historii tego wspaniałego kraju nie wykorzystano tak wiele "datków" od nie mniej chojnych darczyńców. Ciekawym zjawiskiem jest sytuacja, w której demokrata Obama dysponował o wiele większą kwotą, aniżeli jego rywal. Wszakże to republikanie bronią interesów wielkich korporacji i świata wielkiego biznesu... Dla niewtajemniczonych - jego klasyczne zaplecze wyborcze to ludzie klasyfikowani, jako znajdujący się gdzieś poniżej klasy średniej. Ale należy również pamiętać o "lewicowo wrażliwym" świecie artystycznym (poza nielicznymi chlubnymi wyjątkami np. Mel Gibson, czy Clint Eastwood) Hollywood, postępowych liberalnie środowiskach uniwersyteckich (sprytnie usadzone dzieci rewolucji kulturalnej przełomu lat 60-70-tych), gejach (czyli "wesołkach"), lesbijkach oraz feministkach. Obraz kandydata i jego przeciwnika na niespotykaną dotąd skalę kształtowały media(np. półgodzinne spoty reklamowe wykupione niemal w każdej sieci telewizyjnej). W znaczącej części tzw. postępowe. Wszak USA to kraj kultury obrazkowej z wszystkimi tego konsekwencjami. I można zauważyć pewne podobieństwo do naszej ostatniej kampanii wyborczej. Oto bardzo "wykształceni" ludzie popierają Obamę. Przy okazji - pojęcie "człowiek wykształcony" ma nieco inną konotację poznawczą dla mieszkańców slumsów, aniżeli w Polsce. "Wykształconą" osobą może być np. popularny aktor lub aktorka. Generalnie "walka o poprawę warunków życia biednych" to bardzo dobry interes. Nie chodzi wszak o zlikwidowanie problemu. Tak można tylko spaść z gałęzi, na której się siedzi. Doskonale wiedzą o tym czarnoskórzy raperzy - bohaterowie zbiorowej wyobraźni współplemieńców. Oni, czyli nieliczni - mają się bardzo dobrze z tantiem uzyskanych ze sprzedaży swoich płyt. O czym śpiewają? O wrednym świecie białego człowieka upokarzającego dumnego Afroamerykanina. Albo latynosa. O tym, że z getta nigdy się nie wychodzi itd. Problem z idolami jest zawsze taki sam - mają sporą rzeszę wyznawców wierzących im bezwarunkowo... Pojawił się niejako"naturalny" sojusz lewicowo wrażliwych bogaczy (trzeba jakoś pracować nad swoim wizerunkiem i usprawiedliwić zarabianie milionów dolarów za mniej lub bardziej udane role filmowe) z mieszkańcami uboższych dzielnic. Tak nazywa się w języku poprawnie politycznym miejsca, w których biały człowiek może ot tak zniknąć bez śladu. Ale motyw biedoty niezbyt zainteresowanej utrzymaniem się z pracy własnych rąk (trzecie lub czwarte pokolenie żyjące z rozmaitych programów socjalnych - generalnie pomysł demokratów) nie stanowił głównego przedmiotu analiz socjologiczno-medialnych. Kreowany obraz przypominał raczej to, z czym mieliśmy do czynienia w Polsce: otwarci i liberalnie zorientowani pod każdym względem zwolennicy dynamicznego Obamy oraz "czerwone karki" - mieszkańcy "pasa biblijnego" - farmerzy oraz mniej lub bardziej drobni przedsiębiorcy wierzący w siłę własnej pracy i moc Stwórcy. Ciemnota kontra postęp i zmiana. 2. W czasie trwania kampanii jak ognia unikano tematu koloru skóry Baraka Obamy. Biali - z obawy, aby nikt nie posądził ich o rasizm. Afroamerykanie (bardzo interesujący neologizm językowy sugerujący istnienie jakiejś "nowej rasy") aby nikt nie miał wątpliwości, że sukces idola był tylko i wyłącznie wynikiem własnych zdolności, a nie np. polityki affirmative action. Polityki paradoksalnie sankcjonującej de facto podział na białych i kolorowych. Polityki czuwającej np. nad "kwotowym dopełnianiem" odpowiednią ilością reprezentantów kolorowych mniejszości ław uniwersyteckich, czy też stołków w rozmaitych urzędach stanowych i federalnych. Ot - taka zabawa w statystykę i wiara w to, że matematycznie załatwimy problem kompetencji i kwalifikacji. Ktoś zbyt dociekliwy może zapytać: ciekawe tylko dlaczego nielegalni imigranci z krajów latynoskich robią wszystko, aby ich dzieci uczyły się w prywatnych szkołach z obowiązkowym językiem angielskim, a nie np. w szkołach publicznych z kulturowo właściwym hiszpańskim. To też realizacja polityki różnorodności. Pewnie dlatego, że bardzo szybko zdają sobie sprawę, iż jest to "bilet w jedną stronę" i skazanie na wieczne życie w etnicznym getcie. W każdym razie i jedni i drudzy ukrywali swoje obawy udając, że kariera Baraka Obamy to realizacja klasycznego amerykańskiego mitu - od pucybuta do milionera. Wszystkie tzw. obyczajowo liberalne media - nienawidzące obecnego prezydenta zwanego pogardliwie "kowbojem z Teksasu" czyniły wszystko, aby nie zakłócić tego idyllicznie poprawnego politycznie obrazu. 96% pobratymców prezydenta-elekta oddało na niego swój głos. Czy sądzą państwo, że poddawali wcześniej wnikliwej analizie jego program wyborczy? 3. McCain - człowiek prawy do granic przyzwoitości - pozostawał w cieniu swojego republikańskiego kolegi Busha. Szkoda pisać o europejskiej niechęci do jeszcze urzędującego prezydenta. To elementarna część tradycji plucia europejskich elit na wszystko to, co amerykańskie. Z perspektywy USA widok trumien okrytych gwiaździstym sztandarem nie należy do przyjemnych. To jest dla mnie zrozumiałe, ale niezbyt zrozumiała jest medialna agresja wobec prowadzonej przez jego administrację polityki zagranicznej. Czy po terrorytycznym ataku na USA jego najwyższy reprezentant miał zaprosić religijnych fanatyków bredzących o wojnie z niewiernymi do sympatycznych rozmów pokojowych? Czy skierowanie uwagi na państwa popierające terrorystów jest czymś niewłaściwym? Bełkot lewaków ( w tym rodzimych) mnie nie interesuje ponieważ nie mają żadnej realnej alternatywy. Co właściwie będzie miał do zaproponowania w tej kwestii nowy lokator Białego Domu? Zaprosi bandytów spod znaku Mahometa na grilla? A może mały rejs pamiętającym czasy Marka Twaina parostatkiem po Missisipi? Nie sądzę. 4. Obecnie nastrój społeczny mieszkańców USA kształtuje w sposób zasadniczy kryzys finansowy i jego obserwowalne konsekwencje. Ekonomista powie - to nic nadzwyczajnego. W gospodarce kapitalistycznej rzeczą absolutnie normalną są cyklicznie pojawiające się napięcia gospodarcze. To prawda. Ale mają one wpływ na generowanie oczekiwań wobec tych, którzy podejmują decyzje polityczne. Skoro "rządzili" republikanie i niezbyt usilnie pilnowali losu naszych portfeli - dajmy szansę ich przeciwnikom. Nikt nie stawiał zasadniczych pytań o granice rozpasanego dziś konsumpcjonizmu. Barak Obama także nie poruszał tego kulturowo drażliwego tematu. Ale mówił o mitycznej "zmianie". Cokolwiek to słowo miałoby znaczyć. Prawie podobnie, jak obecny pan premier Tusk ponad rok temu... 5. "Zmiana":hasło - klucz zwycięstwa pierwszego Afroamerykanina. W zasadzie nie wiadomo,o jaka zmianę chodzi i czego ma ona dotyczyć. To raczej odniesienie do zbiorowego oczekiwania bliżej nieokreślonych marzeń i pragnień przeciętnego wyborcy dotyczących mniej lub bardziej zdefiniowanego "lepszego życia". Ale czy nie budzące żadnych emocjonalnie pozytywnych skojarzeń? Był już taki jeden człowiek w historii USA - John Kennedy. Podobnie jak Obama młody i - zachowując wszelkie proporcje - odmieniec, jak na swoje czasy. Był bowiem pierwszym i - jak na razie - ostatnim katolikiem zajmującym urząd prezydenta. Wówczas w Ameryce dominował WASP - biały anglosaski protestant. Czy zmienił oblicze świata? Kontynuował to, co zaczęli poprzednicy: walną pięścią w stół i postraszył Kreml (tzw. kryzys kubański), pracował na zniesieniem segregacji rasowej i w zasadzie to wszystko. Ale w zbiorowej pamięci funkcjonuje do dzisiaj, jako jeden z głównych bohaterów wyobraźni społecznej. Kryterium rodzaju przynależności religijnej ustąpiło dziś kryterium koloru skóry. Sama w sobie bowiem religijność kandydata jest w USA rzeczą aż nazbyt oczywistą. Niekoniecznie już w bardziej przecież postępowej Europie... Co zatem zrobi nowy prezydent? W sprawach wewnętrznych - nic. Dlaczego tak uważam? Najogólniej mówiąc program demokratów polega na "zabieraniu bogatszym i chojnym rozdzielnictwie tzw. biednym". Piszę tzw. ponieważ definicja biedy w USA jest - delikatnie rzecz ujmując - nieco inna, aniżeli w Europie. Czy będziemy teraz świadkami takich prób redystrybucji poprzez nowe programy socjalne? Problem w tym, że nie można jednocześnie podwyższać podatków i inwestować, a tak w zasadzie można streścić jego poglądy gospodarcze. Jeśli zdecyduje o podniesieniu podatków dla najlepiej zarabiających na pewno odbije się to na ich mocy i zainteresowaniu inwestycyjnym. To bardzo proste w kraju, w którym wojna o niepodległość wybuchła właśnie z powodu podniesienia podatków przez jaśnie panującego monarchę brytyjskiego. Jeśli tak się stanie przedsiębiorcy mogą szybko przenieść swój kapitał w miejsca bardziej im przyjazne tworząc gdzie indziej nowe miejsca pracy. Tak więc najszybciej rozczarują się do nowego prezydenta jego pobratymcy oraz emigranci z krajów Ameryki Południowej - podstawowy elektorat. Rozbudzone aspiracje, czy wręcz socjalno-kulturowe roszczenia nie zostaną zaspokojone, zaś granice nadal będą pilnie strzeżone. Także oficer imigracyjny nie zniknie z krajobrazu portu lotniczego, czy też morskiego. Rosnącemu rozczarowaniu towarzyszyć będzie poczucie coraz trudniej ukrywanej frustracji. I tak skończy się przygoda pierwszego Afroamerykanina zasiadającego w Białym Domu. Czy po wielu latach będzie choć trochę przypominał Johna Kennedy? Prawdopodobnie tak - na tym polega przecież potęga amerykańskiego mitu. Życie musi toczyć się dalej. Sytuacja wewnętrzna zmusi jednak nowego prezydenta do koncentracji na polityce gospodarczej. Jakakolwiek by ona nie była. Dla nas - mieszkańców kraju nad Wisłą - może to oznaczać tylko jedno: Kreml znowu z radości zaciera ręce. Wszędzie tam, gdzie amerykańskie wpływy osłabną pojawią się szybko jego wysłannicy. Rozpocznie się nowy okres w mozolnej odbudowie rosyjskich stref wpływów. Prawdopodobnie bardziej dynamiczny... I tego się obawiam. Ciekawe co nowego wniosą do obecnej sytuacji geopolitycznej? Zwykle - wynosili... Tak, jak ostatnio miało to miejsce w Gruzji. Jest jeszcze jedna możliwość w kreowaniu polityki spraw zagranicznych. Oto zdarzy się cud (dla wierzących rzecz do przyjęcia, dla wierzących -odwrotnie: niekoniecznie) i nowy prezydent USA zacznie szukać doradców w odmiennych ideowo środowiskach. Tak uczynił w Europie niejaki Sarkozy - prezydent Republiki Francuskiej. Z całkiem dobrym skutkiem. Jeśli jest prawdą, iż Barak Obama słynąl z tego, że szybko się uczy - to może się wydarzyć. Ale to brzmi, jak słowa - jednego z wielu w Stanach Zjednoczonych Ameryki pastorów - Martina Kinga o pewnym śnie... P.S. Niechaj listy wszystkich łajz moralnych, agentów i donosicieli - tych w kufajkach i gumofilcach, ale i w gronostajach - zostaną raz na zawsze ujawnione. Żądam prawdziwych autorytetów! "Contra spem spero" http://wandea2007.blog.onet.pl/2,ID348798130,DA2008-11-05,index.html Obywatel (13:02)- nissan - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
1 komentarz
1. Kim jestes...