Stan wojenny

avatar użytkownika PiotrJakubiak

 

Stan wojenny
 
W trzydziestą rocznicę stanu wojennego ukazała się wreszcie w Polsce książka o wygnańcach Solidarności. W okresie 1982-1989 kilka tysięcy (wraz z rodzinami 8230 osób) najniebezpieczniejszych wrogów reżimu, działaczy Solidarności i podziemia niepodległościowego, zostało bezprawnie wydalonych z kraju „bez prawa powrotu” i pozbawionych obywatelstwa polskiego za pomocą „paszportów w jedną stronę”, których ważność automatycznie wygasała. Zesłańcy polityczni roztopili się w milionowej rzeszy uciekinierów ekonomicznych z Polski.
            Książka Teresy Kaczorowskiej Dwunastu na trzynastego ma podtytuł Emigracja stanu wojennego i opowiada o losach wybranych dwunastu przedstawicieli tej grupy wygnańców politycznych, osiedlonych w siedmiu krajach, które wówczas ludność Polski uważała za „najlepsze na świecie”. Obecnie żyją w nędzy, podczas gdy ubecja nadal panuje, rozgrabia resztki majątku narodowego i likwiduje ostatnie symbole niepodległości Polski.
            Uważam, że książka Kaczorowskiej powinna być w każdej bibliotece i w każdej szkole. Przy okazji tej ponurej rocznicy ja również chciałbym zapisać coś dla historii. Poniżej fragment moich wspomnień z końca 1981 i początku 1982 roku.
 
 
 


               Nasza demokracja i państwo w państwie nie trwało długo. Punktem kulminacyjnym było przygotowanie do strajku generalnego w marcu 1981 r. Konflikt między społeczeństwem i reżimem doszedł już do takiego stanu, że konieczne było jego przełamanie. Ludzie byli doprowadzeni do wściekłości arogancją komunistów, ich bezczelnymi kłamstwami i sztucznie wywołaną skrajną biedą - brakiem wszystkiego, a przede wszystkim żywności. Równocześnie czuli też swoją siłę, reprezentowaną przez Związek, który pozornie stał się drugą władzą w państwie, równoległą do reżimu. Właściwie nie posiadał nic poza pozorami władzy (biura, prymitywna łączność i jeszcze prymitywniejsze środki informacji i przekazu), ale miał zdolność mobilizowania milionów ludzi i często - rozwiązywania drobnych problemów życia codziennego, do czego oficjalne urzędy nie były poprzednio zdolne. To dawało Związkowi ogromny autorytet. Drugim źródłem autorytetu było poparcie Zachodu, czyli całego świata, o którym ludzie wiedzieli dzięki Wolnej Europie.   Toteż wszyscy byli gotowi do najwyższego poświęcenia, aby tylko raz wreszcie skończyć ze znienawidzonym reżimem i nędzą, przez niego narzuconą w środku Europy w końcu XX wieku.
Wielu ludzi chciało walki zbrojnej. Janusz Mendala chciał bić ubeków. Jego brat,  Mirek Mendala, mechanik samochodowy, który był kapralem rezerwy, mówił mi:
- Piotr, dajcie nam broń. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Mogę ustawić dziesięciu ludzi w szeregu i w ciągu paru minut mam drużynę zdolną do walki. Dajcie nam tylko broń! 
Co miałem mu odpowiedzieć? Nie mogłem żądać broni w Regionie, bo wiedziałem, że jej nie mieli. Gdańsk też jej nie miał. Otóż to. Cała potęga Związku była fikcyjna, bo nie była poparta bronią. A broni nie było, bo jej nie zdobyliśmy. Bo nie było walki. Czy możliwa jest rewolucja bez walki? Przecież to contradiction in terms .Wałęsa i Komisja Krajowa chcą walki non violence. Znów contradiction in terms. Wiedziałem to wszystko. Próbowałem tłumaczyć to ludziom, tłumaczyć Mirkowi, Stachowi, Januszowi. Jedyną nadzieją pozostawał strajk generalny. Wiedzieliśmy, że wtedy mogła się zacząć walka zbrojna. Mogło być użyte wojsko lub Rosjanie, którzy czekali w pogotowiu pod Stalową Wolą i wszędzie, spali w butach drugi rok, gromadzili dodatkowe dywizje na granicy, straszyli „wejściem”. A jednak ludzie tego chcieli. Chcieli konfrontacji, której nie chciał Wałęsa ani ksiądz Orszulik z Episkopatu Polski.
 Ten ksiądz zebrał wiele mocnych słów, uważany powszechnie za agenta UB. Do dzisiaj nie wiem, czy był on agentem. Relacjonuję tylko opinię moich kolegów z tego czasu.


Strajk został odwołany w ostatniej chwili. Ksiądz Orszulik zrobił to osobiście, ignorując nawet Wałęsę. Być może ocalone zostało wiele istnień ludzkich. Jedno jest pewne, że kierunek historii został zmieniony. Los Polski i wolności został pogrzebany na dziesięć lat. Wtedy nie wiedzieliśmy, na jak długo. Byliśmy pewni, że na zawsze. Smutek i rezygnacja zapanowały w zakładach pracy i w rodzinach w całym kraju. Jak tyle razy w historii byliśmy gotowi umrzeć za wolność i jak tyle razy - los odmówił nam tego. Teraz mieliśmy umierać pomału przez wiele lat. Stan najwyższej gotowości psychicznej można było osiągnąć tylko raz. Kiedy został zmarnowany, nigdy już nie da się do niego powrócić.
Po odwołaniu strajku generalnego w marcu 1981 roku było już wiadomo, że komuna musi zwyciężyć i czeka nas wszystkich dosyć smutny koniec. Nie tylko ja o tym wiedziałem, ale i wielu działaczy na wysokim szczeblu było tego świadomych. A jednak nie podjęli żadnych środków zapobiegawczych, nie planowali żadnego oporu w wypadku konfrontacji zbrojnej. Panował dziwny defetyzm i pogodzenie się z losem. Postanowiłem więc wykorzystać cały pozostały nam czas na sprawę najważniejszą: rzucanie ziarna, zasiewanie propagandy pod przyszły plon, być może w czasie bardzo odległym, obliczonym na pokolenia. W ostateczności przynajmniej ślad mógłby po nas pozostać.
Inni robili podobnie. W biuletynach Regionu Środkowo-Wschodniego i Gdańska pokazywały się coraz śmielsze opinie i tematy dotąd objęte samocenzurą. Wyglądało na to, że nie mamy nic do stracenia oprócz swojego marnego życia. Wobec tego należało przynajmniej powiedzieć prawdę. Ukazały się też mniej lub bardziej udokumentowane przewidywania co do naszego losu. Najbardziej prawdopodobne wydawało się masowe zesłanie na Syberię. Pogodzeni z losem dalej robiliśmy swoje, tj. prowadząc nieodzowną „pracę związkową” równocześnie wydawaliśmy i rozpowszechniali biuletyny, w których staraliśmy się zamieścić całą dostępną nam wiedzę o historii Polski, przypomnieć naszych narodowych bohaterów z Piłsudskim na czele i nawet wprowadzać normalny język polski w miejsce dotychczasowej nowomowy. (Tak tzw. „Związek Radziecki” był teraz nazywany bardziej tradycyjnym polskim określeniem Sowiety lub Związek Sowiecki, tzw. „władzę” lub „władze państwowe” zwano coraz częściej reżimem, zbrodnia katyńska była nazywana po imieniu, a nie zastępczymi słowami jak „tragedia” itd.). Słowa zaczynały wracać do swoich prawdziwych znaczeń.
W lecie 1981, zgodnie z planem MON z jesieni ubiegłego roku, powołano do służby w tzw. „Obronie Cywilnej” prawie milion rezerwistów. Jako oficer rezerwy zostałem powołany na ćwiczenia. Zgłosiłem się do koszar, gdzie pisarze wojskowi zaczęli od uzupełniania danych statystycznych. Jak nigdy dotąd, jedna z rubryk nosiła tytuł Przynależność związkowa. Podałem Solidarność, co zostało bez zdziwienia zapisane. Nie to jednak było najciekawszą obserwacją: na środku koszar rozprawiała w najlepsze duża grupa oficerów rosyjskich w swoich ortalionowych płaszczach i olbrzymich okrągłych czapach.
 Wtedy też, w tych koszarach jednostki wojsk lotniczych w Sandomierzu zobaczyłem „pomoc” amerykańską w liczących się wymiarach: na półkach magazynów żywnościowych piętrzyły się pudła i worki z napisami „Dar narodu amerykańskiego dla narodu polskiego, nie na sprzedaż”. Te magazyny służyły po kilku miesiącach do zaopatrzenia mobilizowanych w tym czasie oddziałów ZOMO. To jest fakt.
Po umundurowaniu przewieziono nas pieczołowicie do jakichś małych koszar koło Ożarowa. Tam odpoczywaliśmy dwa czy trzy tygodnie, sformowani w coś w rodzaju batalionu. Wszyscy oficerowie byli z rezerwy i nikt dokładnie nie wiedział, co trzeba robić, ale wykazaliśmy dobre chęci. Mnie uznali za specjalistę od musztry, toteż prowadziłem batalion naokoło placu i uczyłem „Rozmaryna”. Kiedy ktoś zawołał w moim kierunku „Panie poruczniku!”, zacząłem się rozglądać, kogo mianowicie wołają. Wtedy zobaczyłem dwie gwiazdki na moich naramiennikach. Był to pierwszy (i jedyny) raz, kiedy wystąpiłem w mundurze podporucznika.
W 1981 roku nie prowadziłem już strzelań przysposobienia obronnego, jako nauczyciel „urlopowany do pracy związkowej”, ale jako członek Klubu Oficerów Rezerwy miałem ciągle prawo wstępu na teren koszar i zawsze miałem tam jakieś sprawy. Kiedyś chciałem odnaleźć orła, który wisiał jeszcze rok wcześniej na budynku byłej Wojskowej Komendy Uzupełnień koło katedry. Ślady prowadziły do koszar. Przechodząc obok strzelnicy zauważyłem niezwykłą rzecz: grupy cywilów prowadzące strzelanie z broni krótkiej. Między nimi młode kobiety. Byli to członkowie „partii wewnętrznej”, którzy przygotowywali się do strzelania do nas. Reżim od dawna formował z nich specjalne oddziały zbrojnej gwardii partyjnej, nieudolne naśladownictwo SS. Nazywał je „grupami samoobrony partyjnej”. Na początku grudnia liczyły te grupy 30 tysięcy ochotników. Jedną z nich widziałem właśnie na własne oczy.
Widziałem też listy, które ubecja produkowała w celu pokazywania szeregowym członkom partii. Były to listy osób przewidzianych do likwidacji, rzekomo sporządzane przez Solidarność. Wykonanie takiej fałszywki nie przedstawiało dla UB żadnej trudności. Wystarczyło wpisać na listę nazwiska osób, którym miała być pokazana. Zupełnie inaczej miałaby się sprawa, gdyby Solidarność rzeczywiście chciała coś podobnego zrobić. Po pierwsze - nie wiadomo, po co, bo przecież nie była zdolna skrzywdzić muchy. Po drugie – nie miała absolutnie żadnych możliwości techniczno-organizacyjnych. Mówiąc po prostu – żadnego wywiadu.
Przeciwnik zaś miał wszystko. Nie zaniedbał najmniejszego szczegółu w przygotowaniach, zanim uderzył.W listopadzie dostałem wezwanie do Wojskowej Komendy Rejonowej czy też Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego – nazwy zmieniały się, ale budynek pozostawał ten sam i ci sami w nim ludzie – żeby się zgłosić z książeczką. Jako oficer rezerwy mogłem się tego zawsze spodziewać. Tym razem siedząca za biurkiem dziewczyna powiedziała:
- Poproszę książeczkę wojskową.
Podałem.
- Dziękuję, to wszystko – powiedziała dziewczyna.
W ten sposób zostałem wyrzucony nawet z rezerwy Wojska Polskiego.
 
*
Koniec przyszedł w grudniu. Było już wiadomo, że zostało nam tylko kilka dni, a jednak ludzie planowali na przyszłość tak, jakby „nasz był wiek”. W Warszawie miał się rozpocząć Pierwszy Kongres Kultury Polskiej. Pojechałem tam 12 grudnia, głównie po to, żeby zakupić książki i metalowe znaczki związkowe w Regionie Mazowsze. Przy okazji pobrałem nieco naszej produkcji wydawniczej: biuletyny zakładowe i regionalne i śpiewnik patriotyczny, żeby je sprzedać w Warszawie. Rzeczywiście udało mi się sprzedać kilka egzemplarzy biuletynu i śpiewnika, które obecnie muszą być jednymi z najrzadszych wydawnictw Solidarności, jeżeli ktokolwiek je zachował.


Zakupiłem też dwie wielkie paki książek dla Regionu, oczywiście za swoje pieniądze, bo innymi nie dysponowałem. Książki wydawnictw niezależnych były w każdym razie dobrą lokatą kapitału, towarem bardzo poszukiwanym na prowincji. Ludzie byli spragnieni wolnego słowa, którego nie czytali nieomal od czasów okupacji niemieckiej. Główną pozycją mojego zakupu była książeczka Krystyny Kersten o Piłsudskim. Wziąłem kilkaset egzemplarzy (była to małego rozmiaru książeczka) i 200 metalowych znaczków Solidarności. Jak na skrzydłach, ucieszony z pięknego zakupu, odtransportowałem paczki na moją kwaterę do Michała na Żoliborz. Zdążyłem jeszcze do Pałacu Kultury, gdzie miał się zaczynać Zjazd, ale „cywile” byli jacyś zgaszeni. Niepewność jutra wisiała w powietrzu. Mimo to sprzedałem jeszcze kilka biuletynów Ziemi Sandomierskiej i kupiłem jakieś egzotyczne wydawnictwa ze Śląska.
13 grudnia 1981 roku wielu ludziom kojarzy się tylko z wyłączeniem telefonów, radia i telewizji i z widokiem żołnierzy w polowych mundurach, grzejących się przy piecykach na rogach ulic. Jednym z celów tego osławionego wyłączenia telefonów mogła być chęć nastawienia ludzi przeciwko Solidarności: widzicie, jakie was spotykają utrudnienia, to wina Solidarności. I rzeczywiście: ci którzy siedzieli w domach, nie odczuli innych niedogodności. Gorzej z tymi, którzy w środku nocy byli zabrani z domów, skuci kajdanami, pobici, wywiezieni w nieznane.
Ja 13 grudnia jeszcze o tym nie wiedziałem. Nie wiedziałem ani o aresztowaniu kolegów, ani o „cierpieniach” ludności i wojska. Była niedziela rano, więc poszedłem na spotkanie filatelistyczne, które odbywało się w szkole na Grzybowskiej. Wstępowałem tam zawsze przy okazji pobytu w Warszawie. Zaczynało się chyba o 8, ale byłem tam dużo wcześniej, zgodnie z moim zwyczajem. Jednak nikt nie przychodził. Oprócz mnie był tylko jeden filatelista. Dopiero 20 minut po 8 zjawił się jeszcze jeden i powiada:
- No, dzisiaj chyba nic z tego nie będzie.
- Dlaczego? - pytam.
- No, nie wie pan? Wojna. Rosjanie weszli. Cała Solidarność aresztowana...
- No, nie cała. Ja jeszcze jestem - pokazałem swój znaczek na marynarce pod rozpiętym skafandrem.
 Tak czy inaczej, nikt więcej się nie zjawił. Wyglądało na to, że rzeczywiście przyszło najgorsze. Wiadomości obu panów były bałamutne, właściwie żadne. Ja jednak intuicyjnie wyczuwałem, jaka jest sytuacja. Po prostu wojenna. Rozmawiając o wszystkim i o niczym odczekaliśmy jeszcze z kwadrans, po czym postanowiliśmy się rozejść. Ja oczywiście cały czas myślałem, jak powinienem dalej postępować, żeby uratować moje książki. A być może i siebie samego. Myśli były rzeczywiście tego rodzaju, wpadały z jednej skrajności w drugą. Ukrycie się nie wchodziło w rachubę z dwu powodów: po pierwsze nie miałem przygotowanej kryjówki, po drugie nie chciałem zostawić żony bez żadnej wiadomości o moim losie. Chciałem wrócić do Sandomierza, żeby zobaczyć ją i syna, obojętne, co będzie potem.


 Wędrowałem przez puste, zaśnieżone ulice i układałem dalsze plany: jeżeli wracać, to oczywiście zabrać ze sobą książki. Miałem dwie drogi do wyboru: pociągiem lub autobusem. Wyobraźnia podsuwała mi scenariusze rewizji w pociągu i ta opcja wydała mi się gorsza. Myślałem, że kontrolowanie autobusów będzie dla nieprzyjaciela dużo trudniejsze, po prostu z powodu konieczności zaangażowania dużo większych sił. Wybrałem więc autobus, chociaż było to bardziej męczące i nigdy przeze mnie nie stosowane. Jednak ten fakt wydawał się dodatkowym plusem: jeżeli - załóżmy - znają moje zwyczaje, to będą czekali na Dworcu Wschodnim, a nie na dworcu autobusowym. Jeżeli oczywiście polują na mnie. Ale dlaczego mieliby akurat na mnie, skoro mają 10 milionów ofiar do złapania. To wydawało się dość logiczne. Tylko autobus. Po dwu godzinach dotargałem paczki na dworzec autobusowy. Chwilami wydawało mi się to normalną rzeczą, chwilami wyobrażałem sobie, że jestem bohaterem, który lada chwila zostanie zatrzymany i aresztowany. Wysiłek fizyczny dominował jednak nad wszelkimi myślami. Po prostu robiłem, to co trzeba i męczyłem się jak głupi. W oddali zauważyłem jakiś transporter opancerzony, ale ogólnie był spokój. To nastrajało mnie dobrze. Dopiero na dworcu autobusowym zobaczyłem pierwsze patrole wojskowe. Starałem się nie rzucać się w oczy. Wsadziłem paczki pod ławkę i siedziałem sobie spokojnie w jakimś kącie. Podobnie w autobusie: paczki umieściłem pod siedzeniem i dość zadowolony jechałem do domu.
 Jednak w tym autobusie przeżyłem chyba najbardziej tragiczną chwilę w życiu. Kierowca włączył radio i rozległo się przemówienie jaruzelskiego, od początku do końca, łącznie z hymnem. I nikt nie zareagował. Cały autobus ludzi słuchał w milczeniu, jakby każdy udawał, że nie słyszy. I to właśnie wydało mi się najgorsze. Nie wiem, czego oczekiwałem. Po prostu myślałem, że coś się stanie. Jakiś żart, przekleństwo, początek dyskusji może... Może ktoś krzyknie „Wyłącz to pan!”? Nie stało się nic. Ja też milczałem. Też udawałem kamień czy strusia. W ten sposób z kraju ludzi wolnych staliśmy się w tej jednej chwili krajem „w stanie wojennym”.
Przy kolejnych rocznicach stanu wojennego wracałem myślą do tygo dnia. I dopiero w 25 rocznicę, kiedy rozmawiałem o tym samym wydarzeniu z dość przypadkowymi ludźmi, pomyślałem sobie, że może przynajmniej kilku z pasażerów autobusu było w podobnej sytuacji, jak ja: nie mogli reagować, bo już byli w konspiracji, mieli na głowie sprawy ważniejsze, konkretne zadania do wykonania. Nie mogli demonstrować.
 Konspiracja jest przeciwieństwem demonstracji. Oba te sposoby reagowania na stan wojenny były z pewnością czynnym oporem i zdążały do tego samego celu, a jednak oba wykluczały się wzajemnie. Jedni kontynuowali pracę w podziemiu, do którego przeszli z marszu, jak ja. Inni zaczęli jawnie demonstrować, jak wielu młodych ludzi, poprzednio nie zaangażowanych w pracę niepodległościową.


Te dwa style działania reprezentują zapewne dwa różne typy osobowości: jednym odpowiada spontaniczne i bezkompromisowe działanie, demonstracja. Inni instynktownie ukrywają się, kombinują, oszukują, „milczkiem pełzając łudzą despotę”, planują na dłuższą metę. Generał Jan Henryk Dąbrowski podpisał w chwili upadku Powstania Kościuszkowskiego „zobowiązanie niesłużenia przeciw Rosji”. Było to 18 listopada 1794 r. Już w następnym roku Dąbrowski brał udział w konspiracji warszawskiej, po czym wyjechał do Francji, aby stworzyć Legiony. Podobnie musiał postępować Piłsudski, urodzony konspirator. Może właśnie przede wszystkim był on mickiewiczowskim Wallenrodem, kiedy myśląc o Polsce traktował Galicję jako jej serce i początek. Galicję, która była krajem koronnym monarchii austro-węgierskiej. Komendant był wtedy formalnie sojusznikiem Austrii i bez wahania obiecywał jej nie raz lojalność, wiedząc, że będzie musiał Austo-Węgry zlikwidować, „żeby Polska była Polską”...
W Radomiu wysiadłem z autobusu i tam po raz pierwszy zobaczyłem obwieszczenia o stanie wojennym rozklejone na ścianach czy płotach (potem dowiedziałem się, że były drukowane w Moskwie). Pomyślałem, że może trzeba je zerwać i oczywiście nie zrobiłem tego, żeby nie zwracać na siebie uwagi, żeby uratować książki. Miałem jeszcze kilka godzin na obmyślanie, co z nimi zrobić. Jeżeli ubecy czekają na mnie w domu, to oczywiście nie mogę ich tam zanieść. Jedyne wyjście, to ukryć je gdzieś po drodze. „Przemówienie” i obserwacja po drodze dały mi jakieś podstawowe wyobrażenie o tym, co dzieje się w kraju. Rosjanie nie weszli. Nikt z nikim nie walczy. Ludzie Solidarności są aresztowani. To nic nowego. Rewizje, przesłuchania, aresztowania, nawet pobicia i skrytobójcze morderstwa - to było już przedtem. Jednak teraz warunki będą trudniejsze. Trzeba być bardziej ostrożnym. Gdzie, do kogo iść? Wszyscy koledzy i cała rodzina są oczywiście wykluczeni. Nie mogę narażać mojego skarbu poprzez kontakt z osobami, które ubecja zna.
 Rozwiązanie nasunęło się samo. Dosłownie kilka domów od stacji autobusowej w Sandomierzu mieszkała starsza pani, która nie była w żaden sposób związana z Solidarnością. Przejrzałem w myśli inne ewentualne możliwości i okazały się równe zeru. Tak więc zostaje pani Dąbrowska.
Była żoną lekarza, który w czasie drugiej wojny należał do AK, sprawował jakąś funkcję w Inspektoracie Zamość. Rozumiało się samo przez się, że ona również należała. Obecnie doktor nie angażował się w politykę, a może tylko był bardzo ostrożny i nic o tym nie wiedziałem. Pani Dąbrowska była przewodniczącą naszego kółka filatelistów i z tego powodu już kilka lat wcześniej zacząłem ją odwiedzać. Potem wstępowałem na kawę, ponieważ była osobą inteligentną i kulturalną i mieszkała naprzeciwko szkoły, w której uczyłem. Było to więc dla mnie wygodne, wpadałem w czasie dużej przerwy. Ustalił się zwyczaj kawy u pani doktorowej, na której zwykle była też jedna czy dwie starsze panie. W czasie Solidarności tematem rozmów było często moje działanie, przynosiłem biuletyny: najpierw Mazowsza i regionalne, potem mój własny. Jeżeli ubecy studiowali moje zwyczaje, to na pewno znali dobrze ten dom, ale wydawało mi się, że nie mam innego wyjścia.


Teraz zapukałem do jej drzwi przy końcu pierwszego dnia wojny. Był już późny wieczór, naokoło ciemno i spokojnie. Wydawała się nieco przestraszona, ale spokojnie wysłuchała mojej instrukcji i przyjęła paczki z książkami. Obiecała je przechować i wydać tylko osobie, która poda właściwe hasło.
 Rozpoczął się dla mnie stan wojenny. Szedłem do domu z duszą na ramieniu, prawie pewny, że czekają tam na mnie. A jeżeli nie, to przyjdą następnego dnia. Idąc rozważałem jeszcze możliwości ukrycia się, ale nie były one realistyczne. Nie miałem przygotowanej kryjówki, w której mógłbym spędzić zimę. A zresztą, w jakim celu? Zachowanie życia nie mogło być takim celem. Prowadzenie walki zbrojnej nie było możliwe, bo nie mieliśmy broni. Moja sytuacja była dokładnie taka, jak całej Solidarności: musieliśmy poddać się losowi i potem działać w zależności od rozwoju wydarzeń.
 W domu czekała tylko żona i syn. Opowiedziałem pokrótce moje przygody, nie wdając się w szczegóły, bo wiedziałem, że mieszkanie jest na podsłuchu. Grażyna spakowała mi potrzebne w więzieniu rzeczy, wziąłem kąpiel i przygotowałem ciepły kożuch (ciągle mając w pamięci Syberię). Niestety, ubecja nie zjawiła się. Okazało się, że następnego dnia (poniedziałek) również nie przyszli.
               Chciałem uratować, co się da z Komisji Zakładowej. Pojechałem skoro świt maluchem do mojego biura w szkole nr 1 i zabrałem najpierw najcenniejsze książki, szczególnie zbiór pieśni patriotycznych z początku wieku, który był pożyczony od pani Rehorowskiej z Rozwadowa, biuletyny, artykuły przygotowane do druku, komplet Tygodnika Solidarność i wszystko, co mi wpadło w ręce. Rozprowadzenie tych rzeczy w celu ich ukrycia zajęło mi cały dzień. Tygodnik Solidarność zawiozłem aż do Zawichostu, do mojej ciotki Ewy Startek, która uczyła tam w liceum, była żoną dyrektora i bibliotekarką. Również ona, podobnie jak pani Dąbrowska, chociaż żołnierz AK (była sanitariuszką u „Czarnego” długo po 44 roku), okazała się pełna obaw. Spodziewała się tragedii narodowej. Tragedia oczywiście już się rozgrywała, ale nie tego typu, który mieli na myśli weterani II wojny. Im nic nie groziło. Gazety wzięła i ukryła głęboko w bibliotece, jakby to były co najmniej ckm-y. Część mojego archiwum zawiozłem do Jurka Krzemińskiego, który był kustoszem muzeum Iwaszkiewicza i nigdy nie angażował się w sprawy Solidarności. Jako inteligent miał jednak poszanowanie dla moich zbiorów, rozumiał ich wartość i dość szybko zgodził się je ukryć.   
Kiedy na drugi dzień (wtorek) pojechałem jeszcze raz do mojego biura, stwierdziłem straszną dewastację: zabrane były wszystkie pozostałe książki, gazety, dokumenty. Od przychylnej mi bibliotekarki dowiedziałem się, że w dewastacji biura przodował dyrektor tej szkoły, niejaki Stefaniak, zatwardziały komunista. Ta pani powiedziała mi, że to on zrobił włamanie do mojego biura i on palił książki i biuletyny na podwórzu szkoły. Pomagali mu zomowcy i miejscowi - szkolni - ormowcy. W tej szkole nie było członków Solidarności. Boleśnie odczułem ten bezmyślny wandalizm. Był to dość duży nakład ostatniego numeru naszego biuletynu zakładowego, w który włożyliśmy dużo pracy – ja i Jasiu Cebula, który go drukował w Stalowej Woli. Wielu ludzi czekało na słowo prawdy w Sandomierzu i okolicach. Tymczasem zaciekła nienawiść popchnęła komunistów do zbrodni palenia wolnego słowa. Wydawało mi się to gorsze niż zabijanie ludzi. Oprócz mojego biuletynu spalili też biuletyny regionalne ze Stalowej Woli, lubelskie i mazowieckie, a także książki i dokumenty. Na szczęście nie było w biurze nic więcej. Oficjalną dokumentację Komisji Zakładowej trzymała Ligia Kurasiewicz, która, jak się potem dowiedziałem, oddała ją dyrektorowi swojej szkoły, komuniście Kunce. Nie wiem, dlaczego. Mogła przecież powiedzieć, że nie ma żadnej dokumentacji, że oddała ją wcześniej mnie czy komukolwiek. Cóż, popełniła błąd, ale nie miało to większego znaczenia. Teczka z protokółami zebrań trafiła z pewnością natychmiast do ubecji i została przez nich zniszczona po dziesięciu latach, kiedy przyszedł kres komunizmu i ubecji, i obleciał ich strach.
Nie wiem, czy jakakolwiek część dokumentów z mojego biura trafiła bezpośrednio do ubecji. W każdym razie i tak nie mogłyby się one zachować dla potomności, bo ubecy zniszczyli potem wszystko w latach 1989-90. Tylko nasza pamięć może jeszcze odtworzyć dzieje roku 1980 i 1981. Papier rogryzły płomienie. A przecież był on dla nas tak cenny. W roku 1980 nie mieliśmy drukarek, kopiarek, nawet wystarczającej ilości papieru. Każde wyprodukowane pisemko było skarbem, przekazywano je z rąk do rąk, żeby jak największa liczba ludzi mogła się nacieszyć wolnym słowem.
          Człowiek, który dostarczał nam Tygodnik Solidarność, schował mój przydział ostatniego numeru. Pobrałem go w kilka dni potem i rozprowadziłem do poszczególnych szkół. Pocieszałem się też tym, że w ręce ubecji nie wpadło nic z majątku ruchomego; plecaki, menażki i manierki wydałem już kilka tygodni wcześniej harcerzom z I Liceum, którzy tworzyli niezależną drużynę harcerską w ramach ruchu im. Andrzeja Małkowskiego. To miał być mój siew dla przyszłości.
Tymczasem zaczęła się wegetacja. Siedziałem spokojnie w domu. Wiadomości przychodziły okrężną drogą, z ust do ust. Ostatnie ogniwo czasem stanowili teściowie i moja żona. Po kilku dniach wiedziałem już, kto z Sandomierza został aresztowany w nocy na 13 grudnia: Jurek Las, Staszek Tyńc, Lidka Stępień, Kazimierz Bajorski, Romek Augustyński, Eugeniusz Baran, Piotr Stawniak i Piotr Skrzypczyński, który nie był działaczem Solidarności. Jego historia była dość dawna i długa:
W maju 1954 roku została powołana do życia organizacja Armia Wolnej Europy, znana także jako Armia Zjednoczonej Europy. Było to na początku kilkunastu ludzi, byłych partyzantów AK i młodych chłopców, którzy wyprzedzili swoją epokę o jakieś pół wieku. Chcieli oni wyzwolić Polskę i połączyć ją z wolną Europą. Armia była w trakcie organizacji, podzielona na dziesiątki, jeszcze niekompletne. Dowódcą dziesiątki sandomierskiej był Melchior Batorski ps. „Grom” (bardziej znany jako „Zemsta”). On również był przełożonym dziesiątki w Rakowie, której dowódcą był Walerian Grosicki. W listopadzie 1956 roku dziesiątka rakowska dokonała wysadzenia w powietrze sowieckiego pomnika na rynku w Rakowie. Łącznikiem z Sandomierza do Rakowa był Piotr Skrzypczyński. Został po jakimś czasie aresztowany i skazany na 10 lat więzienia za organizowanie Armii Wolnej Europy i udział w wysadzeniu w powietrze pomnika rosyjskiego w Rakowie. Piotr odsiedział swój wyrok w całości i jako były więzień polityczny został teraz na wszelki wypadek ponownie aresztowany. Siedział do 12 lutego 1982 roku. Jest to jedyny znany mi prawdziwy bohater walki z komunizmem w Sandomierzu. Do tej pory nie ma w Sandomierzu nawet ulicy jego imienia.


Pozostałe internowane osoby były działaczami Solidarności z różnych zakładów pracy. Z nauczycieli nikt nie był aresztowany. Kilka osób zostało wypuszczonych po dwu dniach. Był to m.in. Henryk Bryk, partyjny zastępca przewodniczącego z huty szkła, Eugeniusz Baran, Romek Augustyński i - powszechnie uważany za ubecką wtyczkę - Mirosław Majewski. Pozostali byli internowani w Załężu i Gołdapi. Marek Podulka-Wierzbiński, radca prawny, był internowany 19 grudnia i wypuszczony 23 grudnia, czyli po 4 dniach. Po Staszka Tyńca przyjechało w nocy z ubecją kilkunastu zomowców. Staszek uciekł z siekierą na strych i zamierzał się bronić, ale zrezygnował z walki, która musiałaby się skończyć jego śmiercią, na którą musiałyby patrzeć jego małe dzieci i żona.
Wiedziałem też, że w Stalowej były o wiele szerzej zakrojone aresztowania, a więc z pewnością wzięli prawie cały Zarząd Regionu. Z Wolnej Europy wiedziałem, że Komisja Krajowa była internowana. Zresztą było to tylko potwierdzenie tego, co było wiadome już 13 grudnia i czego spodziewałem się od dawna. Zostaliśmy bez broni, bez wytycznych, praktycznie bez organizacji. Reżim demonstrował potężną siłę. Ludzie podporządkowali się bez sprzeciwu, tak jak zaobserwowałem to już pierwszego dnia w Warszawie i w autobusie. Z wiadomości Wolnej Europy nie wynikało, żeby gdziekolwiek w kraju toczyły się walki. Strajki, które trwały na Wybrzeżu i na Sląsku, nie były przecież adekwatną odpowiedzią na stan wyjątkowy czy wojenny.
W czasie tych ponurych dni stanu wojennego czułem się rzeczywiście jak w kraju okupowanym. I wydawało się, że większość ludzi czuła się podobnie. Ulice były puste, nikt z nikim nie rozmawiał. Z budowy bloków naprzeciwko naszego osiedla znikła biało-czerwona flaga, która powiewała tam permanentnie od ubiegłego roku. Pogoda była ponura i ludzie byli ponurzy, wystraszeni, niepewni jutra. Ponieważ zbliżały się święta Bożego Narodzenia, zebrałem słodycze dla dzieci (czekolady pochodziły od Lali, która od kilku lat mieszkała w Niemczech) i poszedłem odwiedzić rodzinę Jurka Lasa, którego najlepiej znałem i który mieszkał w tym samym bloku. Złożyłem życzenia świąteczne w imieniu Zarządu Regionu, bo byłem przecież jego członkiem. W ten sposób zacząłem budować legendę Solidarności w stanie wojennym.
Cały czas nosiłem znaczek Solidarności w klapie marynarki. Gdziekolwiek więc szedłem prywatnie, ludzie go widzieli. Na razie byłem zwolniony od rozstrzygania dylematu, czy nosić znaczek publicznie, bo była zima, a na skafandrze nigdy go nie nosiłem. Od żony Jurka Lasa dostałem pierwsze dokładne wiadomości o internowanych z Załęża i pierwsze teksty ich piosenek. Była tam znana potem kolęda:
 
Pociesz Jezu kraj płaczący,
Zasiej w sercach prawdy ziarno,
Siłę swoją daj walczącym,
Pobłogosław Solidarność.
Więźniom wszystkim daj wytrwałość,
Pieczę miej nad rodzinami,
A słowo ciałem się stanie
I zamieszka między nami.
 
Początek stanu wojennego zbiegł się z feriami świątecznymi, ale po nowym roku trzeba było wracać do pracy w mojej macierzystej szkole, technikum przetwórstwa, na moim zasadniczym stanowisku – nauczyciela przysposobienia obronnego (NSZZ Solidarność był „zawieszony” dekretem WRONY). 5 stycznia 1982 roku otrzymałem pismo z kuratorium oświaty w Tarnobrzegu:
 
               Zgodnie z Dekretem o stanie wojennym oraz wytycznymi Ministerstwa Oświaty i Wychowania przekazanymi podczas telekonferencji w dniu 18 grudnia 1981 r. Kuratorium Oświaty i Wychowania w Tarnobrzegu anuluje urlopowanie udzielone Obywatelowi do pracy w Regionalnej Sekcji Oświaty i Wychowania NSZZ Solidarność przy Zarządzie Regionu Ziemia Sandomierska w Stalowej Woli. W związku z powyższym winien Obywatel zgłosić się w terminie natychmiastowym u dyrektora szkoły macierzystej w celu podjęcia pracy w pełnym wymiarze godzin.
                                                                     Kurator
                                                                     Mgr Stanisław Jarosz
 
Zgodnie z rozkazem obywatel zgłosił się w terminie natychmiastowym. Sieciarski wydał mi klucze do mojego magazynu i klaso-pracowni i zacząłem przychodzić do szkoły codziennie rano tak, jakby się nic nie stało, jakbym był tu wczoraj. Jakby kraj nie był w stanie wojny z samym sobą! „Marmolada” trwała w swoim bezczasowym letargu. Moi „koledzy” w pokoju nauczycielskim spuszczali głowy, chowali się po kątach i byli strasznie zajęci cichymi prywatnymi rozmowami lub zapisywaniem niezmiernie ważnych rzeczy w dziennikach. Było mi to na rękę, bo nie zamierzałem z nimi się witać czy w ogóle ich zauważać. Demonstracja niechęci i nienawiści była obopólna. Przywitałem się tylko z naszymi członkami: Tukałłą i Szymczykiem. Ze strony nauczycieli wyczuwałem rezerwę i nienawiść, na razie ukrytą, z biegiem czasu coraz bardziej otwartą. Ze strony Łuczaka i Sieciarskiego wyczuwało się rzeczowość i rezerwę. Nie wiedzieli jeszcze, co będzie dalej, a w okresie poprzedniego roku przeżyli niejeden szok i mieli dobrą nauczkę.
Po przyjściu do szkoły kierowałem się w miarę możliwości prosto do swojej klaso-pracowni. Przestrzegając regulaminu bardzo ściśle, wymagałem od uczniów wojskowych form zachowania. Odbierałem meldunek, krzyczałem „Czołem, klasa!” i śpiewaliśmy hymn harcerski. Potem podawałem temat lekcji i stronę w podręczniku, na której należało go odnaleźć, przeczytać i odpowiedzieć na pytania. Uczniowie mieli specjalne zeszyty do ćwiczeń, w których wypełniali wskazane miejsca. Klasa zajmowała się więc czytaniem i pisaniem lub całkowicie dowolnymi czynnościami pod warunkiem zachowania idealnej ciszy. Przeważnie odrabiali pracę domową z matematyki. Ja przeglądałem gazety reżimowe lub swoje. Czasami spotykałem wzrok uczennic, które przed Grudniem pełniły funkcje kolporterek. Jednak nie zadawały mi żadnych pytań. Rozumieliśmy się bez słów.


 
Po kilku tygodniach, kiedy widziałem już, na czym tzw. „stan wojenny” polegał, udałem się do pani Dąbrowskiej, żeby odebrać oddane na przechowanie książki. Kiedy upewniłem się, że nie jestem śledzony, przyszedł czas na ich rozprowadzenie. Doktorowa przyjęła mnie z zakłopotaniem:
- Panie Piotrze, była dziewczyna od pana. Powiedziała, że pan kazał wszystko spalić. Płakałam i paliłam w piecu w piwnicy...
To było trudne do uwierzenia. Ta stara kobieta, były członek AK, przestraszyła się reżimowych nakazów i ukazów o tzw. „stanie wojennym”. Postąpiła wbrew swojemu sumieniu. O co się bała? Co mogło być dla niej droższe niż książka wydana w wolnej Polsce? Do dzisiaj nie wiem, czy skłamała, opowiadając mi zmyśloną bajkę o „mojej” łączniczce, czy też ubecja podesłała jej rzeczywiście jakąś dziewczynę, aby tylko wprowadzać zamieszanie, strach i atmosferę wzajemnych podejrzeń. To pierwsze wydaje się bardziej prawdopodobne, ale wiem też, że w kamienicy pani Dąbrowskiej mieszkał wysoki dygnitarz milicji, którego córka była moją uczennicą. I wiem, że ubecja miała dobry technicznie podsłuch i często go stosowała nawet do tak drobnych płotek jak ja. Te fakty przemawiają za możliwością drugą: podsłuchali hasło, które podałem Dąbrowskiej 13 grudnia i przysłali tę uczennicę lub którąkolwiek ze swoich pracownic w roli  mojej łączniczki.
 Nigdy nie dowiemy się prawdy. Pani Dąbrowska obecnie dawno już nie żyje. Wtedy nie wiedziałem, jak zareagować. Była przerażona i złamana. Co jej mogłem powiedzieć? Powiedziałem, tak jak było, że nikogo do niej nie wysyłałem. Dodałem jakieś frazesy, że teraz to już nie ma znaczenia. Naprawdę - miało. Zniszczyła moją ciężką pracę, pracę wielu ludzi, którzy starali się drukować porządne książki poza cenzurą. Zniszczyła samą prawdę, która miała dotrzeć do czytelników. Zniszyła wolne słowo, a o to komunie chodziło.
Od tego momentu zacząłem świadomą działalność podziemną, która nie była niczym innym, jak kontynuacją naszej pracy związkowej, tylko prowadzoną nieco ostrożniej. Ważną rzeczą było podkreślanie istnienia Związku, kierowanego przez Komisję Krajową i Przewodniczącego. Chcąc czy nie chcąc, stał się on symbolem walki i oporu, ponieważ rzekomo nie chciał rozmawiać z ubecją.
Naprawdę nie było żadnego przewodniczącego ani komisji krajowej. Ta miała się dopiero tworzyć w trudnych warunkach konspiracji i nie mogła mieć prawie żadnego wpływu na działanie Związku. Tym niemniej Związek istniał. Składki były zbierane. W mojej organizacji kilka osób odpadło. Grzecznie i z zakłopotaniem tłumacząc się warunkami rodzinnymi i tak dalej... Oczywiście nikogo nie można zmuszać do należenia do związku zawodowego. Gdybyśmy to robili, nie różnilibyśmy się od „związków” reżimowych.
Różni „sympatycy” już wcześniej zaczęli mówić o rzekomych błędach Solidarności. Teraz starali się „zrozumieć” 13 Grudnia właśnie w tym kontekście. Odpowiadałem zawsze, że Solidarność żadnych błędów nie popełniła, bo Solidarność to naród, a naród nie popełnia błędów, a tylko przeżywa swoją historię.
 W swojej szkole rozmawiałem tylko z członkami Solidarności, których nie miałem tu dużo: Szymczyk, Piątkowa, Tukałło, 4 wychowawczynie z internatu (m.in. Barbara Kwaśniewska i Biernacka), trzy kucharki. Od tych osób zbierałem regularnie składki. Z członków przeciwnego związku tylko Frańczak odzywał się do mnie z pewną sympatią. Podobno nie bał się za bardzo, bo był już blisko emerytury. Ogólnie pogardzałem całym tym towarzystwem i starałem się dać im to odczuć. Nie mówiłem „dzień dobry” nawet znajomym, którzy nie byli członkami Solidarności. Miałem teorię, że wroga trzeba uderzać w najsłabsze miejsce, a takim najsłabszym członem przeciwnego obozu byli właśnie różni „uczciwi” ludzie, bezpartyjni, członkowie różnych fasadowych organizacji (które zresztą też zostały „zawieszone”).
Pojechałem do rodziców do Zamościa, zawiozłem tam dużą metalową puszkę ze znaczkami organizacyjnymi zakupionymi w Warszawie 12 grudnia i pozostałą mi jeszcze część dokumentów i biuletynów, których nie mogłem przecież narażać na utratę w czasie spodziewanej rewizji. Puszkę zakopałem w ogródku. Zdjąłem ze ściany mój dyplom za wygranie konkursu czytelniczego w wojsku, podpisany przez jaruzelskiego jako szefa zarządu politycznego WP, i zniszczyłem go.
 Mój ojciec patrzył na to ze smutkiem. Był trochę zdezorientowny. Przywiązywał wagę do wszystkich moich wojskowych pamiątek. Lubił też wojskowe piosenki, które telewizja wtedy właśnie zaczęła nadawać, i rogatywki, które jaruzelski wprowadził ponownie do wojska. Nie miałem serca, żeby ojcu tłumaczyć, że to tylko ochłapy dla ludu, przebranie i fasada. Przemilczałem te sprawy. W ogóle byłem małomówny, podobnie jak ojciec, ale w tym czasie szczególnie ciężko było powiedzieć coś z sensem, sformułować swoje myśli, przedyskutować sprawy, które były ważne, istotne dla historii Polski.
W przeciwieństwie do okresu przed 13 Grudnia, kiedy z konieczności byłem człowiekiem czynu, teraz miałem więcej czasu, by poświęcić się pracy myślowej. W tych dniach, w czasie pobytu w Zamościu, wyrobiłem sobie opinię, że katastrofa grudniowa polegała na tym, że wojsko zdradziło naród. Był to wypadek bez precedensu w historii Polski. Było to przewrócenie wszystkiego do góry nogami. Do tej pory zdarzało się, że ludzie zdradzali, ale wojsko zawsze było symbolem i synonimem Polski. Teraz wojsko polskie zwróciło się przeciwko woli narodu.
Oczywiście byłem w błędzie. Nie był to wcale pierwszy wypadek w historii Polski, że wojsko w polskich mundurach walczyło przeciwko polskim patriotom. Tak było w czasie Konfederacji Barskiej, a także w czasach najnowszych, kiedy po II wojnie wojsko w rogatywkach, nazywające się Wojskiem Polskim i mówiące po polsku, walczyło przeciwko najlepszym synom narodu, przeciwko partyzantom, którzy przecież w latach 1944 – 1953 reprezentowali Polskę. Jednak dla mnie w roku 1982 współczesna rzeczywistość była tak przytłaczająca, że o tamtych czasach jak gdyby chwilowo zapomniałem.
Zdrada jaruzelskiego była w tych dniach dla mnie podobnie szokująca, jak dla mojego ojca. Nie mogliśmy ciągle jeszcze naprawdę jej pojąć, naprawdę zrozumieć, właśnie z powodu jej całkowitej nierealności, ostatecznej orwellowskiej istoty, która sprawiła, że cały kraj znalazł się nagle w świecie absurdu. Trzeba było następnych 20 lat, żeby w miarę spokojnie przemyśleć te sprawy i odnaleźć się w czasie i przestrzeni. Nam emigrantom przyszło to siłą rzeczy nieco łatwiej, Polacy pozostali w kraju do tej pory żyją jeszcze więcej w latach 80 XX wieku niż w wieku XXI.
Na początku 1982 roku żyłem raczej jak automat, wykonując niezbędne codzienne czynności, podobny w tym do milionów innych Polaków, którzy po prostu szukali bułek i chleba, czyścili buty, stali całymi dniami w kolejkach po benzynę, słuchali nie kończących się opowiadań o losach kolegów i znajomych. Dla wielu ludzi najpierw największym zmartwieniem było, że ich telewizor czy telefon nie działał, a potem – że ich listy były cenzurowane a rozmowy telefoniczne podsłuchiwane. Z tymi ludźmi nie miałem nic wspólnego. Pogardzałem nimi i czułem się obco w kraju, który wydawał się cichy i wymarły. Widziałem, że wielu ludzi unika mnie i nie zauważa mnie na ulicy. Ja też nie chciałem ich zauważać. Stawało się to coraz bardziej ponure i przerażające.
W styczniu dostałem wezwanie do milicji (czytaj: ubecji), żeby się zgłosić „w charakterze świadka”. Poszedłem spokojnie, bo byłem prawie pewien, że chodzi o przeprowadzenie tak zwanej rozmowy ostrzegawczej. Kilka osób miało już takie wezwania zaraz po 13 Grudnia. Mówiła też o tym Wolna Europa. I rzeczywiście. W pokoju pod podanym numerem młody człowiek w cywilu przywitał mnie uprzejmie:
- No, jak tam, panie Jakubiak? Co pan sądzi o tym wszystkim?
Starałem się w miarę możliwości milczeć lub odpowiadać półsłówkami, żeby go zbytnio nie zdenerwować. Taka postawa była zresztą zgodna z moim charakterem: byłem małomówny. Po potwierdzeniu moich danych, jak data i miejsce urodzenia, miejsce pracy i funkcja w Solidarności doszło jednak do bardziej konkretnych pytań: czy nie kontaktuję się z nielegalnymi organizacjami, czy nie próbuję działać przeciwko władzom itd. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że do żadnej organizacji nielegalnej nie należę. W następnej chwili skłamałem z pełną świadomością, twierdząc z wielkim przekonaniem, że stan wojenny popieram z całego serca. Ubek nie dał po sobie poznać, czy bierze to za dobrą monetę czy za ponury żart.
 Przystąpił teraz, jakby mimochodem, do składania propozycji współpracy. Tego się obawiałem i byłem przygotowany na to, że taka propozycja padnie. Odmówiłem krótko, zdecydowanie, uprzejmie. Nawet dodałem wytłumaczenie – że taka praca mnie nie interesuje. Sprawiał wrażenie, jakby się spodziewał takiej odpowiedzi, bo nie próbował już rozwijać tematu. W ten sposób sprawa została załatwiona i mogłem sobie iść jako wolny człowiek. Byłem pewien, że kupuję czas i spokój do działania. W tym czasie mieli po prostu za zadanie przeprowadzenie takich rozmów ostrzegających. Nie omieszkał zaznaczyć, że jestem przewidziany do internowania w drugiej kolejności.
   W pierwszych miesiącach stanu wojennego zaczęła przez parafie i bezpośrednio z Warszawy docierać tzw. „pomoc” w postaci żywności i używanych ubrań. Pobierałem żywność od księdza Niewadziego z parafii św. Józefa i rozdzielałem ją sprawiedliwie pomiędzy te osoby, które ciągle płaciły składki. Być może ofiarodawcy wysyłali żywność z myślą o osobach internowanych i ich rodzinach, ale ponieważ takich na razie nie miałem w swojej komisji, z czystym sumieniem przeznaczałem ją dla wszystkich członków Związku. Każdy z nich mógł być przecież w każdej chwili osobą prześladowaną za swoją przynależność. Wszystko to robiłem praktycznie sam. Ligia podporządkowała się zarządzeniom swojego dyrektora, oddając mu teczkę z dokumentami naszej Komisji. Marian i Niemczyk ograniczali się do płacenia składek. Oczywiście nie mogłem ich do niczego zmuszać. Poza tym uważałem, że tak było o wiele bezpieczniej. Tak czy inaczej pomoc, którą dostawałem od księdza Niewadziego, była raczej symboliczna: w małych ilościach olej, mąka, mleko w proszku, może raz kawa. 
W wielu miejscach, na korytarzach szkolnych, w urzędach, można było widzieć plakaty porozwieszane przez ubeckich agentów, dyrektorów i sekretarzy. Na plakacie była dziewczynka wskazująca na mapę PRL. Podpis głosił „Mamy tylko jedną Polskę”. Całość miała sugerować, że to właśnie jest ta Polska, która rzekomo jest tylko jedna i która rzekomo tylko do „nas” należy. Stałem przed takim plakatem na korytarzu i rozmyślałem. Skoro jest to produkt ubeckiej propagandy, to z samej definicji wiadomo, że musi to być kłamstwo. Jest to jednak kłamstwo monstrualne, kłamstwo zwielokrotnione, kłamstwo udoskonalone przez czterdzieści kilka lat usilnych studiów i pracy. Zewnętrznie plakat przypomina mi bardzo ten z roku 1951. Była tam dziewczynka na tle mapy PRL i inskrypcja „Mam siedem lat. Tyle, co Polska ludowa; uczę się, by ją budować.” Jakież to prymitywne w porównaniu z tym majstersztykiem z roku 1982. Pominąwszy oczywisty fakt, że „państwo”, o które chodziło, to ani Polska, ani ludowa, reszta była prawie prawdą: dziewczynka miała rzeczywiście siedem lat i rzeczywiście rozpoczynała mękę poddawania się komunistycznej indoktrynacji, mającej na celu ukształtowanie posłusznego niewolnika totalitarnego systemu. Wiem to dobrze, bo to był właśnie los pokolenia, do którego należałem: ludzi urodzonych w roku 1944.
A więc tu dziewczynka i tam dziewczynka. Ale jakiż postęp! W czterech słowach zawarto całą ideologię mafii Ślepowrona. Przecież, jeżeli mamy tylko jedną, to chyba należy ją cenić i chronić? Kto narażał ten skarb na szwank? Oczywiście Solidarność. A kto uratował tę „najwyższą i niezaprzeczalną wartość”? Oczywiście Ślepy ze swą wroną. Odpowiedzi były oczywiste dla każdego, kto chcąc nie chcąc słyszał telewizyjne wypowiedzi „generała” i jego bandy. (Celował w nich, o ile pamiętam, niejaki Rakowski czy Rakowiecki).
„Mamy tylko jedną Polskę”. Czyżby? A co się stało z tą drugą, którą parę miesięcy wcześniej już podobno zbudowali?
Wbrew pozorom nie był to temat do żartów. W podziemiu, a może już kilka lat wcześniej, odeszliśmy daleko od tych ludzi, którzy ciągle po staremu ulegali wrogiej propagandzie. A jednak wielu Polakom, wychowanym od kolebki w Orwellowskim systemie, słowo Polska kojarzyło się podświadomie z zarysem granic PRL na mapie Europy. Po drugie – kojarzyło się im, niestety z tym „państwem”, które, aczkolwiek całkowicie zależne od Związku Sowieckiego, posiadało jednak starannie opracowane atrybuty autonomii. Należały do nich, na nasze nieszczęście, nasze barwy narodowe, nasz hymn narodowy, nasza rogatywka... Może należałoby mówić „niegdyś nasza”, bo teraz już tak splugawiona, że niewielu z nas przyznaje się do niej, jak i do polskiego munduru. On również został ostatecznie zbezczeszczony 13 grudnia. Myślałem, że doprawdy niewiele nam zostało. Może tylko korona na głowie Orła Białego. A przecież komuno-faszyści mogą po nią sięgnąć w każdej chwili i zrobią to z całą pewnością, jeżeli tylko uznają, że będzie to dla nich korzystne. Herbem PRL będzie Orzeł Biały w koronie! Projekt już raz był podany i leży w ubeckich biurkach jako jeden ze środków ratowania reżimu.
A przecież my nie czujemy się zagubieni. Jesteśmy Polakami. Wybicki napisał „Jeszcze Polska nie umarła, kiedy my żyjemy. To znaczy, że Ona żyje w nas. Polskę mamy w sercach. Wyspiański napisał o bijącym sercu, że „to Polska właśnie”. Dla nas Polska znaczy to samo, co Wolność i Sprawiedliwość, to samo, co Solidarność. Polska jest synonimem wolności. Powiedzmy wyraźnie: Polska, to czysta idea. Nie znaczy to, że rezygnujemy z posiadania w przyszłości własnego kraju i państwa.  Granice na plakacie równie dobrze mogą być granicami przyszłej Polski. Ale nie ty, zdrajco, będziesz mi o tym mówił...
„Takem myślił, - a w szaniec nieprzyjaciół kupa już lazła, jak robactwo na świeżego trupa...” Nauczyciele, moi „koledzy” po fachu, patrzyli na mnie jak na wroga i ja patrzyłem na nich jak na wrogów, którymi też w istocie byli. Młodzież zajmowała się swoimi sprawami, może tylko nieco spokojniejsza niż przedtem. Na plakat nikt nie zwrócił uwagi.      
Od tego czasu spokojnie jeździłem do Warszawy po biuletyny, które pobierałem od Michała Pęksy(używał teraz pseudonimu „Mike”) i rozprowadzałem je wśród członków swojej organizacji. Michał miał zawsze małą ilość biuletynów dla mnie. Był to zróżnicowany wybór wszystkich aktualnie najważniejszych pisemek, często także kilka książek. Z biegiem czasu pojawiły się inne niezależne wydawnictwa: plakaty, kalendarze, kartki pocztowe, kasety z nagraniami piosenek internowanych. Niewielkie ilości tych rzeczy wystarczały w zasadzie na potrzeby naszej, małej teraz, organizacji niezależnych nauczycieli sandomierskich.
Jakkolwiek niewielka, przeszła ona jednak do historii. Zgodnie z dokumentami ubecji zapisano w niej: „13 maja funkcjonarusze SB ujawnili w Sandomierzu siedmioosobową grupę nauczycieli szkół ponadpodstawowych, zajmującą się sporządzaniem ulotek i kolportażem wydawnictw”.
 W innym opracowaniu notatka: „Na podstawie informacji operacyjnych 13 maja 1982 r. dokonano przeszukań i ujawniono grupę nauczycieli zajmujących się sporządzaniem i kolportażem ulotek. Podjęto decyzje o internowaniu trzech nauczycieli z dwóch szkół w Sandomierzu (m.in. Piotra Jakubiaka i Alicji Lyro, którzy po zwolnieniu z ośrodków internowania zostali przeniesieni do innych szkół na stanowiska bibliotekarzy)”.
 
 
Etykietowanie:

10 komentarzy

avatar użytkownika natenczas

1. > PiotrJakubiak,

avatar użytkownika PiotrJakubiak

2. współpraca

zdaje się, że nasze "bannery" mamy wymienione: wielkasolidarnosc i
zolnierzesolidarnosci.webs.com
ale napiszę coś specjalnie dla Wielkiej Solidarności, a także dam zdjęcia.

Piotr Wiesław Jakubiak

avatar użytkownika natenczas

3. > PiotrJakubiak,

W imieniu swoim i kolegów już teraz dziękuję i z niecierpliwością czekamy.
Z pewnością będzie to ciekawy materiał.

Pozdrawiam.

avatar użytkownika Tymczasowy

4. Dzieki

Tekstow dlugich nie czytm, ale ten jest na miescu. Nie studiowales Autorze czasem na KUL-u?
A ja pamietam z Okecia soldatow z kalachami oraz urzednika z British Airlines, ktory boczkiem rzucil mi zyczenie: "Niech sie panu wiedzie".

avatar użytkownika PiotrJakubiak

5. Studia

Nie na KUL. Studiowałem w różnych miejscach, jak Szczecin, Rzeszów, Toronto, ale pochodzę z Zamojszczyzny. W Lublinie mam krewnych.

Piotr Wiesław Jakubiak

avatar użytkownika PiotrJakubiak

6. @Tymczasowy

Na lotnisku to typowe. Wielu ludzi próbowało ukradkiem wyrazić nam współczucie - solidarność? Potem bywało też odwrotnie
Kiedy w 1994 byłem w Berlinie, odwiedziłem też Polskę. Z tego czasu pamiętam jakichś funkcjonariuszy, który patrzyli na mnie tak, jakbym był poszukiwanym bandytą.

Piotr Wiesław Jakubiak

avatar użytkownika Maryla

7. Kar po 2 lata więzienia w

Kar po 2 lata więzienia w zawieszeniu na 5 lat dla byłego szefa PZPR Stanisława Kani i byłego szefa MSW Czesława Kiszczaka chce prokurator IPN w procesie w sprawie wprowadzenia stanu wojennego w 1981 r.

Oskarżenie wnosi o umorzenie postępowania wobec trzeciej oskarżonej, byłej członkini Rady Państwa PRL Eugenii Kempary z powodu przedawnienia karalności jej czynu - ale z jednoczesnym uznaniem jej winy.

Wnioski takie zgłosił oskarżyciel publiczny, prokurator pionu śledczego IPN Piotr Piątek w mowie końcowej przed Sądem Okręgowym w Warszawie. Tego dnia sąd zamknął przewód sądowy, który trwał od września 2008 r. W swej mowie Piątek mówił m.in., że dekrety o stanie wojennym wydano bez podstawy prawnej. Dlatego - zdaniem IPN - od godz. 22.30 w nocy z 12 na 13 grudnia dochodziło do bezprawnego pozbawiania wolności działaczy NSZZ "Solidarność" oraz bezprawnego skazywania za czyny, które nie mogły być wtedy przestępstwami, np. udział w strajkach.

Obrońcy zabiorą głos na następnej rozprawie 20 grudnia, "aby się przygotować"; nie wiadomo jeszcze, kiedy będzie mógł być ogłoszony wyrok.

84-letni Kania i 86-letni gen. Kiszczak odpowiadają za udział w "związku przestępczym o charakterze zbrojnym", który na najwyższych szczeblach władzy PRL przygotowywał stan wojenny (grozi za to do 8 lat więzienia). 82-letnia Kempara ma zarzut przekroczenia uprawnień przez głosowanie za dekretami o stanie wojennym - wbrew konstytucji PRL, bo podczas sesji Sejmu Rada nie mogła wydawać dekretów (grozi za to kara do 3 lat więzienia).

Od sierpnia tego roku proces toczy się już bez udziału byłego szefa PZPR, byłego premiera i byłego szefa MON 88-letniego gen. Wojciecha Jaruzelskiego, którego sprawę z powodu złego zdrowia sąd wyłączył z tego postępowania i zawiesił. Jest on oskarżony o kierowanie "związkiem przestępczym", za co grozi do 10 lat więzienia.
PAP

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika PiotrJakubiak

8. wyroki

Gdyby w Polsce byli sędziowie godni tego stanowiska, wydaliby wyroki zgodne z prawem. Z ich dotychczasowych zachowań wiemy tyle, że są to ludzie niegodni, po których można spodziewać się najgorszego. Zresztą już to zrobili w stosunku do jaruzela.

Piotr Wiesław Jakubiak

avatar użytkownika Maryla

9. Wałęsa pod Wujkiem: Czy ta ofiara byla potrzebna?

http://www.dziennikzachodni.pl/stronaglowna/478358,walesa-pod-wujkiem-cz...

I co Bolkowi odpowiecie? Dla niego była korztystna, z czworaków do pałacu na Polanki, to skok lepszy, niż przez płot stoczni (podobno z motorówki)

Pozdrawiam

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika PiotrJakubiak

10. Odpowiedź Pani Maryli

Jak zwykle bredzi bez sensu. Nie miał żadnego wpływu na to, co się działo w kopalniach po 13 grudnia.On nie ma też żadnego sumienia. Możemy dyskutować między sobą, ale nie z takim wrogim nam elementem.

Piotr Wiesław Jakubiak