Z łagru nad Morzem Białym, do Polskiego Wojska
W okolicy San Francisco w Kalifornii, mieszka 90 letni weteran II wojny światowej. Po wielokrotnych prośbach Pan Zdzisław J. Xiężopolski dał się namówić do napisania wspomnień o swoich życiowych przejsciach i przygodach. Tam gdzie było to możliwe zachowalismy orginalny język Autora. Część IX, zabierze nas z łagru Panoi , na pówyspie Kola, do Tatiszczewa nad Wołgą do tworzącej się Armi Polskiej.
Doprowadziłem poprzednio do uczty ze śledzia i następującego po nim pragnienia.
Oto co stało się potem. Jechalismy pociągiem osobowym z szybkoscią pospiesznego stając dwa, może trzy razy dziennie, zapewne dla zmiany lokomotywy i dostarczenia nam trochę żywnosci. Trzeciego dnia poprowadzono nas, po kilkuset, dużym miastem do stołówki na ciepłą strawę, o dziwo, bez uzbrojonych zbirów i tylko z przewodnikiem. Tam pokrzepilismy się gorącą i gęstą zupą, chlebem i może drugim daniem, czego nie pamiętam i jechalismy dalej jeszcze dwa dni. Zorientowalismy się w jakim kierunku. Południowym. Tym razem wagony miały ubikacje, to przynajmniej nie mielismy problemów.
Cel tej podróży w wygodzie był nam nieznany, aż do przybycia do dużego miasta (pamięć nie służy). Stanęlismy przed stacją i łagodnym tonem kazano nam wysiadać i sformować kolumnę. Wyruszlismy dalej piechotą. Przechodząc przez piękną i zieloną łąkę, ten i ów zaopatrzył się w wodę z sadzawki z żabami. Przekonali się na własnej skórze, że takiej wody nie wolno pić. Ja także napełniłem mój słoik po groszku, przywiązany do pasa, ale zdołałem się powstrzymać, mimo pragnienia na tej spiekocie. Bo dzień był piękny. I tak dotarlismy do lasu.
Tu sowieci objęli swoje obowiązki, obstawiają naokoło. Boczni przedzierają się przez krzaki, aż przekonali się, że nikt z nas nie ma chęci do ucieczki. Wtedy dołączyli do nas. O zmierzchu zarządzono odpoczynek. Zebralismy się w dosć zwięzłą grupę i każdy usiadł albo położył się w miejscu, które wydawało mu się najwygodniejsze ( nie było takowych). Zapadła noc – i kapusniaczek. I tak, z wartą naokoło, pogrążylismy się w głęboki sen przkryci nasiąkającymi wodą płaszczami lub kocami (kto je miał), nie martwiąc się o strażników. Biedne chłopaki. Wykonywali rozkaz.
O brzasku ruszylismy w dalszą drogę. Las i las. Ni żywej duszy. Kiedy wreszcie dojdziemy do celu ? Chyba dadzą cos do zjedzenia i picia? Jak długo można się florze (roslinosci) tego mieszanego lasu przyglądać? Około południa wyjawiła się na polance grupa dwu-piętrowych drewnianych domów – gdzie wkroczylismy z nadzieją lepszej przyszłosci.
W Sowieckim Osrodku Wypoczynkowym w Talicy (Juzkii Łager)
Jak się póżniej dowiedzielismy, było to osiedle letniskowe dla wybranych zasłużonych budowniczych socjalizmu. Nie było tu wieżyczek strażniczych, ale zachowano druty. Nasze oczekiwania okazały się niepłonne. Po zakawterowaniu się otrzymalismy względnie gęstą rybną zupę. Zjedlismy ją bez szukania robaków. One jedzą to samo, to co i za różnica? Namokłe płaszcze i koce rozwiesilismy na drutach. Nikt nie protestował. Po NKWDzistach ani sladu. Jedzenie okazało się niezbyt obfite, ale lepsze niż w obozie indoktrynacji. Wysiłki rozlicznych „rukowodzicieli” nie dały spodziewanego rezultatu. Jeden, jedyny Litwińczuk, o którym wzmiankowałem wczesniej, dał się przekonać o dobrobycie w socjalizmie ( Litwińczuk był jeszcze z nami w Archangielsku, zniknął bez wiesci w tym raju).
Sowiecko – Polska Przyjazń
W sąsiedztwie bramy dzielącej nas od sowieckich władz zbudowana była obszerna, ale dla przewiewu, bez scian scena, a przed nią rząd ławek. Stamtąd rozlewała się przez ogromne głosniki wiesć, że nie jestesmy więzniami. Oni, innemi słowy Związek Sowiecki, są naszymi najlepszymi przyjaciółmi i będziemy walczyć razem my bracia słowianie przeciwko hitlerowskim faszystom. Acha, więc Rosja i Niemcy dla odmiany teraz walczą. Oczywiscie Sowieci zwyciężą. Takie brednie brzmiały cały dzień i nie można było temu zapobiec, bo głosniki są gdzieś na drzewach, gdzieś ukryte po ich stronie.
Życie obozowe
Wyżywienie nie było wykwintne, nawet nie wystarczające. Po posiłku obiadowym i wieczornym zgłaszali się ludzie do mycia kotłów i porządków kuchennych, 4 do 6 dziennie. Ci szczęsliwcy dostawali repetę, czyli gęstą zupę. Ich żołądki odzwyczaiły się już jakiś czas temu od jakosci i obfitosci pokarmu, to też przez długi czas odbijało się im zgniłymi jajami. Trzeba było ich omijać.
Z tej leśnej sceny politrucy bajdurzyli o nagłej i niezwykłej przyjazni polsko-sowieckiej. Widownia gwizdała, więc zaniechali. Walutą obiegową była ciągle porcja chleba i odbywały się tam jarmarki za sceną.
Pewnego razu jeden z nas (a raczej kilku), ogłosił, że odbędzie się koncert w teatrze. Mgliste są moje wspomnienia z tego okresu, ale pamiętam doskonale, że grał na skrzypcach, jak się póżniej dowiedziałem – doktór, m.in. humoreskę Dworzaka. Jakim cudem zachował skrzypce? I jak on się nazywał? Wiele, wiele lat póżniej byłem w charakterze reprezentanta miejscowego polskiego koła weteranów, na pogrzebie niejakiego pana Brucha, Żyda i skrzypka z zawodu, który także przeszedł łagry sowieckie. Tu w San Francisco. Czyżby to był ten sam? Ale przecież nie był doktorem, a tamtego zwano doktorem. Nie miałem okazji z nim rozmawiać, ten nazywał się Bruch, nazwiska tamtego nie pomnę.
Komisja Lekarska
Pewnego dnia ( chyba to było 1/IX/41) ogłoszono, że odbędzie się przegląd lekarski, na który mają się stawić wszyscy. No i odbył się. Musielismy przedefilować nago przed dwoma lekarzami i jedną lekarką.Innego dnia zaprowadzono nas na inny przegląd. Prowadziła nas bardzo ponętna (na bezrybiu i rak ryba), ładna i młoda kobieta. A my za nią, obserwując jej wdzięczne ruchy. Była pulchna, ale nie tłusta. Wreszcie usiadła za stołem z dwoma polskimi sierżantami podchorążemi, którzy próbowali z nią romansować. Zjawisko to śmiało się wdzięcznie i często. Ta twarz, te ząbki, ta figura...
I ona była lekarką. Na czym polegał ów przegląd? Ona z czarującym uśmiechem pytała każdego: ”a woszy imiejesz?”, kto by się przyznał temu zjawisku, że ma wszy, choćby go nawet wtedy gryzły. „Niet nie imieju”, co było oczywistym kłamstwem. W tym miejscu nie było gdzie się wykąpać. Więc wszystkie te przeglądy wykazały, że jesteśmy w doskonałej kondycji, zdolni do służby wojskowej. Innego dnia, grupa ochotników poszła na wyrąb lasu. Raczej pojechała kolejką wąskotorową pod przewodnictwem starszego i dobrodusznego pana i bez straży.
Do Polskiej Armii w Tatiszczewie
Bylismy tam, czy ja wiem,może ze trzy tygodnie. Dat nie pamiętam. W każdym razie jednego jesiennego, ale pięknego poranka, polecono nam zebrać manatki i udać się na przystanek kolejowy. Tam czekały już wagony. Platformy bez scian i dachu, używane do transportu kłód drzewa. Podróż była krótka. Przybylismy do przystani (na rzece Klażmie), gdzie wypełnilismy po brzegi stojące tam krypy. Operacja ta trwała kilka godzin. Już póżnym wieczorem statkiem „Robespierre” z holownikiem na czele ruszylismy z prądem. Ciemno, że oko wykol, zwłaszcza pod pokładem. Nic na około, tylko las i las. Wreszcie dotarlismy do stacji kolejowej w Wiażnikach a stamtąd przez Kawrowo – Orzamas – Rozajewska – Penza do innej zwanej Tatiszczewo, pod Saratowem nad Wołgą. Stamtąd marszem polną drogą do innego lasu i stadionu sportowego. Tam znowu podzielilismy się na grupy, zaopatrzeni w namioty i wskazania gdzie je rozbić. Było nieco zamieszania. Było to 8/IX/41 roku.
Zdzisław Józef Xiężopolski
(Już wkrótce część X wspomnień obejmująca tworzenie się Armii Polskiej w Tatiszczewie) .
Jacek K.M.
- Jacek K.M. - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
3 komentarze
1. 8,września 1941
jak dziwnie się czyta ta prawdziwą opowieść,dziwnie
szczególnie dzisiaj czyli 10 września 2011
serd pozdr dla Autora
i dla spisującego jego opowieść
gość z drogi
2. @gość z drogi
Witaj Gosciu, daty są dla naszej pamięci i refleksji jak gwożdzie wbite w sciany czasu. Na nich wieszamy swoje obrazy, na jakie nas stać... Pozdrawiam.
Jacek.
3. Witam,Te obrazy
są jak najcenniejsze fotografie Naszej Rodziny,Naszych Bliskich,Polski
TO czas zatrzymany,Czas przeszły a jednak Obecny
serd pozdr
gość z drogi