Degrengolada
Dwa tygodnie temu, 21 kwietnia, Toyah napisał notkę p.t. "O zdrajcach o świcie" [TUTAJ, dział "starsze posty"]. Opisał w niej działalność prowadzonego przez "Agorę" portalu Widelec, który zajął się wyśmiewaniem ubogich, bezrobotnych, piszących raczej nieporadne CV, czyli po naszemu życiorysy. Oczywiście środowisko t.zw. "salonu" i "Czerskiej" ma na sumieniu znacznie poważniejsze grzechy niż okazywanie pogardy dla biednych. Łatwo można się o tym przekonać, czytając choćby artykuly red. Ziemkiewicza w "Uważam Rze".
Na mnie jednak tekst Toyaha zrobił silne wrażenie, gdyz jestem dostatecznie stara, by pamiętać od czego zaczynała się kariera tego środowiska i mogę zaświadczyć o rozmiarach jego degrengolady moralnej. Otóż początkiem był Komitet Obrony Robotników, czyli KSS"KOR". To nielegalne i zwalczane przez władze stowarzyszenie powstało po to by nieść pomoc przesladowanym przez komunistów robotnikom z Radomia i Ursusa. Ono rzeczywiście to robiło. Wtedy bycie opozycjonistą nie niosło w perspektywie żadnych konfitur, tylko rewizje i areszty. W roku, powiedzmy, 1977 nikt nie mógł przewidzieć, że za 12 lat upadnie PRL, a za 15 nie będzie już Związku Sowieckiego. Sprzeciwianie się władzy wymagało dużego samozaparcia. Trzeba jednak zauważyć, że dzisiejsi bezrobotni stanowia odpowiednik dawnych, tępionych przez komunizm robotników. Oni też są wykluczeni przez obecny system, choć nikt ich nie zamyka w wiezieniach i nie bije. "Agora" ma jednak dla nich tylko drwiny. Oto miara jej upadku.
W latach 70-tych były też inne inicjatywy. Należało do nich Towarzystwo Kursow Naukowych. Trudno w tej chwili w to uwierzyć, ale czołowymi wykładowcami byli tam Waldemar Kuczyński i Władysław Bartoszewski, całością zaś kierował Andrzej Celiński. W niczym nie przypominali oni dzisiejszych zaślepionych nienawiścią i plujacych jadem starców. Ich wyklady byly ciekawe i można się z nich było dużo dowiedzieć. W stanie wojennym nawet Żakowski zachowywał się przyzwoicie, jak o tym zaświadcza Jerzy Trammer. Cóż się więc stało?
Ziemkiewicz twierdzi, że w 1989 r. część opozycji dogadała się z komunistami i wspólnie dokonali skoku na kasę. Urbankowski w ostatniej "Gazecie Polskiej" celnie napisał, że politycy, którym nie udał się terror porozumieli się z tymi, którym nie udał sie przewrót. Wszystko to przwda, ale należy wspomnieć jeszcze o jednym czynniku. Jest nim pycha. Dobrze jest pamietać, ze przed rokiem 1980 opozycja demokratyczne była naprawdę nieliczna. Jeszcze na poczatku 1980 Wojciech Arkuszewski wypłakiwał mi się w mankiet, że opozycjonistow w Polsce, jak żubrów, jest około tysiąca i jakoś liczba ich nie rośnie. Aby latami działać w takich warunkach, trzeba było mieć silne przeświadczenie o własnej słuszności i wyższości nad obojętnym tłumem. Zadufanymi w sobie ludźmi łatwo jest jednak manipulować. Wydaje mi się, że taki na przykład Michnik sądził, że to on robi w konia Jaruzelskiego i Kiszczaka, podczas gdy było dokładnie odwrotnie. To izolacja, pycha i zadufanie były praprzyczyną opisanej powyżej degrengolady.
- elig - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
7 komentarzy
1. @elig
"na przykład Michnik sądził, że to on robi w konia Jaruzelskiego i Kiszczaka, podczas gdy było dokładnie odwrotnie." TAAAAAA i dlatego obaj z Wałęsą do Moskwy jeździli.
Co za brednie !
Powrót do monopolu jednej partii i jednej
elity we wszystkich obszarach życia publicznego. To, co uważałam za
spadek po PRL, z którego stopniowo będziemy wychodzić, dzisiaj okazuje
się zjawiskiem trwałym.
Ale postkomuniści dzisiaj znaczą dużo, dużo mniej.
Problem w tym, że to nie oni dzisiaj domykają system. Robią
to ludzie z dobrymi legitymacjami solidarnościowymi, którym „wolno" w
życiu publicznym znacznie więcej niż byłym działaczom PZPR. I to oni
rewitalizują nam spadek po PRL.
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
2. Komunista musi być wierny
Michnik sprytniejszy i lepiej ustawiony od Borowskiego, ale ideologia i środowisko to samo
Mam talent polemiczny - "Życie."
Joanna Bichniewicz
Nie lubi planować. - Ilekroć myślałem sobie, że coś będę robił w przyszłości, zakładałem, że osiągnę to i to, i gdy nie wychodziło, miałem poczucie niespełnienia, głębokiego rozczarowania, zmarnowania całego życia niemal. Nie lubię tego. Staram się więc nie planować swojej kariery - mówi Marek Borowski, od niecałego miesiąca marszałek Sejmu. Niektórzy jego koledzy z klubu SLD sądzą, że nie odrzuca myśli o walce w następnych wyborach prezydenckich, a najbliższe cztery lata wykorzysta do umocnienia swej pozycji na lewicy i do stworzenia portretu męża stanu. Marszałkowanie Sejmem to dobra pozycja wyjściowa.
Urodził się w 1946 roku w Warszawie. Jego ojciec, porucznik Ludowego Wojska Polskiego, był wówczas naczelnym w „Życiu Warszawy". Nie sposób o nim nie wspomnieć, bo inaczej nie da się dobrze zrozumieć atmosfery, w jakiej dorastał dzisiejszy marszałek Sejmu. Wiktor Borowski miał za sobą dość typową drogę komunisty. W1920 r. jako piętnastolatek wstąpił do kierowanego przez komunistów Klubu Młodzieży Robotniczej. Od 1926 roku był członkiem Komunistycznej Partii Polski. KPP była nielegalna - została zdelegalizowana po tym, jak w czasie wojny polsko-bolszewickiej poparła bolszewików.
- KPP była w dużej mierze powiązana z wywiadem sowieckim - mówi historyk Andrzej Kunert. - Jej komórki (zwłaszcza Wydziały Wojskowe) często były komórkami sowieckiego wywiadu. To nie znaczy, rzecz jasna, że wszyscy jej członkowie byli agentami Moskwy.
Wiktor Borowski zaszedł wysoko - pracował w sekretariacie KC KPP.
Za działalność wymierzoną w interesy kraju trzykrotnie sąd skazał ojca dzisiejszego marszałka Sejmu na więzienie. Jednak za pierwszym razem, w 1920 roku, okazał się zbyt młody i objęła go amnestia, a za drugim ze względu na zły stan zdrowia odsiedział tylko część wyroku. Gdy trzeci raz skazano go na więzienie - tym razem na osiem lat - wybuchła wojna i, podobnie jak inni więźniowie, Wiktor Borowski odzyskał wolność.
Komunista musi być wierny
- Czy umiałby pan teraz powiedzieć, że pański ojciec działał na szkodę Polski? - Ojciec sprzeciwiał się biedzie i wyzyskowi, a później także policyjnym metodom sanacji - mówi z silnym przekonaniem Borowski. - Nie był zdrajcą. Dowiódł tego, walcząc w czasie wojny. Wiktor Borowski po opuszczeniu więzienia bierze udział w obronie Warszawy.
To, że drugą połowę lat trzydziestych przesiedział w polskim więzieniu, uratowało mu życie. Śmierci nie uniknął natomiast jego brat, stryj Marka Borowskiego, Bronisław. Aresztowany w 1936 w czasie czystek przeprowadzanych przez Stalina w KPP, został, jak większość z kierownictwa tej partii, zamordowany.
- Czasem więzienie niesie ze sobą dobre strony - przyznaje Borowski. - Czystki nie zmieniły wiary ojca w komunizm. Nigdy mi dużo na ten temat nie mówił. Byłem wówczas zbyt młody, by mógł się przede mną otworzyć, ale był to dla niego problem. Tyle że on wierzył, że to nie Stalin, ale jego otoczenie, Beria, dopuszcza się zbrodni. Wiara w system pozostała.
-I w Stalina?
- No może nie przez cały czas, ale na pewno długo.
Markowi Borowskiemu zależy na dobrej opinii o ojcu. Któremu synowi na tym nie zależy? Mówi o nim jako o człowieku zasad: - Komunista musi być skromny, uczciwy, rzetelny, odpowiedzialny - uważał ojciec. I taki był - twierdzi syn.
Borowski mówi, że jego ojciec do „Życia Warszawy" przyjmował ludzi z AK, z rodzin represjonowanych. Pomagał, jeśli mógł. Potwierdzają to dawni dziennikarze ,,ŻW”, w rym Zdzisław Sierpiński, członek AK i uczestnik Powstania Warszawskiego. - Był komunistą, który nie przywiązywał większej wagi do przeszłości. Przyjął przecież do pracy mnie, Leszka Kołodziejczyka z „Baszty", Danutę Kaczyńską z „Zośki" i Andrzeja Wróblewskiego, który też był związany z AK. - Mówił, że zrobi z nas komunistów - wspominał Sierpiński na łamach ,,ŻW” w 1999 roku.
Ale już współkierowanie w latach 1951-67 „Trybuną Ludu" ojcu Borowskiego chluby nie przynosi. Zwłaszcza przez pierwsze 4 lata tego okresu. - „Trybunę" z tamtych czasów czyta się z zaciśniętymi zębami - poraża drętwotą propagandy - mówi Andrzej Kunert. W1967 roku Wiktor Borowski przechodzi na emeryturę.
Babcia jako wyłom
Stefania, babcia Marka Borowskiego ze strony matki, była żoną zamożnego przedwojennego jubilera. Nie pracowała. Zajmowała się domem i dziećmi. Po wojnie, gdy o córkę ubiegał się nie pierwszej już młodości komunista, była przeciwna małżeństwu. Ale młodzi postawili na swoim. Szybko urodził im się syn.
Babcia była łącznikiem między tym, co obecne a czasem przedwojennym - wspomina Borowski. - I to przez nią ciągle mi coś nie pasowało. Bo mi mówiono, że przed wojną była tylko nędza i głód, a babcia opowiadała, ile co kosztowało i ile kto zarabiał. Lubiłem liczyć i np. u urzędnika nie umiałem się tej nędzy doliczyć. Wychodziło mi, że oni wtedy mieli lepiej. Pytałem więc: jak to właściwie jest? Patrzono wtedy na mnie dziwnie. Trochę przez to byłem taki element niepewny. Ale ja nie kwestionowałem socjalizmu, mi się tylko liczby nie zgadzały.
Babcia miała silną osobowość i postawiła na swoim w jednej podstawowej sprawie: wnuk ma być ochrzczony. Mały Marek chodził nawet przez jakiś czas regularnie do kościoła, by potem stać się „zdecydowanym ateistą". - Dziś jestem po prostu niewierzącym. Szanuję tych, którzy wiarę traktują jako zbiór zasad etycznych, których starają się przestrzegać.
Dał temu wyraz, kiedy wraz z Tadeuszem Mazowieckim wprowadził do tekstu preambuły do konstytucji zamiast odwołania „W imię Boże" zdanie: „My (...) zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł...".
Bananowa szkoła
W czasach szkolnych Borowski mieszkał na rogu ulic Chałubińskiego i Wawelskiej w Warszawie, w dużym mieszkaniu z widokiem na Pola Mokotowskie. Naprzeciw tej kamienicy stoi teraz budynek Głównego Urzędu Statystycznego - wtedy była tam zarośnięta chaszczami łąka. - W tych chaszczach łatwo było się schować - opowiada Borowski - często tam się bawiliśmy. Czasem je podpalaliśmy. Ale się paliły- śmieje się z rozrzewnieniem.
Do szkoły (wtedy Klementa Gottwalda, dziś Stanisława Staszica) nie miał daleko. Kilkaset metrów, musiał tylko przejść przez ruchliwą ulicę Chałubińskiego.
- Może dlatego bardzo długo odprowadzała go gosposia - wspomina jeden z jego kolegów z klasy. Pamiętam ze naśmiewaliśmy się z niego z tego powodu.
- To potwarz - odpowiada Borowski - zaręczam, że odprowadzano mnie najwyżej do trzeciej klasy szkoły podstawowej.
Gottwald to była i szkoła podstawowa i liceum. Chodziło tam wiele dzieci ważnych urzędników PRL. - Było sporo dzieci oficerów Informacji Wojskowej, szefów państwowych instytucji, NBP- opowiada Jan Lityński, kolega Marka Borowskiego z klasy.
- Wyróżniali się, byli zamożniejsi od rówieśników, lepiej ubrani.
Młody Borowski był bardzo dobry z matematyki - mówi Michał Kleiber, który chodził z Borowskim przez jedenaście lat do tej samej klasy i od czasu do czasu siedział z nim w jednej ławce. - Łączył nas jednak bardziej sport niż matematyka.
Ale matematykiem musiał być dobrym, skoro znalazł się w ogólnopolskim półfinale olimpiady matematycznej.
A sport? Kleiber zapamiętał, że to piłka nożna i koszykówka. - Ja byłem głównie siatkarzem - poprawia Borowski.
Borowski jako jedyny w klasie zapisał się do Związku Młodzieży Socjalistycznej. A tu, niemal pod nosem, powstał Klub Poszukiwaczy Sprzeczności Adama Michnika.
- Jeśli ktoś mówi, że mam talent polemiczny, to zrodził się on właśnie wtedy - stwierdza.
- Ja musiałem z nimi wciąż polemizować. Oni coś czytali, np. „Kulturę", słuchali Wolnej Europy i mieli wiadomości, z którymi ja musiałem coś zrobić, jakoś reagować. Zadawałem wciąż pytania ojcu, sam wiele czytałem, musiałem być na bieżąco.
- To fakt, on zwykle odzywał się z pozycji komunistycznych - wspomina Lityński.
Ostro polemizował i chodził na spotkania klubu. - To był rodzaj elity w naszym środowisku - mówi Lityński - Wypadało tam się pojawiać. Było ciekawie i były ładne dziewczyny.
- Mam nawet zdjęcia - kolega mi niedawno przysłał, zrobione na jednym ze spotkań klubu. Byłem tam ja, Michnik, Kuroń... jak z innego, odległego świata te fotografie - mówi Borowski.
Zapamiętano, że miał cięty język, dużą pewność siebie i złośliwy dowcip.
Marcowe koty
W marcu 1968 był na piątym roku studiów w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (dzisiaj Szkoła Główna Handlowa). Działał w ZMS-ie i był dość znany na Wydziale Handlu Zagranicznego. Zawzięty komunista - mówią o nim koledzy z tamtych lat. Co go podkusiło, by zwoływać ten wiec?
- Nie żałuję. To nie był błąd. Docierały do nas relacje z Uniwersytetu Warszawskiego. Że spałowano tam naszych kolegów. Było wielkie poruszenie. Ktoś chciał wychodzić na ulicę z protestami. To nie był dobry pomysł. Zaproponowałem, by pójść do rektora i poprosić o zgodę na wiec. Myślałem, że może ktoś do nas przyjdzie, wyjaśni. Rektor zachował się w porządku. Zgodził się. Sala nabita po brzegi. Padały różne głosy. Bardzo różne. Ustaliliśmy, że wystosujemy rezolucję. Wybraliśmy komisję, która miała jej tekst przygotować. Też do niej wszedłem.
Studenci, a z nimi i Borowski domagali się między innymi zniesienia cenzury.
Dzień później w uchwale Senatu SGPiS młody Borowski mógł przeczytać: „Znaczna część młodzieży sądziła, że jej działania służą dalszemu ulepszaniu naszego życia, ale - poza inspiratorami tych działań - nie była dostatecznie uświadomiona i nie rozumiała, że jej postępowanie, obiektywnie biorąc, jest w danej sytuacji szkodliwe i służy zakamuflowanym przed ogółem młodzieży celom grupy zbankrutowanych inspiratorów politycznych".
Potem wszystkich, którzy byli w komisji opracowującej rezolucję, spotkały szykany. Mieli dostać powołanie do wojska. - Pamiętam mama płakała, ojciec ją pocieszał, a ja zastanawiałem się, czy brać kożuch, bo skierowano mnie gdzieś pod Suwałki - opowiada Borowski.
Do armii ostatecznie nie poszedł, bo za studentami wstawił się rektor. Z uczelni też nie wyleciał, z ZMS-u też nie. - Wstawiła się za nim redakcja uczelnianej gazetki „Sigma" - opowiadał „Gazecie Polskiej" ówczesny działacz Związku Jerzy Kropiwnicki, który studiował z Borowskim na jednym roku. - To go uchroniło.
„Partia zrobiła błąd"
Nic nie uchroniło go za to przed wyrzuceniem z szeregów PZPR, do której zapisał się rok wcześniej. Tym był zdruzgotany. - Ja uważałem, że wszystko, co robię, to zgodnie ze statutem partii, dokładnie tak, jak powinienem. Towarzysze nie podzielali jednak tego zdania.
Opuszcza zatem PZPR- ale jak mówi - „był nadal wierny jej wartościom".
I - jak twierdzi - to partia zrobią błąd pozbywając się go, a nie on organizując wiec.
- Teraz pewnie mogę się tym chwalić w życiorysie, że mnie wywalono. Ale wtedy tak nie było, wtedy to oznaczało, że cała droga życiowa, którą sobie ułożyłem, kompletnie się zmienia. Ja miałem pracować na uczelni, robić doktorat, jeździć na staże zagraniczne, stypendia - po tym wydziale tak się jeździło. Moi koledzy wszędzie byli.
A tu nic z tego. Na dodatek nie bardzo mógł znaleźć pracę (co, jak podkreśla, nie zachwiało w nim wiary w system).
- Odwiedziłem z sześć central handlu zagranicznego. W każdej mieli wolne miejsca i w każdej mówiono - proszę przyjść jutro.
- Musieli mieć czas, by zadzwonić do ubeka i zapytać: Zgłosi się Borowski, można? I za każdym razem okazywało się, że nie można. Po sześciu próbach poszedłem do dziekana i popatrzyłem mu w oczy. - Mam jeszcze chodzić? Mruknął coś niewyraźnie. Wiedziałem, że nie ma czego szukać.
Ojciec był ze mnie dumny, a ja się zastanawiałem: co ja będę teraz robi? Chciałem nawet iść do fabryki, bo miałem takie socjalistyczne przekonanie, że jak będę robotnikiem, to będę lepszy...
Walkie-talkie w Domach Centrum
Pracę w Domach Towarowych Centrum rozpoczął od stanowiska sprzedawcy. Dyrektor DTC właściwie nie mógł go przyjąć, bo nie miał stanowisk dla osób po handlu zagranicznym. Po wewnętrznym owszem.
- Jednak mnie przyjął. W poszukiwaniu dla mnie pracy uruchomiło się wszystkich możliwych znajomych i ktoś tam się za mną wstawił - opowiada Borowski.
Najpierw sprzedawał w CDT, potem w Juniorze. - Nie lubili mnie na początku. Za grzeczny byłem. Zawyżałem poziom. Ale gdy kilka razy wziąłem zastępstwa za koleżanki - one miały randki, ja jeszcze byłem samotny kawaler - to już byłem lepszy. A jak dostałem wpis do książki skarg i wniosków od jakiejś zwariowanej klientki (zniecierpliwiony Borowski miał powiedzieć pani w wieku mocno balzakowskim, że to jest sklep dla młodzieży), to już byłem swój chłop.
- Spotkałem go kiedyś w Juniorze - mówi jeden z dawnych znajomych Borowskiego. - Bardzo mi zaimponował, bo biegał z takim urządzeniem, przez które rozmawiał z innymi pracownikami i szefem. Ciągle go ktoś przez to wzywał i on biegał po piętrze, doglądał interesu. Wydawało się, że ma taką nowoczesną i odpowiedzialną pracę. Ale po nim widać było, że to dla niego boczny tor.
Inny znajomy Borowskiego mówi teraz, że gdy go spotkał w Juniorze, to w pierwszej chwili bardzo się ucieszył, nie tyle ze spotkania dawnego kolegi, ale z tego, że będzie mógł kupić coś „spod lady". - Wie pani, jakie w końcu lat 70. było zaopatrzenie, pomyślałem, że to świetnie mieć znajomego w takim miejscu! Ale w końcu nie poprosiłem go o pomoc. - I sam teraz nie wiem, czy dlatego, że nie bardzo miałem o co, czy dlatego, że bałem się, że mi odmówi. Marek był bardzo pryncypialny, przestraszyłem się, że mnie ofuknie.
- Szkoda, że nie zapytał - mówi dziś Borowski. - Takie były czasy, że pewnie pomógłbym mu coś tam kupić „poza kolejnością". Miałem wprawdzie zasady, ale nie byłem tępym doktrynerem.
ZMS i pani Genia
Ledwo okrzepł w nowej pracy, wziął się za zakładanie ZMS. „Werbował" po kolei pracowników. - To było dość śmieszne, bo nagle tam na górze zobaczyli, że ja znowu jestem. Zniknąłem im z oczu po Marcu, a tu, proszę, wyskoczyłem im w Domach Towarowych jako szef ZMS-u - wspomina z satysfakcją.
Organizował dyskoteki dla załogi. - Wraz z wojskiem robiliśmy te zabawy, u nas załoga była żeńska - opowiada Borowski. - Prowadził je Piotr Kaczkowski. Był wtedy disc jockeyem.
Borowski miał wpływ między innymi na przydział mieszkań. - Koledzy z komisji przygotowali listę tych, którym chcieli mieszkania przydzielić. Jedno zostawili dla mnie. Chcieli bym nie robił kłopotu, listę podpisał i już.
Po chwili dodaje: - Niechętnie o tym opowiadam, bo boję się, że posądzą mnie o rodzaj ekshibicjonizmu moralnego. Ale cieszę się, że to zrobiłem - podobno wystarczy jeden dobry uczynek, aby zmazać inne grzechy...
A było to tak. Jak komisja przedstawiła Borowskiemu listę mieszkań z przydziałem dla niego, odmówił przyjęcia lokalu. Postanowił, że mieszkanie dostanie pani Genia.
- Genia była młodą dziewczyną. Wychowała się w domu dziecka. Była na skraju stoczenia się w przepaść. Wiedziałem, że to mieszkanie może pomóc stanąć jej na nogi.
Członkowie komisji nie bardzo chcieli się na to zgodzić. Ale Borowski się uparł: Dobrze, przyjmę to mieszkanie, ale sceduję je na nią - oświadczył. I tak zrobił.
Całkiem niedawno spotkał Genię na przyjęciu.- Ja jestem Genowefa z Juniora - przedstawiła się. Okazało się, że dzięki temu mieszkaniu i zmianie środowiska, skończyła zaocznie studia, wyszła za mąż, ma szczęśliwą rodzinę. - I powiedziała mi, że od lat, codziennie, razem z mężem się za mnie modlą. Zrobiło mi się miękko pod powiekami - mówi Borowski.
Wtedy, gdy Borowski współtworzył ZMS w DT Centrum i pomagał pani Geni, Jan Lityński siedział w więzieniu za działalność opozycyjną. - Ja wtedy uważałem, że oni nie mają racji - mówi Borowski.
- Że „są narzędziami imperializmu kapitalistycznego". Tak pan myślał?
- No może nie tak, ale wiedziałem, że szkodzą. Uważałem, że oni szkodzą całemu obozowi socjalistycznemu.
To był w ogóle problem, komu wierzyć - opowiada Borowski. - Bo co innego mówili koledzy, tworzący potem Komitet Obrony Robotników, co innego mówiła partia i oficjalna propaganda. Nie wiedziałem, nie miałem narzędzi, by weryfikować, gdzie jest prawda - tłumaczy Borowski. I opowiada, że ze swymi wątpliwościami poszedł do ojca. - Ojciec powiedział mi jedną rzecz, której się trzymałem: Jeśli nie potrafisz ocenić sytuacji, o której masz za małą wiedzę, to nie zabieraj głosu. Ale jeśli będzie się obrażać i upokarzać najbliższych znajomych, których znasz jako uczciwych i porządnych, to wtedy występuj po ich stronie.
- Stosował pan zasadę, że dopóki nie dzieje się krzywda komuś z pańskiego otoczenia, wszystko jest OK?
- To nie był konformizm - broni się Borowski
- Powtarzam, nie miałem wystarczającej wiedzy i instrumentów, by stwierdzić, kto miał rację. W 1975 roku wraca na łono PZPR. - To był środek epoki Gierka. Wszystko miało być inne. Były nadzieje na zmiany - tłumaczy.
- To był rok, w którym zaproponowano wpis do konstytucji o wiecznej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim - przypominam.
- To oczywiście niezbyt fortunna zbieżność dat, ale Związek Radziecki był dla mnie wtedy państwem sojuszniczym.
„Solidarność" go nie pociągnęła. Twierdzi, że w Domach Towarowych do nowego związku zapisywali się ludzie, których nie cenił. Wprowadzenie stanu wojennego przyjął niemal z ulgą. - To było racjonalne i słuszne rozwiązanie - mówił zarówno wtedy, jak i dziś.
W 1982 roku dostaje angaż w Ministerstwie Rynku Wewnętrznego. - Musiał go ktoś dobrze pilotować - stwierdza jeden z członków SLD i długoletni działacz PZPR. - Nie było takich cudów, by ktoś, ot tak, wypatrzył młodego zdolnego w Domach Centrum i zapragnął go mieć w ministerstwie. Nie w tamtym systemie.
- A właśnie, że tak - upiera się Borowski - byłem wtedy głównym specjalistą do spraw ekonomicznych w DTC i kiedyś minister miał spotkanie z załogą. Miałem odczyt i spodobałem się. Niedługo potem zaproponowano mi pracę w ministerstwie.
Szansa na sukces
Jako wicedyrektor departamentu ekonomicznego przepracował kilka lat. Angażował się w prace zespołu Baki, który zastanawiał się, jak zreformować ekonomicznie PRL. - Próbowaliśmy przeprowadzić pierwsze elementy gospodarki rynkowej - wspomina Borowski.
Wtedy przykleja się do niego opinia „liberalnego" i gdy powstaje rząd Tadeusza Mazowieckiego dostaje nominację na wiceministra rynku wewnętrznego. I tu zaczyna się jego rządowa kariera.
- Dla mnie dobić się tego stanowiska było prawie niemożliwe. W tamtym ustroju z moją lekko zapapraną przeszłością mogłem kręcić się gdzieś na niższych szczeblach. Dyrektor departamentu to był szczyt możliwości. Wiceministrem zostałem tylko dlatego, że to było boczne ministerstwo i kierowane przez kogoś ze Stronnictwa Demokratycznego a nie PZPR-u. Inaczej nie byłoby szans.
- „Solidarności" i Mazowieckiemu zawdzięcza pan zatem karierę polityczną?
- Jak najbardziej. Ja to zawsze mówię.
W domowym archiwum Marka Borowskiego przechowywane jest nagranie z programu Ekspres Gospodarczy z października 1990 roku. To jedno z jego pierwszych wystąpień telewizyjnych. Borowski mówi, co trzeba zrobić, by więcej turystów odwiedzało kraj, że trzeba budować hotele, prywatyzować sklepy itp. A dziennikarze nawet nie sprawdzili, jak się nazywa. I podpisali: Jacek Borowski.
Tymczasem obok rządowej, tempa nabiera polityczna kariera Marka Borowskiego. Jak sam mówi, wszystko zaczęło się dzięki Aleksandrowi Kwaśniewskiemu - od zjazdu zawiązującego SdRP.
- Kwaśniewski był największą nadzieją delegatów. Ja go znałem wcześniej, bo razem robiliśmy kampanię wyborczą przed zjazdem. I on był delegatem, i ja. Ale potem na tym zjeździe posłuchałem sali, wypowiedzi jak nie z tej epoki i pomyślałem, że ta partia nie jest dla mnie. Byłem gotów wyjść, wrócić do domu i powiedzieć żonie: zaczynamy nowy etap. I poszedł pożegnać się z Kwaśniewskim.
A Kwaśniewski chciał do władz nowej partii wprowadzić 60 swoich ludzi - inaczej nie podejmował się kierowania SdRP. Jako jednego z tej 60-tki wpisał Borowskiego. Mówił: „bez ciebie ja tego nie zrobię". Strzał był celny. - Jak ktoś mi mówi, że jestem niezbędny dla dobra ogółu, to zwykle uzyskuje ode mnie czego chce - przyznaje Borowski.
Później ta 60-tka z niewielkimi zmianami kierowała i kieruje partią do dziś.
„Twarz ma się jedną"
Od 1991 roku jest posłem. W1993 objął na rok stanowisko wicepremiera i ministra finansów. Tylko na rok, bo starł się z premierem Waldemarem Pawlakiem.
- To było widać od początku, że to dwie nieprzystające do siebie osobowości. Borowski energiczny, zdecydowany, Pawlak zamknięty w sobie, spokojny. I na posiedzeniach rządu widać było napięcie między nimi. Borowski przy konstrukcji budżetu proponował zdecydowane cięcia, Pawlak, chcąc uchodzić za prospołecznego, nie akceptował ich. Było i tak, że rząd uchwalił projekt budżetu z oszczędnościami, a nazajutrz Pawlak mówił publicznie, „że jeszcze nic nie wiadomo". To doprowadzało Borowskiego do szału - wspomina jeden z ówczesnych pracowników rządu. - Pamiętam też scenę, jak Borowski wychodził od premiera Pawlaka. Szedł po korytarzu i wyglądał tak, że gdyby ktoś stanął mu na drodze, to chyba by zabił. Pamiętam te zdecydowane kroki, tę minę. Oj, gotował się.
Poszło o Bank Śląski. Premier bez powiadomienia Borowskiego odwołał jego zastępcę, odpowiedzialnego za prywatyzację banku. Akcje okazały się zbyt nisko wycenione. Borowski oświadczył wówczas, że decyzję podjął sam i demonstracyjnie podał się do dymisji.
Marek był pewien, że Pawlak nie odważy się przyjąć tej dymisji. A on ją przyjął - mówi jeden z liderów SLD. To był dla Borowskiego duży szok. Do dziś wielu polityków SLD uważa, że blefował i przegrał.
- Trudno w to uwierzyć, ale nie blefowałem. Wiedziałem, że nie mogę zgodzić się na taki sposób kierowania rządem. Że jeśli się zgodzę, za chwilę wejdą mi na głowę - wspomina dziś. Po nocnych naradach u Kwaśniewskiego powiedziałem, że albo premier przyjmie moje warunki współpracy, albo odchodzę z rządu. No i odszedłem.
Bez konsultacji z SLD zwołuje konferencję.
- Funkcje można sprawować różne, a twarz ma się tylko jedną - mówił wtedy.
- Po tym byłem trochę rozgoryczony - przyznaje. - Ale mną w życiu trochę miotało i nauczyłem się, że nie ma takiego nieszczęścia, z którego nie można by wyjść.
Borowski w kuluarach
Od 1996 roku pełni funkcję wicemarszałka Sejmu. Intensywnie pracuje nad projektem konstytucji. Zdobywa uznanie także opozycji - za pracowitość, rzeczowość, inteligencję. Staje się jednym z liderów lewicy. Uczestniczy w rozmowach koalicyjnych. Dziennikarze lubią go za dobre, krótkie wypowiedzi. „Trzeba bardzo kochać PSL, żeby być z nim w koalicji. My kochamy" - to jeden z jego szlagierów.
Andrzej Morozowski, wieloletni dziennikarz Radia Zet, a teraz TVN 24 opowiada, że Borowski w pewnym sensie nauczył go rzemiosła. - On był strasznie czepliwy. A znał się z moim szefem Andrzejem Woyciechowskim. Jak usłyszał coś nie tak w relacji, dzwonił do niego i wytykał błędy. A błędy polegały np. na tym, że powiedziałem 3,8 a nie 3,84. Kto by na to zwracał uwagę? Otóż Borowski zwracał. Pracowałem przez niego w stresie.
Z wypowiedziami polityków SLD na temat Marka Borowskiego jest pewien kłopot. Gdy mają mówić pod nazwiskiem, mówią mniej więcej tak: bardzo zdolny, sprawny, inteligentny. Gdy mogą mówić anonimowo słychać: zadufany w sobie, nieracjonalnie uparty, arogancki, z przerostem ambicji, dążący do absolutnej dominacji.
I wtedy też czasem pojawia się takie zdanie: wie pani, spotkałem się z taką plotką, niech pani o tym nie pisze, mianowicie, że on jest bratankiem Jakuba Bermana, ale ja w to nie wierzę.
O tym, że jego dziadek, ojciec i stryj nosili nazwisko Berman, można przeczytać w wydanym w czasach PRL-u „Słowniku Biograficznym Działaczy Ruchu Robotniczego". W1995 roku napisała o tym „Gazeta Polska". Od tamtej pory do Borowskiego przychodzą listy. - Każdy
otwieram i czytam tę żółć. Z ciekawości, jak tym razem będzie to napisane. Potem wyrzucam.
Najłagodniejsze w tych listach to propozycje wyjazdu do Izraela, względnie na Madagaskar.
- Pochodzę po ojcu z zasymilowanej inteligenckiej rodziny żydowskiej, w której mówiono i uczono po polsku. Nie jestem Żydem (choć to żadna ujma), na moje wychowanie nie miała wpływu ani religia, ani kultura żydowska. O rodzinie ojca prawie nic nie wiem. Dziadkowie umarli jeszcze przed wojną.
Nie jest bratankiem Jakuba Bermana, stalinowskiego szefa bezpieczeństwa. Czy łączy go z nim jakieś pokrewieństwo?
- Nie wiem. Ale jeśli nawet, to czy to, że byłbym odległe spokrewniony z jakimś oprawcą, ma mieć jakieś znaczenie.
Teraz jest drugi po Bogu, czyli po Leszku Millerze. - To on jest mózgiem całego przedsięwzięcia, jakim jest nowa koalicja - mówi Marek Wagner z SLD. - Jest najlepszy do wymyślenia sposobu, jak coś przeprowadzić. Planuje z wyprzedzeniem. Strateg. Wybitna postać lewicy - chwali go Józef Oleksy.
http://www.borowski.pl/wywiady/wywiad_119.phtml
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
3. Po mojemu
tatuś Michnika należał do grupy trzymającej władze , a Jaruzel i Kiszczak chodzili na pasku. Nie sądzę , żeby od czasów Stalina sytuacja na tyle zmutowała radykalnie, żeby aż wszystko zrobiło się na odwrót.
Tylko Zambrowski ocalił ideę , że nikt nie odpowiada za zbrodnie rodziców.
4. @Maryla
To nie sa brednie. Michnik wielokrotnie opowiadał i pisał , jak to opozycja powinna się porozumiewać z Rosjanami ponad głowami PZPR. Robił wrażenie jakby wierzył, że coś takiego jest możliwe :))) /przy tym nasyceniu agenturą, o której wszyscy przecież wiedzieli/.
5. Chętnie poczytałbym
Chętnie poczytałbym monografię o początkach KOR, szczególnie o powiązaniach międzynarodowych i finansowaniu. Podejrzewam, że byłaby to wymowna lektura ;-)
:::Najdłuższa droga zaczyna się od pierwszego kroku::: 'ANGELE Dei, qui custos es mei, Me tibi commissum pietate superna'
6. @barbarawitkowska
Nie sadzę by po 1968 roku wpływy jego w PZPR były aż tak duże. Prawdą jednak jest, ze tatusiowie-komuniści roztaczali coś w rodzaju parasola ochronnego. Michnik niekiedy sam to przyznawał.
7. Elig
no i finalnie porozumiał się z Rosjanami ponad głowami PZPR.