♦ Jakie to piękne…
Grzebiąc w archiwach natrafiłem na „wydanie specjalne” tygodnika „Solidarność jeleniogórska” datowane „Marzec-Maj 1981”. Redagowałem ten tygodnik i natrafiwszy na to wydanie stwierdziłem, że przecież wydarzeń w nim opisanych nikt w Polsce nie zna. Nie są to wydarzenia spektakularne, wydarzenia, które mogłyby trafić na karty historii. Były to jednak wydarzenia, które opowiadają dzisiaj jaką moc, jaki zasięg miał ruch społeczny „Solidarność”.
Z takich „historyjek” tworzy się Historia…
Jakie to piękne… (Jan Paweł II)
Pierwsze dni stycznia 1981 roku. Jeleniogórska „Solidarność” mieści się jeszcze przy ulicy Wojska Polskiego. Wśród ludzi przychodzących tu tłumnie jeden wyróżniał się charakterystycznym, czerwonym swetrem i potężnym plecakiem. Jeden z ratowników GOPR, jeden z wielu ofiarnych ludzi gór przyszedł do nas z apelem o pomoc. Co zdołało go złamać? Człowiek, który sam jest gotów, niosąc pomoc, ratować ludzkie życie, który żyje właściwie nie dla siebie, stanął bezsilny wobec głupoty i nieuzasadnionego uporu. Złamał go upór naszych przyjaciół zza południowej granicy – fakt zatrzymania przez celników czechosłowackich darów papieskich przeznaczonych dla dzieci polskich. O fakcie tym informowaliśmy w jednym z naszych informatorów.
Jak do tego doszło? Uważałem, że najbardziej wiarygodnych informacji udzieli mi jeden z uczestników wyprawy ratunkowej do Włoch, wyprawy, która spiesząc na ratunek zasypanym przez trzęsienie ziemi Włochom, wiozła dary „Solidarności” i społeczeństwa polskiego. Sprawa darów papieskich wiąże się bowiem ściśle z akcją ratowniczą jeleniogórskiego GÓPRu we Włoszech. Wybrałem się więc do jednego z jej uczestników, pana Andrzeja Piotrkowskiego.
Jadąc do Szklarskiej Poręby, gdzie mieszka pan Andrzej, przygotowywałem się do zarejestrowania rozmowy, do notowania odpowiedzi na pytania. Zadałem tylko jedno: co Włosi sądzą i mówią o naszej „Solidarności”? Odpowiedź pana Andrzeja dała mi tytuł do tej relacji a planowana rozmowa zmieniła się w kilkugodzinne ciekawe opowiadanie o losach polskich ratowników górskich niosących pomoc ofiarom ubiegłorocznego włoskiego „terramota”. Obok nas położył się olbrzymi dzielny Ajaks – ratowniczy pies lawinowy, jeden z kilku w kraju specjalnie szkolonych psów do szukania ludzi zasypanych. Pan Andrzej jest opiekunem Ajaksa – piątego uczestnika „ekspedycji włoskiej”.
- Inicjatywa niesienia pomocy ofiarom trzęsień ziemi kiełkowała w nas od dawna. Pierwszy projekt powstał podczas trzęsienia ziemi w Algierii. Skończyło się jednak na planach, gdyż do wyjazdu nie doszło. Jednak fala sejsmiczna szła dalej, aż doszła do Włoch… *)
27 listopada 1980 roku to dzień, w którym nadeszły pierwsze oceny rozmiarów kataklizmu. Decyzja natychmiastowa. Jedziemy. Potrzebne na wyjazd dewizy pożyczamy od przyjaciół. Biuro paszportowe w Jeleniej Górze wydaje nam błyskawicznie paszporty. Do słownie na poczekaniu. Należą się tym ludziom gorące słowa podziękowania. Dzięki nim zyskaliśmy tak drogocenny w tym momencie czas.
Wyjazd zaplanowaliśmy na 29 listopada dwoma samochodami osobowymi. Jedziemy we czwórkę a właściwie w piątkę bo jest z nami Ajaks. Oprócz niego i mnie – jego opiekuna jadą Andrzej Juszczyk, Marian Sajnog, Piotr Stawicki. Wszystko spakowane i przygotowane. Jeszcze tylko telefon do Konsula włoskiego w Warszawie… I tu koniec… Wynika z jego słów, że nasza obecność jest zbędna, że mają dużo ratowników i nas nie byłoby gdzie umieścić… Na miejscu „terramota” nie jest potrzebna już żadna pomoc. Później powiem – mówi pan Andrzej – że nie było to zgodne ze stanem faktycznym i wiąże się to z mentalnością i niefrasobliwością Włochów. Lecz słowo Konsula – rzecz święta i w zasadzie nie do podważenia.
Nie dajemy za wygraną. Piotr Stawicki – dziennikarz z „Ekspresu wieczornego”, który aktywnie włączył się do akcji, ogłosił na łamach tej gazety apel o potrzebie niesienia pomocy Włochom w formie materialnej. „Ekspres” zaapelował o często niepotrzebne w domach koce, śpiwory, kołdry.
Na apel odpowiedziała błyskawicznie, bo tego samego dnia, „Solidarność świętokrzyska” z Kielc. Niebawem cała polska „Solidarność” zbierała od ludzi dary. Włączył się aktywnie PCK, bank PKO SA otworzył specjalne konto dla gromadzenia darów pieniężnych. Konta PCK również przyjmowały wpłaty na ten cel. Samochód ciężarowy zaoferował Polski Związek Alpinistyczny. Akcją został objęty cały kraj.
Już 5 grudnia ośmiotonowa ciężarówka załadowana po brzegi darami wyruszyła do Jeleniej Góry. Od tego momentu staliśmy się konwojentami darów „Solidarności” wiezionych do Włoch pod patronatem PCK.
Drobną awarię koła pod Oleśnicą usuwają błyskawicznie pracownicy tamtejszego PKS-u na hasło „Solidarność”. Kilka godzin w domu, i w drogę.
Do Włoch dojechaliśmy bez przeszkód. Celnicy czechosłowaccy przepuścili nas nie pobierając nawet należnych im w myśl przepisów 2000 koron.
Na przejazd wybraliśmy trasę przemarszu armii gen. Andersa, oczywiście w przybliżeniu, gdyż przejazd przez bezdroża i góry byłby niemożliwy.
Wiedeń powitał nas z zainteresowaniem. Największą uwagę skupiały na sobie napisy na samochodzie – pozostałość po ubiegłorocznej letniej wyprawie na Mount Everest. Serdecznie przyjęci nocujemy w ośrodku wiedeńskiego czerwonego krzyża. Dary od „Solidarności” otwierały wszystkie drzwi i granice.
11 grudnia, uprzedzony o przyjeździe, czekał na nas w Rzymie ksiądz Przydatek, jeden z wielu duchownych Polaków przebywających w Watykanie. Musimy nocować w Watykanie gdyż dopiero nazajutrz otrzymać mamy mapy, zezwolenia i przydział rejonu, w którym będziemy pracować. Ksiądz Przydatek, który te sprawy w naszym imieniu załatwia wyjednał nam też audiencję u Ojca Świętego. Czy była to audiencja? Chyba nie. Przynajmniej ja to odczułem jak wizytę u dobrego znajomego. Bo przecież, aby nas przyjąć tak, byśmy nie czekali, Ojciec Św. przesuwa audiencję wyznaczoną wcześniej dla ministrów spraw zagranicznych Chile i Argentyny, krajów, w których sporze granicznym Papież jest mediatorem. Ajaks, oczywiście obrażony, pozostał na zewnątrz, z czego nie był zadowolony ksiądz Rakoczy wprowadzający nas do biblioteki papieskiej, mówiąc, że powinien być z na-mi, gdyż jest naszą nieodłączną częścią.
Proszę sobie wyobrazić, jaki kontrast stanowiły nasze czerwone swetry i poobcierane na skałach buciory na tle przepychu pałacu papieskiego, smokingów i nienagannych mundurów Szwajcarów.
Rozmowa z Papieżem była rozmową o Polsce, o górach, nartach i ratownictwie, o solidarności i tragedii Włochów. „Ja tam byłem – powiedział Ojciec Św. – i jest to ogrom ludzkiego cierpienia. Jest to piękne, że właśnie Polacy są tam, gdzie powinien być człowiek chrześcijanin, samarytanin i gdzie jest potrzeba ratowania życia. Biorąc od nas plakietkę „Solidarności”, trzymając ją w ręce, zamyślił się chwilę i uśmiechając się powiedział: „Jakie to piękne…”. Słowa te mówią za siebie. Otrzymał też od nas Ojciec Św. niewielką urnę z jeleniogórską ziemią. Okazało się, że była to jedyna ziemia z Polski, jaką wówczas Papież miał u siebie. Poza tym w słowach: „Jak ja bym pojeździł na nartach, to tylko ja wiem…” wyraził Papież tęsknotę do ukochanych przez siebie polskich gór.
Na zakończenia Ojciec Święty przesłał za naszym pośrednictwem pozdrowienie wszystkim polskim ratownikom górskim.
Tu muszę wtrącić swoją refleksję. Pan Andrzej twierdzi, że nic nowego nie mówi, że to samo nagrała ekipa Dziennika Telewizyjnego. Co z tego reportażu zrobiono, tośmy widzieli na ekranach. Czyżby nie była to sprawa wielkiej wagi? Czyżby był to marginesowy epizod? Wróćmy jednak do dalszego ciągu wspomnień.
- Od tego momentu towarzyszy nam pani Nina Gawrońska. Jest tłumaczem i przewodnikiem w naszej akcji. Jest to na co dzień niestrudzona działaczka Polonii włoskiej i wielce zasłużony człowiek dla sprawy polskiej na Zachodzie.
Do Lioni, gdzie otrzymaliśmy skierowanie do pracy jedziemy przez Avellino. Wielkością i położeniem są to miasta, które można porównać z naszymi: Avellino z Jelenią Górą a Lioni ze Szklarską Porębą. Miasta te leżą w Kampanii u podnóża gór, nieco na północ od historycznych Pompei.
W Lioni zgłosiliśmy się do dyspozycji kierownictwa akcji, rozdaliśmy koce, a resztę darów oddaliśmy do magazynów sztabu.
Wcześniej wspomniałem o niefrasobliwości i specyficznej charakteryzującej się wręcz lekceważeniem sytuacji, mentalności Włochów. Okazało się, że jesteśmy jedyną grupą ratowniczą dysponującą wyszkolonym psem lawinowym, że dary nasze okazały się bardzo potrzebne i, że przyjechaliśmy za późno.
Na przedmieściach Lioni, przy drodze, dopalały się sterty szmat zapewne aby zapobiec wybuchom epidemii. W samym mieście, gdzie nie było ani jednego całego domu, ludzie na wyczucie rozgarniali gruzy. Dla pełnego zobrazowania sytuacji należy powiedzieć, że pierwsza fala sejsmiczna przyszła w czasie meczu piłki nożnej Juventus Turin – Inter Mediolan. Czym dla Włochów jest piłka nożna, tego mówić nie trzeba. Większość mieszkańców była w domach. Ci, którzy wybiegli przywalani byli przez ściany domów sąsiednich, tych, którzy zostali grzebały gruzy domów własnych. Do pełnego obrazy tragedii doszła pogoda – na przemian śnieg i deszcz, temperatura w pobliżu 0ºC.
Brak dostatecznej informacji był właśnie przyczyną tego, że przyjechaliśmy za późno. Gdybyśmy przyjechali tak, jak planowaliśmy – 29 listopada uratowalibyśmy może niejedno życie. Po dwóch tygodniach dzielny Ajaks wyciągał jedynie mniej lub bardziej skrwawione strzępy szmat ze szczególnie przez nas penetrowanych rejonów kina i rynku. Dowodzący akcją gen. Zamberletti, który w zasadzie unormował i uporządkował akcję ratowniczą był szczerze zmartwiony tym, że nieświadomość sytuacji, informowanie na wyrost, przecenianie własnych sił przez włoskich przedstawicieli spowodowała nasze opóźnienie.
Miejsce „terramota” w Lioni przydzielone zostało pod opiekę włoskiej partii komunistycznej i trzeba przyznać, że kierowała ona akcją wzorowo. Mieliśmy sygnały, że w niektórych miejscach Włoch było o wiele gorzej. W Lioni nie brakowało żywności. Dbano też o zachowanie higieny. Posiłki urozmaicane dużą ilością świeżych owoców wydawane były (oczywiście bezpłatnie) na tackach z tworzywa sztucznego do jednorazowego użytku. Sztućce, też plastikowe, po posiłku były wyrzucane. Ja osobiście dziwiłem się tym, że plastikowy nóż kroił mięso. Nikt nie był głodny, szczególnie Ajaks, którego wszyscy, świadomi jego roli w akcji, fetowali.
„Solidarita, solidarita!”, tymi słowami witano nas wszędzie. Traktowano nas jako oficjalną delegację NSZZ „Solidarność” i często musieliśmy przekonywać ludzi, że oficjalna delegacja z Lechem Wałęsą przyjedzie do Włoch za miesiąc.
Nasza praca w Lioni trwała do 18 grudnia. W tym czasie przeszukaliśmy wielkie rumowiska gruzów, które mogły kryć zasypanych ludzi. Pomimo wielkiego wysiłku Ajaksa nikogo już nie znaleźliśmy.
18 grudnia wyjechaliśmy do Rzymu. Za nami pozostają gruzy Lioni i Avellino, z ulgą żegnamy dziennikarzy. W Rzymie udajemy się do Instytutu Kultury Chrześcijańskiej na Via Casia, gdzie mieści się też Dom Pielgrzymstwa Polskiego, na spotkanie z Czesławem Miłoszem. Zaproszeni zostalismy za pośrednictwem księży Przydatka i Sokołowskiego. Było tam tylko 20 osób i obok Dostojnego Laureata stanowiliśmy centrum zainteresowania. Szczególna była ta obecność obok Laureata Nagrody Nobla noszącego na codzień znaczek „Solidarność” w klapie. Dowiedzieliśmy się przy okazji, że Miłosz odwiedzi Polskę przypuszczalnie w tym roku, a gościć go będzie Katolicki Uniwersytet Lubelski. Oczywiście nie obyło się bez rozmowy o Polsce i „Solidarności”.
Rzym, reporterzy, ludzie. Polak – „Solidarność”, Włoch – „Solidarita”. Nie starczyło czasu na zwiedzanie Wiecznego Miasta…
W dniu powrotu, 19 grudnia zakon Kawalerów Maltańskich przekazał nam dar Ojca Św. na prezent wigilijny dla najbardziej potrzebujących polskich dzieci. Było to kilka ton witaminizowanej odżywki bananowej „Nipiol-Buitoni”, które odebraliśmy z magazynów zakonu mieszczących się w pałacu Juliusza II. Adresatem przesyłki była Kuria Biskupia w Polsce i z tego też względu do ładunku dołączono książki dla środowiska krakowskiego. Były to materiały z sesji naukowej poświęcone sprawom przerywania ciąży zawarte w zbiorze prac opracowanym przez Karola Wojtyłę i z jego referatem wstępnym „Traktat o antykoncepcji”. Druga książka – „Mój brat Pier Giorgio” jest poświęcona młodemu człowiekowi, który ma zostać niebawem beatyfikowany i wystawa o jego życiu jest już obecnie w Polsce.
Zaopatrzeni w listy przewozowe Watykanu ruszyliśmy w drogę powrotną i 21 grudnia stanęliśmy na przejściu granicznym austriacko-czechosłowackim niedaleko miejscowości Znojmo. Tu zaczęły się nasze kłopoty, które dopiero w tych dniach doczekały się rozwiązania.
Po obejrzeniu dokumentów i ładunku celnicy czechosłowaccy oświadczyli, że samochodu nie przepuszczą, gdyż nie mamy zezwolenia na przejazd przez terytorium CSRS. Prośby trwały dwa dni. Bez skutku. Bardzo nam życzliwi Austriacy zaplombowali samochód i obiecali go pilnować a my autostopem wróciliśmy do domów prosto na wigilię.
Do 18 stycznia szukaliśmy pomocy wszędzie. Interweniował właściciel ciężarówki – Polski Związek Alpinistyczny, interweniował Konsul polski w Pradze, interweniował adresat przesyłki – Kuria Biskupia. Bez rezultatu. Znów okazją jedziemy na granicę. Na przejściu granicznym spotykamy się z Konsulem z Pragi. Pertraktacje z władzami celnymi trwają do 24 stycznia. Dobrze, że możemy nocować w klasztorze w Sankt Pölten, dzięki temu nie wydajemy za dużo pieniędzy. Do kraju wracamy 25 stycznia z pustymi rękami.
Na tym w zasadzie kończy się opowieść pana Andrzeja. Nie kończy się jednak moja relacja, ponieważ za główny cel postawiłem sobie zdementowanie plotek i domysłów, które narosły w społeczeństwie jeleniogórskim wokół „ekspedycji włoskiej”. Atmosfera, jak się wytworzyła, moim zdaniem, jest wręcz uwłaczająca dla ludzi o tak wielkiej etyce, jakimi są ratownicy górscy.
Po pierwsze, jak wynika z opowiadania pana Andrzeja, nie była to wycieczka za państwowe, czy społeczne pieniądze już z tego względu, że wyprawa ruszyła za prywatne fundusze jej uczestników. Po drugie, w drodze do Włoch uczestnicy naszej, „Solidarnościowej” wyprawy nie byli zatrzymani na granicy polsko-czechosłowackiej i na pewno nie było tam żadnej „kontrabandy”. Po trzecie – obecność ratowników górskich okazała się konieczna a umiejętności Ajaksa wykorzystane do maksimum. Na marginesie dodam dla niezorientowanych, że lawiny są nie tylko śnieżne. Mogą być też kamienne a pies lawinowy jest szkolony we wszystkich kierunkach. Po czwarte – nawet stwierdzenie, że pod gruzami nie ma ludzi czy ciał jest niewątpliwie konieczne.
Prawdą jest natomiast to, że celnicy czechosłowaccy nie przepuścili samochodu z darami papieskimi i dopiero w tych dniach zarysowała się możliwość sprowadzenia samochodu i przesyłki do kraju. Sam sposób postępowania ratowników mający na celu zakończenie tej akcji – czyli dostarczenia darów papieskich dzieciom, mówi o społecznym a nie prywatnym aspekcie tej ostatniej sprawy.
Ostatnie moje pytanie dotyczyło pamiątek, jakie pan Andrzej i jego koledzy przywieźli z Włoch. Pokazuje mi więc pan Andrzej z wielkim nabożeństwem i szacunkiem fotografię Papieża z jego własnoręcznym autografem i dar z jego rąk – różaniec z herbem papieskim. Dalej widokówki, fotografie, autograf Czesława Miłosza oraz kilka jego książek, głównie prozy wydanej w języku polskim we Włoszech.
Poza tym pan Andrzej ma jeszcze jedną pamiątkę: rachunki telefoniczne na kilka tysięcy złotych za rozmowy związane z akcją, a wszyscy jej uczestnicy mają rewersy opiewające na znaczne sumy, które pożyczyli od przyjaciół i znajomych aby ratować życie ludzkie w każdych warunkach i w każdym kraju.
*) Mowa jest o trzęsieniu ziemi, które nawiedziło Włochy 23 listopada 1980 r. Zginęło wówczas 2735 osób, ponad 7500 zostało rannych. Trzęsienie ziemi miało siłę 6.5, z epicentrum w Eboli. Ucierpiał nawet oddalony Neapol.
- wielka-solidarnosc.pl - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
4 komentarze
1. Natenczasie!
A Morsik też się nie podpisał! O!
Pozdrawiam każdym słowem
2. Morsiku
Swoją drogą, ciekawie się podzieliliśmy - Ty wynajdujesz same piękne historie, ja - przerażające.
Pozdrawiam każdym słowem
3. Zostałem wezwany do tablicy,
tez mam cosik,ale muszę sprawdzić czy nie naruszę praw autorskich.
I tez się nie podpiszę,a co ! :)))
Z takich „historyjek” tworzy się Historia…
Tworzono Historię,a my nie pozwalamy o niej zapomnieć.
Pzdr.
http://wola44.wordpress.com/ >>> http://dokumentalny.blogspot.com/
4. Podpisał się, podpisał...
Jak powiększysz reprodukcję stron pisemka, to tam jest "mors" - to był mój "konspiracyjny pseudonim".
Może dlatego niechętnie publikuję dramaty, bo mi one zaraz stają przed oczami. Tobie, Yuhma, łatwiej - nie widziałeś...
Niechlubny udział każdy ma: ten, który milczy, ten, który klaszcze...