Trzynasty...
Piotr Francisze..., pon., 13/12/2010 - 19:58
To miał być zwyczajny dzień. Dzień powrotu na strajk studentów UJ.
Dwa dni wcześniej, w piątek opuściłem mury Collegium Novum na specjalnie wydanej przepustce. Pojechałem do rodziców - na wieś pod Rzeszowem. Powrót do siebie, na strajk, zaplanowałem na 13 grudnia.
Były dwa dość prozaiczne powody mojej decyzji o wyjeździe do rodziny.
Po pierwsze, uzbierało się sporo brudnych ciuchów w moim turystycznym, wielkim plecaku. Nie radziłem sobie z praniem w umywalce.
Po drugie, chciałem powiedzieć osobiście rodzicom, że nie wrócę na Wigilię i Boże Narodzenie.
Pierwsza słabość wiązała się z moją niezaradnością i brakiem mydła. Druga z moją tęsknotą i duchem romantyzmu. 19-letni student filozofii, który ledwie zaczyna czytać o szlachetnych ideach, porwany zostaje w wir marzeń o wolności. I w wir przekonań, że wolność wymaga nie tylko myślenia, ale również walki.
To nie jest pełne wspomnienie. Jedynie zapis chronologiczny dnia, ledwie kilka kresek na gobelinie dnia. Żałuję, że nigdy nie prowadziłem pamiętnika, a tylko pisałem wiersze, które dziś są w pamięci moli. Mam pamięć fotograficzną i potrafię otworzyć ze szczegółami ważne dni mojego życia. W tej pamięci zacierają się imiona i nazwiska, pozostają twarze, emocje, dialogi i zdarzenia. Defekt, wyraźny defekt. Bo ludzie bez nazwisk, a ludzi jest zawsze setki i tysiące, płowieją dla historii, choć żyją przecież wciąż dla serca.
W tamtym czasie dla mnie liczyło się przede wszystkim moje życie wewnętrzne. Kipiało ono, przelewało się poza każdy dzień świeżością, niesamowitymi splotami sprzecznych doznań. Od sześciu tygodni przed trzynastym odkrywałem różne barwy patriotyzmu i antykomunizmu. To było jak schody. Trzynastego miałem wejść na 12 i 13 stopień antykomunizmu i patriotyzmu. Wówczas nie miałem o tym zielonego pojęcia, ale z perspektywy nie da się tego zobaczyć inaczej. Na strajku musiałem przejść tych stopni co najmniej dziewięć. Reszta to chyba edukacja w Liceum. Tak dziś myślę.
Poza poszukiwaniem sensu życia w patriotyzmie, szukałem go wówczas w nadziei i miłości. Nadzieja była prosta: żeby Polska była Polską, żeby była wolna, solidarna, niepodległa. Z odtworzeniem ścieżek miłości miałbym dziś problem. Jeszcze nie czas.
Podzielę się w tej notce zaledwie kilkoma myślami. Nie sądziłem, że kiedykolwiek taki dzień nadejdzie. Myślałem oto, że moje wspominki nie mają najmniejszego znaczenia. Po co mam zapisywać coś, co jest częścią mnie. A dla innych? Dla innych nie tworzyłem historii. Byłem tylko tłem doświadczeń dla moich znajomych. Nikim pośród 10 milionów. Tak myślałem wówczas.
A dziś jak myślę? Podobnie. Dla mnie trzynasty dzień grudnia odsłaniał kolejne warstwy trwogi - jakbym odrywał kolejne płaty cebuli. Płakałem. Nadzieja okazywała się iluzją. Dla innych - moja opowieść nie ma podwójnie znaczenia - nic tragicznego wówczas nie zdarzyło się w moim życiu. Przepłynąłem jak delfin ponad falami do kolejnych dni. Aż do Wigilii każdy dzień był coraz bardziej dramatyczny. (Ale nie napiszę tu na ten temat ani słowa.)
Byłem w domu. Mama wyprała mi wszystkie ciuchy, prasowała przez pół soboty, przygotowała wałówkę na kolejne dni, bo na wikcie strajkowym schudłem chyba z 15 kilo.Nie przelewało się, ale świnię zabili na święta. Mówiła. - Skoro nie macie już zajęć na uczelni, bo jest strajk, zostań w domu. Tata wymownie milczał. Może rozumiał, że młody mężczyzna nie da odwieść od raz podjętej decyzji. A może miał nadzieję, że ten wrzód w końcu pęknie?
Tata zmienił zdanie dopiero w niedzielę. Plan był prosty. O 9.15 pociąg wyruszy z Rzeszowa. Przed trzynastą jestem na Dworcu Głównym w Krakowie. O czternastej pośród "towarzyszy" naszej walki z komuną.
Ale plany mają to do siebie, że się nie realizują.
Noc z 12 na 13 grudnia 1981 roku.
Poszedłem spać wcześnie. Usnąłem przy tomiku wierszy Krzysztofa Baczyńskiego, z którym wówczas prawie się nie rozstawałem. Spałem źle - bez snów, które zazwyczaj nadchodziły bajkowe. Obudziłem się nagle około czwartej, co dla wybitnego śpiocha było nie lada wyczynem. Nawet na złożonych stołach na styropianie i w śpiworze, pośród tych wszystkich pięknych studentek, nie budziłem się wcześniej niż o ósmej, dziewiątej. Co jest? - pomyślałem.
Nie było żadnych przeczuć. Morfeusz odszedł, ale w to miejsce przyszły myśli. Miałem czas do szóstej. Myśli krążyły wokół marzeń i wokół przyjaciół, zwłaszcza jednej z dziewczyn z mojej sali. O tak, ona błyszczała światłem własnym w tym mroku czekania aż rodzina się rozbudzi. I pewnie, gdyby tak nie błyszczała, łzy mojej śp. babci wbiłyby się cierniami w moje serce. Żal mi było opuszczać rodzinę, młodsze rodzeństwo, które słuchało każdego mojego słowa jak kazania. Wreszcie normalnie zjadłem....
Około szóstej.
Wstaję z wyrka.Czas się pakować, pożegnać i ruszać w drogę. Wychodzę z mojego starego pokoju, w którym sobie żyłem w czasach liceum. Dziś to pokój brata, ale mi go odstępuje. W kuchni czeka na mnie tata. Mama poszła do krów. Tata zmartwiony, rozbity i łagodny jak nigdy wcześniej.
Mówi do mnie, że nigdzie nie pojadę, nie mogę jechać. Nie daje rady nawet powiedzieć, dlaczego, bo zderza się natychmiast z moją ostrą kontrą...prawie wrzeszczę, że to jest moje życie i nie on będzie decydował, co mam robić. Młodzieńczy bunt. Zanim dał radę powiedzieć, co się wydarzyło, nakrzyczałem, że pojadę i już, że nie mogę przecież zostawić przyjaciół, z którymi się umówiłem, że walczymy z komuną aż do końca, aż do ostatecznego upadku tego systemu. Pojawiła się tyrada argumentów głupich...tata milczał, zrezygnowany.
Gdy dopuściłem go w końcu do głosu, dowiedziałem się, że jest stan wojenny. Wojna. Zaczęliśmy więc rozmawiać o konsekwencjach tej sytuacji dla Polski, dla mnie, dla naszej rodziny...Tata chciał, żebym został. Kolejne argumenty, że tak jest rozsądniej, zbijałem jednak z zapałem młodego Wertera. Nawet ten, że bez przepustki na przejazd z miejsca na miejsce, mogę trafić do internatu, nic nie dał.
W końcu wysłuchałem mowy Generała. Leciała powtórka. Kurwa - pomyślałem - jadę. Jak ja go wówczas nienawidziłem. Jak nim pogardzałem. Efekt był taki, że ta mowa zamiast mnie przestraszyć, zagotowała krew w moich żyłach. Jadę do Krakowa, tam mnie potrzebują - postanowiłem. Tata już nie protestował.
Negocjacje z mamą i babcią były trudniejsze. Pojawiły się łzy.W końcu i one odpuszczą. Pozostają problemy natury technicznej. Jak dojechać na dworzec do Rzeszowa? Jak się dowiedzą, gdyby mnie zatrzymają? Co mam mówić, gdyby pojawił się patrol i zażądał ode mnie przepustki na przejazd z miasta do miasta? - Nie martwcie się, dam sobie jakoś radę - to był jedyny mój argument i jedyna moja mądrość.
Na dworzec podwozi mnie jeden z mieszkańców wsi, sędzia, własnym samochodem. To jak zwykle zaradna mama gdzieś się dowiedziała, co i jak można pomóc synowi. Do pociągu wsiadłem gdzieś po dwunastej. Bilet powrotny już miałem, więc nie musiałem kupować. Wszystko idzie gładko - jadę. Nic się nie dzieje. Za Tarnowem kontrola biletów. Bilet ważny. Kontroler pyta, czy mam przepustkę, bo jeśli nie, to mam wracać do miejsca, gdzie jestem zameldowany na stałe. Bajeruję, że studiuję, co potwierdzam legitymacją studencką i jadę tylko po rzeczy, które zostały w akademiku. Jutro, albo nawet jeszcze dziś wracam do rodziców. Odpuszcza. Czuję, że sam boi się bardziej niż ja.
Około, po piętnastej.
No wreszcie Dworzec Główny w Krakowie. Wysiadam. Trzydziestokilogramowy plecak z wałówką na plecy i w drogę. Bez planu. Plan wyłania się z każdym krokiem. Na Floriańskiej już wiem, że najpierw trzeba zajrzeć do Collegium Novum. Floriańska, Rynek, skręcam w Świętej Anny. Wyłania się gmach, w którym przez ostatnie 6 tygodni koczowałem na biwaku wolności. Cisza. Mały ruch. Patrole przechodzą obok mnie obojętnie. Podchodzę pod front budynku. Stoi tu dwie lub trzy grupki zomowców. Raczej bierni, raczej nie nastawieni na łapanie studentów. Podchodzi do mnie kolega ze strajku. Dowiaduję się, co się wydarzyło. Opis mną lekko wstrząsa. Nikogo już nie ma w budynki - mówi. Nic tu po nas. Krótka narada. On proponuję, żebyśmy poszli do Kościoła Dominikanów, gdzie w tym momencie znajduje się sporo studentów z naszej grupy. Ja najpierw chcę do Żaczka
Niechętnie, ale idzie ze mną. Piłsudskiego do Żaczka to tylko 500 metrów. Po drodze spotykamy kolejnych dwóch kumpli z wydziału prawa. Pojawiają się nowe wieści. Sprzeczne, niejednoznaczne, podlane emocjami charakteru rozmówców. Oni nie byli na strajku. Mieszkali w Żaczku. Dziwią się, że wróciłem do Krakowa, bo oni właśnie wracają do Kielc. Musieli opuścić akademik. Mówią mi jeszcze, że do akademika już mnie nie wpuszczą. Nie wierzę. Przecież muszą mi pozwolić zabrać moje ubrania i książki. Idziemy więc dalej.
Około siedemnastej.
Docieramy do Żaczka, a właściwie do dobudowanego skrzydła tego znakomitego i wciąż remontowanego akademika z tradycjami. Nikt nas nie zatrzymuje, choć patrole krążą. Portier wychodzi na dzwonek. Znamy się. Mówi: - Nic z tego chłopaki. Akademik zamknięty. Nikogo nie mogę wpuścić, bo co chwila ktoś tu włazi i wypytuje. Po nieudolnych próbach perswazji, mówię więc w końcu z nieukrywaną rozpaczą: - wskoczę tylko na pięć minut po swoje rzeczy i znikam. - Nic z tego - rzeknie - przyjdź jutro albo za trzy dni, może będzie spokojniej. Rezygnuję.
Około 17. 30
Odpuszczam definitywnie, bo nie da się wejść do środka inną drogą. W środku nie ma nikogo, bo światła zgaszone. Trudno. Instynkt podpowiada, że trzeba maszerować do Beczki w Bazylice Dominikanów na Placu Dominikańskim. Tam, w podziemnej części Katedry mamy dowiedzieć się, co dalej?
Około osiemnastej.
Jesteśmy w Beczce. Tłumy młodych ludzi. Spotykam wielu znajomych. Półmrok, ruch i bezruch, osoby układające się w niezależne grupki. Gesty i słowa, które pokazują, gdy patrzysz z dystansu napięcie i nerwowość. Dopiero, gdy wejdziesz bliżej, by wtopić się z konkretną grupą, rozumiesz, o czym oni tu mówią. W tle, ale dopiero w tle, czujesz, że są tu również tacy, którzy się modlą za Ojczyznę. Dominikanie mają cierpliwość, by modlitwa nie zakłócała gorączki młodych patriotów. Wsłuchuję się więc w mądre kazanie jakiegoś Dominikanina. Nie mam głowy teraz do kazań. Co robić? Jak walczyć z komuną? Pomysłów tysiące. Bardziej ugodowe i pełne wściekłej pasji. Tak naprawdę nikt nie wie, co teraz.
Pojawiam się przy różnych forach. Plecak już dawno podpiera jedną z kamiennych ścian bazyliki. Ze znajomymi zamieniam po kilka zdań na osobności. Najmocniej ciągnie mnie do argumentów, żeby dołączyć do grupy optującej za wsparciem strajku hutników z Nowej Huty.Koncepcje są różne. Od wejścia na teren obleganego zakładu po pomoc w charakterze łącznika, kuriera pomiędzy strajkującymi a resztą społeczeństwa. Ale jak tam dotrzeć? Teraz w nocy to już niemożliwe. Ta myśl staje się dominująca. Opanowuje moją głowę.
Po dwudziestej.
Dociera do mnie, że jest jakaś godzina policyjna. A skoro jest, a ja nie mam gdzie spać, to zaczyna być niewesoło. Czas na decyzję. Dobra, próbujemy. Większość zamiejscowych studentów, lecz nie ci ze strajku, opuściła już Kraków. Koleżanka ze strajku, rodowita Krakuska, oferuje mi nocleg w mieszkaniu swoich rodziców. Zrozumieją - mówi. Kolega zaprasza mnie na stancję do siebie. Wprawdzie mają już 3 razy komplet, ale może zmieszczę się gdzieś w łazience na podłodze. On jutro raczej wyjeżdża z Krakowa, bo nie widzi sensu, żeby tu dłużej zostać. Rodzice się martwią.
Impuls pcha mnie jednak w zupełnie nieoczekiwaną stronę. Przypominam sobie o Nawojce. Pomysł jest prawie jak z Don Kichota, tylko nie wiem, czy jestem kimś więcej niż giermek tego szlachetnego rycerza. Poszukam kompana, razem raźniej stawiać czoła przeciwnościom - myślę sobie.
Po dwudziestej pierwszej.
I pomysł realizuję. Znajduje się drugi rycerz chcący walczyć z wiatrakami. Dogadujemy się. Zrazu on uznaje, że mój pomysł, by wejść przez okno do Nawojki, jest idiotyczny, bo pamięta, że wszystkich wyrzucili z Żaczka. Na szczęście w sukurs przychodzi mi mieszkanka Nawojki, nieznajoma studentka. Wie, że Wrona nie miała sumienia i kilka matek z małymi dziećmi zostało w akademiku. Ale jak tam wejść?
Wchodziłem tam przez okno do mojej Beatrycze, ale czy samotne matki z dziećmi mieszkają w tej części akademika, gdzie pod oknami na parterze są okna piwnicy z kratami? To właśnie te kraty czyniły podboje nocne możliwymi. Bo inaczej nie dało się bez drabiny wdrapać na wysokie okna i na noc zostać. Takie czasy były i albo portier cię udupił, bo miał twoją legitymację, albo jakaś feministka z aktywu bojowniczek o czystość koleżanek.
Decyzja podjęta. Kolega (Paweł) nabrał ochoty - po kilku moich barwnych opowieściach jak to fajnie bywało ze strzałą Erosa w dupie - do ryzyka. Eros lubi ryzykować nawet, gdy trwoga otacza świat cały. I tak przez jeden moment poczuliśmy się chyba. Ja na pewno, on pewnie też.
Maszerujemy. 30 kilogramów ciąży mi coraz bardziej na plecach. Ale szczęśliwie docieramy na miejsce. Trochę kluczenia ciemnymi uliczkami Starego Miasta. Docieramy do Plant. Potem też raczej kluczymy tam, gdzie najmniej latarni. Docieramy do Parku Jordana. Tam są patrole ZOMO, ale udaje nam się schodzić im z drogi.
Wreszcie ulica Nawojki, arteria do Nawojki. Czaimy się, by przeskoczyć na drugą stronę, z jednych krzaków w sam środek innych krzaków. Czekamy, bo patrole akurat łażą w te i we wte, jakby na złość. W końcu odchodzą. Kilka susów i jesteśmy pod murami najstarszego akademika żeńskiego. Płot. Przeskakujemy. Najpierw plecak. Potem my. Trzeba się schować i znów poczekać, bo wracają ciule wrony.
Na szczęście palą się światła w oknach, które dają nadzieję. Cicho nawołujemy. Nic. Joasiu, jeśli słyszysz, otwórz - już wiem, że to okno, przez które ze trzy razy przemykałem do ukochanej. Z właścicielką lokalu za oknem miałem świetny kontakt, bo moja Beatrycze była jej koleżanką. I tak sobie były dziewczyny życzliwe, że i mnie coś z tej życzliwości kapało. Ale nie tym razem. Cisza.
Znalazłem pod nogami mały patyk. Rzuciłem. Raz. Nic. Dwa. Znów nic. Boi się - pomyślałem. Rzuciłem jednak po raz trzeci. Firanka się poruszyła. Za chwilę okno się uchyliło.
Po dwudziestej trzeciej.
Krótkie rozpoznanie w ciemności. Głos mam niepowtarzalny. Krótka rozmowa. A to ty? Wchodźcie - słyszę wreszcie. Joasia gasi światło. Krótka czujka w okolice ulicy i gmachu Nawojki. Chłopcy z ZOMO poszli sobie z tego rewiru. Można. Wdrapujemy się szybko. Najpierw plecak, potem kolega, a na końcu ja.
Światło w pokoju się już tej nocy nie pali. Rozmawiamy do trzeciej nad ranem. Potem śpimy. Dziecko Joasi też śpi. Dziś ma 30 lat.
Dwa dni wcześniej, w piątek opuściłem mury Collegium Novum na specjalnie wydanej przepustce. Pojechałem do rodziców - na wieś pod Rzeszowem. Powrót do siebie, na strajk, zaplanowałem na 13 grudnia.
Były dwa dość prozaiczne powody mojej decyzji o wyjeździe do rodziny.
Po pierwsze, uzbierało się sporo brudnych ciuchów w moim turystycznym, wielkim plecaku. Nie radziłem sobie z praniem w umywalce.
Po drugie, chciałem powiedzieć osobiście rodzicom, że nie wrócę na Wigilię i Boże Narodzenie.
Pierwsza słabość wiązała się z moją niezaradnością i brakiem mydła. Druga z moją tęsknotą i duchem romantyzmu. 19-letni student filozofii, który ledwie zaczyna czytać o szlachetnych ideach, porwany zostaje w wir marzeń o wolności. I w wir przekonań, że wolność wymaga nie tylko myślenia, ale również walki.
To nie jest pełne wspomnienie. Jedynie zapis chronologiczny dnia, ledwie kilka kresek na gobelinie dnia. Żałuję, że nigdy nie prowadziłem pamiętnika, a tylko pisałem wiersze, które dziś są w pamięci moli. Mam pamięć fotograficzną i potrafię otworzyć ze szczegółami ważne dni mojego życia. W tej pamięci zacierają się imiona i nazwiska, pozostają twarze, emocje, dialogi i zdarzenia. Defekt, wyraźny defekt. Bo ludzie bez nazwisk, a ludzi jest zawsze setki i tysiące, płowieją dla historii, choć żyją przecież wciąż dla serca.
W tamtym czasie dla mnie liczyło się przede wszystkim moje życie wewnętrzne. Kipiało ono, przelewało się poza każdy dzień świeżością, niesamowitymi splotami sprzecznych doznań. Od sześciu tygodni przed trzynastym odkrywałem różne barwy patriotyzmu i antykomunizmu. To było jak schody. Trzynastego miałem wejść na 12 i 13 stopień antykomunizmu i patriotyzmu. Wówczas nie miałem o tym zielonego pojęcia, ale z perspektywy nie da się tego zobaczyć inaczej. Na strajku musiałem przejść tych stopni co najmniej dziewięć. Reszta to chyba edukacja w Liceum. Tak dziś myślę.
Poza poszukiwaniem sensu życia w patriotyzmie, szukałem go wówczas w nadziei i miłości. Nadzieja była prosta: żeby Polska była Polską, żeby była wolna, solidarna, niepodległa. Z odtworzeniem ścieżek miłości miałbym dziś problem. Jeszcze nie czas.
Podzielę się w tej notce zaledwie kilkoma myślami. Nie sądziłem, że kiedykolwiek taki dzień nadejdzie. Myślałem oto, że moje wspominki nie mają najmniejszego znaczenia. Po co mam zapisywać coś, co jest częścią mnie. A dla innych? Dla innych nie tworzyłem historii. Byłem tylko tłem doświadczeń dla moich znajomych. Nikim pośród 10 milionów. Tak myślałem wówczas.
A dziś jak myślę? Podobnie. Dla mnie trzynasty dzień grudnia odsłaniał kolejne warstwy trwogi - jakbym odrywał kolejne płaty cebuli. Płakałem. Nadzieja okazywała się iluzją. Dla innych - moja opowieść nie ma podwójnie znaczenia - nic tragicznego wówczas nie zdarzyło się w moim życiu. Przepłynąłem jak delfin ponad falami do kolejnych dni. Aż do Wigilii każdy dzień był coraz bardziej dramatyczny. (Ale nie napiszę tu na ten temat ani słowa.)
Byłem w domu. Mama wyprała mi wszystkie ciuchy, prasowała przez pół soboty, przygotowała wałówkę na kolejne dni, bo na wikcie strajkowym schudłem chyba z 15 kilo.Nie przelewało się, ale świnię zabili na święta. Mówiła. - Skoro nie macie już zajęć na uczelni, bo jest strajk, zostań w domu. Tata wymownie milczał. Może rozumiał, że młody mężczyzna nie da odwieść od raz podjętej decyzji. A może miał nadzieję, że ten wrzód w końcu pęknie?
Tata zmienił zdanie dopiero w niedzielę. Plan był prosty. O 9.15 pociąg wyruszy z Rzeszowa. Przed trzynastą jestem na Dworcu Głównym w Krakowie. O czternastej pośród "towarzyszy" naszej walki z komuną.
Ale plany mają to do siebie, że się nie realizują.
Noc z 12 na 13 grudnia 1981 roku.
Poszedłem spać wcześnie. Usnąłem przy tomiku wierszy Krzysztofa Baczyńskiego, z którym wówczas prawie się nie rozstawałem. Spałem źle - bez snów, które zazwyczaj nadchodziły bajkowe. Obudziłem się nagle około czwartej, co dla wybitnego śpiocha było nie lada wyczynem. Nawet na złożonych stołach na styropianie i w śpiworze, pośród tych wszystkich pięknych studentek, nie budziłem się wcześniej niż o ósmej, dziewiątej. Co jest? - pomyślałem.
Nie było żadnych przeczuć. Morfeusz odszedł, ale w to miejsce przyszły myśli. Miałem czas do szóstej. Myśli krążyły wokół marzeń i wokół przyjaciół, zwłaszcza jednej z dziewczyn z mojej sali. O tak, ona błyszczała światłem własnym w tym mroku czekania aż rodzina się rozbudzi. I pewnie, gdyby tak nie błyszczała, łzy mojej śp. babci wbiłyby się cierniami w moje serce. Żal mi było opuszczać rodzinę, młodsze rodzeństwo, które słuchało każdego mojego słowa jak kazania. Wreszcie normalnie zjadłem....
Około szóstej.
Wstaję z wyrka.Czas się pakować, pożegnać i ruszać w drogę. Wychodzę z mojego starego pokoju, w którym sobie żyłem w czasach liceum. Dziś to pokój brata, ale mi go odstępuje. W kuchni czeka na mnie tata. Mama poszła do krów. Tata zmartwiony, rozbity i łagodny jak nigdy wcześniej.
Mówi do mnie, że nigdzie nie pojadę, nie mogę jechać. Nie daje rady nawet powiedzieć, dlaczego, bo zderza się natychmiast z moją ostrą kontrą...prawie wrzeszczę, że to jest moje życie i nie on będzie decydował, co mam robić. Młodzieńczy bunt. Zanim dał radę powiedzieć, co się wydarzyło, nakrzyczałem, że pojadę i już, że nie mogę przecież zostawić przyjaciół, z którymi się umówiłem, że walczymy z komuną aż do końca, aż do ostatecznego upadku tego systemu. Pojawiła się tyrada argumentów głupich...tata milczał, zrezygnowany.
Gdy dopuściłem go w końcu do głosu, dowiedziałem się, że jest stan wojenny. Wojna. Zaczęliśmy więc rozmawiać o konsekwencjach tej sytuacji dla Polski, dla mnie, dla naszej rodziny...Tata chciał, żebym został. Kolejne argumenty, że tak jest rozsądniej, zbijałem jednak z zapałem młodego Wertera. Nawet ten, że bez przepustki na przejazd z miejsca na miejsce, mogę trafić do internatu, nic nie dał.
W końcu wysłuchałem mowy Generała. Leciała powtórka. Kurwa - pomyślałem - jadę. Jak ja go wówczas nienawidziłem. Jak nim pogardzałem. Efekt był taki, że ta mowa zamiast mnie przestraszyć, zagotowała krew w moich żyłach. Jadę do Krakowa, tam mnie potrzebują - postanowiłem. Tata już nie protestował.
Negocjacje z mamą i babcią były trudniejsze. Pojawiły się łzy.W końcu i one odpuszczą. Pozostają problemy natury technicznej. Jak dojechać na dworzec do Rzeszowa? Jak się dowiedzą, gdyby mnie zatrzymają? Co mam mówić, gdyby pojawił się patrol i zażądał ode mnie przepustki na przejazd z miasta do miasta? - Nie martwcie się, dam sobie jakoś radę - to był jedyny mój argument i jedyna moja mądrość.
Na dworzec podwozi mnie jeden z mieszkańców wsi, sędzia, własnym samochodem. To jak zwykle zaradna mama gdzieś się dowiedziała, co i jak można pomóc synowi. Do pociągu wsiadłem gdzieś po dwunastej. Bilet powrotny już miałem, więc nie musiałem kupować. Wszystko idzie gładko - jadę. Nic się nie dzieje. Za Tarnowem kontrola biletów. Bilet ważny. Kontroler pyta, czy mam przepustkę, bo jeśli nie, to mam wracać do miejsca, gdzie jestem zameldowany na stałe. Bajeruję, że studiuję, co potwierdzam legitymacją studencką i jadę tylko po rzeczy, które zostały w akademiku. Jutro, albo nawet jeszcze dziś wracam do rodziców. Odpuszcza. Czuję, że sam boi się bardziej niż ja.
Około, po piętnastej.
No wreszcie Dworzec Główny w Krakowie. Wysiadam. Trzydziestokilogramowy plecak z wałówką na plecy i w drogę. Bez planu. Plan wyłania się z każdym krokiem. Na Floriańskiej już wiem, że najpierw trzeba zajrzeć do Collegium Novum. Floriańska, Rynek, skręcam w Świętej Anny. Wyłania się gmach, w którym przez ostatnie 6 tygodni koczowałem na biwaku wolności. Cisza. Mały ruch. Patrole przechodzą obok mnie obojętnie. Podchodzę pod front budynku. Stoi tu dwie lub trzy grupki zomowców. Raczej bierni, raczej nie nastawieni na łapanie studentów. Podchodzi do mnie kolega ze strajku. Dowiaduję się, co się wydarzyło. Opis mną lekko wstrząsa. Nikogo już nie ma w budynki - mówi. Nic tu po nas. Krótka narada. On proponuję, żebyśmy poszli do Kościoła Dominikanów, gdzie w tym momencie znajduje się sporo studentów z naszej grupy. Ja najpierw chcę do Żaczka
Niechętnie, ale idzie ze mną. Piłsudskiego do Żaczka to tylko 500 metrów. Po drodze spotykamy kolejnych dwóch kumpli z wydziału prawa. Pojawiają się nowe wieści. Sprzeczne, niejednoznaczne, podlane emocjami charakteru rozmówców. Oni nie byli na strajku. Mieszkali w Żaczku. Dziwią się, że wróciłem do Krakowa, bo oni właśnie wracają do Kielc. Musieli opuścić akademik. Mówią mi jeszcze, że do akademika już mnie nie wpuszczą. Nie wierzę. Przecież muszą mi pozwolić zabrać moje ubrania i książki. Idziemy więc dalej.
Około siedemnastej.
Docieramy do Żaczka, a właściwie do dobudowanego skrzydła tego znakomitego i wciąż remontowanego akademika z tradycjami. Nikt nas nie zatrzymuje, choć patrole krążą. Portier wychodzi na dzwonek. Znamy się. Mówi: - Nic z tego chłopaki. Akademik zamknięty. Nikogo nie mogę wpuścić, bo co chwila ktoś tu włazi i wypytuje. Po nieudolnych próbach perswazji, mówię więc w końcu z nieukrywaną rozpaczą: - wskoczę tylko na pięć minut po swoje rzeczy i znikam. - Nic z tego - rzeknie - przyjdź jutro albo za trzy dni, może będzie spokojniej. Rezygnuję.
Około 17. 30
Odpuszczam definitywnie, bo nie da się wejść do środka inną drogą. W środku nie ma nikogo, bo światła zgaszone. Trudno. Instynkt podpowiada, że trzeba maszerować do Beczki w Bazylice Dominikanów na Placu Dominikańskim. Tam, w podziemnej części Katedry mamy dowiedzieć się, co dalej?
Około osiemnastej.
Jesteśmy w Beczce. Tłumy młodych ludzi. Spotykam wielu znajomych. Półmrok, ruch i bezruch, osoby układające się w niezależne grupki. Gesty i słowa, które pokazują, gdy patrzysz z dystansu napięcie i nerwowość. Dopiero, gdy wejdziesz bliżej, by wtopić się z konkretną grupą, rozumiesz, o czym oni tu mówią. W tle, ale dopiero w tle, czujesz, że są tu również tacy, którzy się modlą za Ojczyznę. Dominikanie mają cierpliwość, by modlitwa nie zakłócała gorączki młodych patriotów. Wsłuchuję się więc w mądre kazanie jakiegoś Dominikanina. Nie mam głowy teraz do kazań. Co robić? Jak walczyć z komuną? Pomysłów tysiące. Bardziej ugodowe i pełne wściekłej pasji. Tak naprawdę nikt nie wie, co teraz.
Pojawiam się przy różnych forach. Plecak już dawno podpiera jedną z kamiennych ścian bazyliki. Ze znajomymi zamieniam po kilka zdań na osobności. Najmocniej ciągnie mnie do argumentów, żeby dołączyć do grupy optującej za wsparciem strajku hutników z Nowej Huty.Koncepcje są różne. Od wejścia na teren obleganego zakładu po pomoc w charakterze łącznika, kuriera pomiędzy strajkującymi a resztą społeczeństwa. Ale jak tam dotrzeć? Teraz w nocy to już niemożliwe. Ta myśl staje się dominująca. Opanowuje moją głowę.
Po dwudziestej.
Dociera do mnie, że jest jakaś godzina policyjna. A skoro jest, a ja nie mam gdzie spać, to zaczyna być niewesoło. Czas na decyzję. Dobra, próbujemy. Większość zamiejscowych studentów, lecz nie ci ze strajku, opuściła już Kraków. Koleżanka ze strajku, rodowita Krakuska, oferuje mi nocleg w mieszkaniu swoich rodziców. Zrozumieją - mówi. Kolega zaprasza mnie na stancję do siebie. Wprawdzie mają już 3 razy komplet, ale może zmieszczę się gdzieś w łazience na podłodze. On jutro raczej wyjeżdża z Krakowa, bo nie widzi sensu, żeby tu dłużej zostać. Rodzice się martwią.
Impuls pcha mnie jednak w zupełnie nieoczekiwaną stronę. Przypominam sobie o Nawojce. Pomysł jest prawie jak z Don Kichota, tylko nie wiem, czy jestem kimś więcej niż giermek tego szlachetnego rycerza. Poszukam kompana, razem raźniej stawiać czoła przeciwnościom - myślę sobie.
Po dwudziestej pierwszej.
I pomysł realizuję. Znajduje się drugi rycerz chcący walczyć z wiatrakami. Dogadujemy się. Zrazu on uznaje, że mój pomysł, by wejść przez okno do Nawojki, jest idiotyczny, bo pamięta, że wszystkich wyrzucili z Żaczka. Na szczęście w sukurs przychodzi mi mieszkanka Nawojki, nieznajoma studentka. Wie, że Wrona nie miała sumienia i kilka matek z małymi dziećmi zostało w akademiku. Ale jak tam wejść?
Wchodziłem tam przez okno do mojej Beatrycze, ale czy samotne matki z dziećmi mieszkają w tej części akademika, gdzie pod oknami na parterze są okna piwnicy z kratami? To właśnie te kraty czyniły podboje nocne możliwymi. Bo inaczej nie dało się bez drabiny wdrapać na wysokie okna i na noc zostać. Takie czasy były i albo portier cię udupił, bo miał twoją legitymację, albo jakaś feministka z aktywu bojowniczek o czystość koleżanek.
Decyzja podjęta. Kolega (Paweł) nabrał ochoty - po kilku moich barwnych opowieściach jak to fajnie bywało ze strzałą Erosa w dupie - do ryzyka. Eros lubi ryzykować nawet, gdy trwoga otacza świat cały. I tak przez jeden moment poczuliśmy się chyba. Ja na pewno, on pewnie też.
Maszerujemy. 30 kilogramów ciąży mi coraz bardziej na plecach. Ale szczęśliwie docieramy na miejsce. Trochę kluczenia ciemnymi uliczkami Starego Miasta. Docieramy do Plant. Potem też raczej kluczymy tam, gdzie najmniej latarni. Docieramy do Parku Jordana. Tam są patrole ZOMO, ale udaje nam się schodzić im z drogi.
Wreszcie ulica Nawojki, arteria do Nawojki. Czaimy się, by przeskoczyć na drugą stronę, z jednych krzaków w sam środek innych krzaków. Czekamy, bo patrole akurat łażą w te i we wte, jakby na złość. W końcu odchodzą. Kilka susów i jesteśmy pod murami najstarszego akademika żeńskiego. Płot. Przeskakujemy. Najpierw plecak. Potem my. Trzeba się schować i znów poczekać, bo wracają ciule wrony.
Na szczęście palą się światła w oknach, które dają nadzieję. Cicho nawołujemy. Nic. Joasiu, jeśli słyszysz, otwórz - już wiem, że to okno, przez które ze trzy razy przemykałem do ukochanej. Z właścicielką lokalu za oknem miałem świetny kontakt, bo moja Beatrycze była jej koleżanką. I tak sobie były dziewczyny życzliwe, że i mnie coś z tej życzliwości kapało. Ale nie tym razem. Cisza.
Znalazłem pod nogami mały patyk. Rzuciłem. Raz. Nic. Dwa. Znów nic. Boi się - pomyślałem. Rzuciłem jednak po raz trzeci. Firanka się poruszyła. Za chwilę okno się uchyliło.
Po dwudziestej trzeciej.
Krótkie rozpoznanie w ciemności. Głos mam niepowtarzalny. Krótka rozmowa. A to ty? Wchodźcie - słyszę wreszcie. Joasia gasi światło. Krótka czujka w okolice ulicy i gmachu Nawojki. Chłopcy z ZOMO poszli sobie z tego rewiru. Można. Wdrapujemy się szybko. Najpierw plecak, potem kolega, a na końcu ja.
Światło w pokoju się już tej nocy nie pali. Rozmawiamy do trzeciej nad ranem. Potem śpimy. Dziecko Joasi też śpi. Dziś ma 30 lat.
- Piotr Franciszek Świder - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
17 komentarzy
1. Piotr Franciszek
Przeczytałam z ogromnym zainteresowaniem!
I czytając - widziałam te obrazy, które Pan opisał.
Czuję ducha tego 19 latka...byłam wówczas niewiele starsza i podobne myśli kłębiły się w mojej głowie...
Moja mama powiedziała wówczas do mojego męża - "Ty się ciesz, że macie chore dziecko, bo gdyby mała była zdrowa, to nie miałbyś już żony tylko bohaterkę!"
Po wielu latach, mój mąż odpowiedział mojej mamie - "Moja żona była jednak bohaterką!".
Pozdrawiam serdecznie;))
2. @Niezapominajka
Miałem nie pisać tej notki, bo kogo to interesuje, co 13 grudnia 1981 robi, myśli i czuje jakiś nieważny chłopak?
Ale dobrze mieć i jedną Czytelniczkę. W zasadzie to skreśliłem te kilka słów pod wpływem Pani o dzień wcześniejszej notki. Po przeczytaniu której, pomyślałem, że mam wciąż w umyśle obrazy tego dnia, podobnie jak kolejnych, do 24 grudnia, kiedy wróciłem na Wigilię do domu.
A teraz wiem, że na słowa udało mi się przełożyć ledwie ułamek pamięci. Nawet nie to, co wówczas było najważniejsze dla mnie. Cóż, taka konfrontacja słowa z obrazem przenoszonym w indywidualnej pamięci ma też swoją małą wartość poznawczą. Dla narratora.
A poza tym, w ciągu kilku kolejnych dni było kilka razy naprawdę niebezpiecznie. Miałem cholerne szczęście, jakby anioł modlitw mojej babci prowadził wyprowadzał mnie z każdej pułapki na prostą i bezpieczną drogę. Wówczas nie widziałem tych niebezpieczeństw. Dziś zdaję sobie sprawę, jak niewiele brakowało. Może na emeryturze napiszę krótką powieść na kanwie tamtych dni. I bez fabularyzacji byłaby pełna przygód.
Pozdrawiam serdecznie :)))
Piotr Franciszek
3. Piotr Franciszek
Myślę, że powinien Pan pisać...
Niech Pan nie odkłada pisania, bo pamięć potrafi być zawodna, a świadectw o tamtych czasach jest tak naprawdę, niewiele.
Szczególnie tych, widzianych oczami uczniów i studentów.
Proszę pomyśleć o dzisiejszych młodych ludziach, którym chyba się wydaje, że w tamtych latach Polskę zamieszkiwali jedynie - bohaterowie, zdrajcy i przedstawiciele aparatu represji!!!
A przecież wówczas, większość usiłowała po prostu, żyć - w miarę normalnie, w tych nienormalnych warunkach!
Pozdrawiam serdecznie;))
4. Niezapominajka
Wiem, że bywa zawodna. Chyba jednak wolę pisać o tematach bardziej współczesnych. Gdybym chciał odtworzyć zdarzenia tamtych dni z mojej skromnej perspektywy, musiałbym napisać książkę. A czasu na to raczej nie mam. I chyba ochoty, by wracać do doświadczeń, które są zapisane w mojej podświadomości.
Bo lepiej chyba nastawić się na coś, co jest do zrobienia tu i teraz.
Mniej więcej jest do zrobienia tyle samo. Walka o wolność i lepszą przyszłość wciąż trwa, a ostatnio do złudzenia zaczyna przypominać w niektórych obszarach i aspektach przeszłość. Klimat dla Polski znów robi się duszny. Niby wszystko jest inaczej, ale wyłażą te same wzory uwarunkowań i podziałów na światło dzienne. PRL jakby trwa i nie chce odejść w niebyt.
To oczywiście ułomne porównanie, bo wiele się zmieniło. No ale stare wraca.
Pozdrawiam serdecznie ;))
Piotr Franciszek
5. Piotr Franciszek
Nasza córka ma obecnie 30 lat.
Okazuje się, że pamięta wiele z dzieciństwa, ale podkreśla, że jej obecne poglądy, to zasługa tego, że rozmawialiśmy z nią i tłumaczyliśmy, dlaczego w Polsce jest tak jak jest...
Szczerze mówiąc, też wolałabym wielu rzeczy nie pamiętać, ale z drugiej strony, przecież składamy się z pamięci...a dobrowolne wyrzucanie pewnych wspomnień, byłoby niczym innym, jak samookaleczeniem...
Należy dawać świadectwo tamtych lat, bo przeszłość, kształtuje przyszłość...
Dzień dzisiejszy odbieram podobnie jak Pan, PRL wraca - na dodatek w dużo groźniejszej postaci i trzeba mieć tego świadomość...ale dzień dzisiejszy - to ciąg dalszy tamtych lat.
Pozdrawiam serdecznie;))
6. Piotr Francisze...,
"...Miałem nie pisać tej notki, bo kogo to interesuje, co 13 grudnia 1981 robi, myśli i czuje jakiś nieważny chłopak?..."
Witam.
Uważam, że byłaby to wielka szkoda, gdyby nie było tej notki. Przyznam, że przeczytałam ją jednym tchem wczuwając się w postać głównego bohatera...
Myślę, że takie postawy "nieważnych chłopców" /nie zgadzam się:)/
są bardzo ważne. Myślę też, że takich "nieważnych chłopców" było o wiele, wiele więcej. Są i dzisiaj ale chyba jest ich mniej a także być może mniej o nich wiemy....
Bardzo istotne jest by o takich właśnie pisać, by dawać przykład...
"Żałuję, że nigdy nie prowadziłem pamiętnika (...)Mam pamięć fotograficzną i potrafię otworzyć ze szczegółami ważne dni mojego życia. ..."
Przyznam, że mam podobne odczucia w odniesieniu do siebie i własnego życia...
"... lepiej chyba nastawić się na coś, co jest do zrobienia tu i teraz..."
Zgadzam się, że jest to ważne i trzeba kontynuować dzień dzisiejszy, ale bardzo ważne są też nasze wsześniejsze doświadczenia. One nas kształtowały...
Ja uważam, że wszystko co nas spotyka czemuś służy i może warto podzielić się tym z innymi, chociażby na zasadzie wymiany doświadczeń.
Wiem, że nie mam na to wpływu ale zachęcam gorąco do opisania wcześniejszych swoich przeżyć.
Ja próbuję...
Pozwolę sobie też pozostać w oczekiwaniu na Pana kolejne wspomnienia i iine wpisy...
Serdecznie Pozdrawiam:-)
3-majmy się!
ZOBACZ => DLACZEGO PAD zawetował Nowelizację ustawy Prawo oświatowe?! <=
7. Piotrze
Też uważam, że tak notka jet ważna i ten 19-latek też był i jest ważny, bo bije w nim polskie serce.
Pozdrawiam
8. Niezapominajka
Pewnych chwil nigdy nie zapomnę. Póki starczy życia.
Zastanawiam się, czy przyszłość nie kształtuje teraźniejszości. A jeśli kształtuje teraźniejszość, to może i przeszłość. Tak, wiem, to już czysta filozofia.
Na tym blogu nie oddaje się tej mojej pasji.
Proszę pozdrowić córkę.
Nasze dzieci (mam syna i córkę) oby żyły w normalnym świecie, nie gorszym niż my. Cóż, bywa, że w to zaczynam wątpić, gdy obserwuję obecnych władców Polski. To już coś więcej niż dramat.
Raz jeszcze serdecznie :))
Piotr Franciszek
9. Intix
Za dobre słowo - Bóg zapłać.
Dziś jest 14 grudzień. !4 grudnia '81 roku działo się. Udało mi się m.in. wyrwać z małej obławy zomowców. Trenowałem lekką atletykę i trochę karate - i to się tu przydało. Zapakowali jednak do suki kilka osób. Ach, na razie nie będę o tym pisał, a nawet gdyby to do szuflady. Bo nie lubię pisać o sobie. To był jedyny wyjątek.
Serdecznie pozdrawiam :-)
Piotr Franciszek
10. sgosia
A wiesz, że ten 19-latek aż tak bardzo się nie zmienił? Wciąż bije w nim polskie serce. Tyle, że coraz częściej myślę, w jakim to świecie przyjdzie żyć naszym dzieciom i wnukom. Świat się bowiem zmienia i to jakby - mimo wszystko - na gorsze.
Serdecznie pozdrawiam
Piotr Franciszek
11. Piotrze
Też mnie to martwi. Widzę jak otoczenie wpływa na młodych ludzi. Z córką już nie mogę się dogadać. Co będzie z wnukami? Nie wiem!
Pozdrawiam gorąco.
12. sgosia
Złudzenia młodości pękają czasami jak mydlana bańka. Nie wiem, co napisać. Jeśli chodziłoby o niedogadywanie się w kwestiach politycznych, to złudzenia tych młodych ludzi, którzy popierają w ciemno PO, oślepieni "blaskiem" propagandy już niedługo pękną. No takich cudów to nie ma, żeby młodzi byli w stanie popierać takich partaczy jak ci z PO. Nastąpi zmiana. Być może już za rok. Oby, bo pewności jednak nie mam.
Pozdrawiam
Piotr Franciszek
13. Panie Piotrze
proszę się nie ociągać, nie czekać na emeryturę, tylko brać się do pisania. Jak ma się taki dar to nie wolno go marnować. Przeczytałam Pana notkę z ogromną przyjemością i żalem, że już się skończyła Pana opowieść. Może tak na poczet przyszłej książki pociągnie Pan temat dalej. Jestem ogromnie ciekawa, co wydarzyło się w następnych dniach. Zaznaczył Pan w poście niżej, że do domu Pan dotarł dopiero na Wigilię a to 10 zapewne niezwykle dramatycznych, ale jakże interesujących dni dla wspolczesnych młodych ludzi. Nic im tak nie przybliża tamtych dni jak wlaśnie wspomnienia rówieśnika. Dziś im też przyszło dokonywać trudnych wyborów i to w czasach wydaje mi się jeszcze trudniejszych niż to było naszym udziałem. Napewno chętnie poczytają o tamtych dniach widzianych oczami ich rówieśnika. Wróżę ogromny sukces Pana przyszłej książce. Więc do roboty. Czekam niecierpliwie. I przede wszystkim bardzo dziękuję, żałuję, że nie potrafię tak pięknie pisać, niemniej rozpoczęłam spisywanie wspomnień. Musimy pozostawić po sobie ślad tamtych niełatwych dni, lat a jednocześnie czasów naszej młodości.
Pozdrawiam serdecznie
------------------------
Nie strach, nie trwoga tylko Miłość do Boga tarczą mą i drogowskazem.
14. Teresat
Postaram się faktycznie zapisać kilka wspomnień z tamtych dni - w tej chwili dla siebie do notatnika. A za parę lat? Kto wie. Złoży się z tego coś sensownego albo nie.
Łaskawa Pani ocena moich (potencjalnych) talentów pisarskich spowodowała, że poczułem się jak skończony leń. Faktycznie to musiałbym mocno popracować nad warsztatem i wzmocnić dyscyplinę, żeby się napisało kilka tekstów.
Dziękuję serdecznie za ciepłe słowa.
Miło się coś takiego czyta.
Serdecznie pozdrawiam
Piotr Franciszek
15. Panie Piotrze
Na początku jest słowo
A u Pana jest ono internowane
to zaniechanie
jest grzechem spowodowane
Jak można połączyć się z człowiekiem
Gdy ten pierwszy krok słowo
w zakamarkach pamięci
przed nim jest schowane
Proszę ten pierwszy krok wykonać
Zwolnić słowo z internowania
I oczekiwanie zamienić
w radość dokonania
Nad zburzonymi falami
braku porozumienia
przerzucić most budowany
swoimi wspomnieniami
Tak parę słów na gorąco dla zachęty, ja czekam cierpliwie.
Cieszę się, że mogłam Panu sprawić przyjemność, ale ja tylko napisałam prawdę.
Pozdrawiam serdecznie
------------------------
Nie strach, nie trwoga tylko Miłość do Boga tarczą mą i drogowskazem.
16. Teresat
Dziękuję za mądre słowa. Są mocną zachętą do pracy.
Postaram się więc wyprowadzić to moje słowo z internatu. Stopniowo. Cierpliwości. Proszę o cierpliwość, bo coś mi nie do końca udaje się układanie harmonogramów pisania.
Pozdrawiam serdecznie
Piotr Franciszek
17. Panie Piotrze
dziękuję.
Ubieram się w pancerz do nie zdarcia
Cierpliwość, ona jest tego slowa warta.
Pozdrawiam serdecznie
------------------------
Nie strach, nie trwoga tylko Miłość do Boga tarczą mą i drogowskazem.