Jak wytłumaczył nam Adam, ludzie dzisiejszego dnia dzielą się na:

- tych, którzy leżą na cmentarzu
- tych, którzy leżą przed telewizorem
- tych, którzy krążą między jednymi a drugimi.

Myśmy należeli, póki co, do tej trzeciej kategorii. Trochę niechcący, bo wycieczka z Mrozowa do Brzezinki Średzkiej (tereny leżące jakieś 15 km na zachód od Wrocka, między linią do Legnicy a linią kolejową do Zielonej Góry) miała mieć charakter rekreacyjny, ale - oczywiście - z przyczyn wiadomych odwiedziliśmy też leżące po drodze cmentarze.

Wycieczka znowu wyszła zupełnie tanio. Też niechcący. Bilety na dworcu Wrocław Główny  można teraz zupełnie legalnie kupować w pociągu, bo jest za mało kas, i nawet nie dopłaca się do biletu. Zanim jednak zadyszana konduktorka doszła do naszej grupki, skończyła produkować zwitek papieru dla naszych sąsiadów-rowerzystów, myśmy  byli w trakcie wysiadania na wybranej stacji. Po opuszczeniu pociągu Iza ucieszyła się, że jej nogi jeszcze chodzą. Okazało się, że w drodze do dworca potknęła się, wózek stanął dęba i mało brakowało, by Adam zawrócił do domu z dwiema kalekami, małą i dużą.

Na miejscu niemal natychmiast zachciało nam się jeść i Adam wypatrzył leżące w błotnistym rowie jabłko, ale na szczęście znaleźliśmy godne miejsce w ogrodzie ośrodka opieki paliatywnej i tam zjedliśmy połowę ze swoich domowych zapasów. Infrastruktura turystyczna poprawia się wyraźnie, nie tylko ze względu na zgrabny stolik z parasolem w ośrodku, ale i nową toaletę typu Toi-Toi, w jaką zaopatrzona jest stacyjka w Mrozowie. Ponadto, widać tendencję do odnawiania wsi: zapadnięta do połowy drzwi (??) chałupa służy jako fundament do zbudowania nowej, a na sprzedaż wystawione jest kwadratowe cudo o urodzie ruskiego bunkra z wojskową anteną na dachu i podpisem "Metropopolitan Agencja". Bardzo nam się spodobał Metropolitan Bunkier za walącym się płotem z siatki.

Lasy były tego dnia ciche i puste, tylko czasem między żółtymi brzózkami przemykało dziecko prowadzące na smyczy psa. Grzęźliśmy po kostki w liściach buka i klonów, a ciepły wiatr przewiewał włosy. Zanim zapadł zmrok, odnaleźliśmy po zdziczałych pnączach resztki ewangelickiego cmentarzyka przed Wilkoszynem. Trudno było przedrzeć się przez chaszcze, kolce, i przeskoczyć omszałe zwalone pnie. W półmroku leżały obramowania grobów i doły oraz otwarte brutalnie czyjąś wandalską ręką piwniczki, na dnie których widziałam drzazgi z trumien. Tu odmówiłam tylko "Wieczny odpoczynek". Na straży zniszczonej nekropolijki stał jeszcze jeden, stary, dębowy chyba krzyż, wyrwany z ziemi, z czytelną inskrypcją: "Berta Hanke, geb. Schrecker, 1869-1932". Gdy schodziliśmy ze wzgórza, które kryło w sobie cmentarzyk, słońce chowało się za horyzont, a w powietrzu czuć było zapach drewna z kominków. We wsi zdążyliśmy jeszcze obejrzeć kościół i secesyjne budynki dworskie, omijjąc grupę rozbawionych panów pijaczków pod lokalnym sklepem.

Na pociąg zdążamy zawsze, pod warunkiem, że pociąg się spóźnia. Iza popatrzyła na zegarek. Zostało 15 minut. - Zdążymy! - Nieee - pokręciłam sceptycznie głową, bo mi się nie chciało biec. - Zdążymy! - zawyrokował Adam. Zuzia, głośno wyrażająca niezadowolenie, została znów przypięta do wózka i wyrwaliśmy w stronę stacji. Po drodze doszło do gorszącej kłótni o kolor szlaku ("żółty", "nie, zielony", "żółty, tylko ktoś go sprayem"), ale na peronie byliśmy na czas. Już zbliżają się światła lokomotywy. - To co, do ostatniego wagonu? - nie zdążyła dokończyć Iza, gdy się okazało, że to były węglarki. No, bo nasz pociąg z Zielonej w ogóle nie przyjechał. Nie wiadomo czemu, bo z rozkładu wynikało, że jest. No, i przecież otrzymaliśmy przepowiednię przyjazdu, gdyż o ściśle oznaczonej porze z ciemnych krzaków, rosnących przy torach, zaczęły wyłaniać się sylwetki tubylców, a oni przecież nigdy nie mylą się w kwestii przyjazdów i odjazdów. Ale nas czekało 1,5 godzinne trwanie na schodach między nowiutkim Toi-Toi (tak, tak, i tu dotarła cywilizacja) a kozłem oporowym. Nad stacją zapadł zmrok. Siedziałam na tym zderzaku, patrzyłam w stronę, z której miał nadjechać osobowy, i wyglądałam, jakbym tworzyła poezję, albo jak nagrobna figura. Po peronie jakiś głupek jeździł rozpędzonym motorem (widocznie tutaj jest porządna droga), nad nami świeciły gwiazdy. Na szyny co jakiś czas spadał deszcz złotych liści. W pewnej chwili nie wiedziałam nawet, czy to liście, czy gwiazdy tak lecą.

W końcu przyjechał pociąg, ten późniejszy.  Wózek Zuzi ledwie zmieścił się w wejściu do wagonu, a butelka z mlekiem zaczęła nam się turlać pod koła pociągu. Kiedy Iza wreszcie weszła do przedziału bagażowego i usiadła, oparcie siedzenia oderwało się od reszty jak klapa od silnika i ciężko opadło na jej własne plecy. Parsknęliśmy śmiechem. Zajrzałam do środka sprzętu: byłby zgrabny sejf dla przemytników. Naszą radość wzbudziło też dziwne drewniane pudło umieszczone pod oknem. Miało w sobie wąski otwór, jakby do wkładania tam pieniędzy czy czegoś, i od razu ochrzciliśmy je mianem urny wyborczej.

Durny pociąg oczywiście się spóźnił i czekało mnie dłuższe szorowanie przez miasto, by dotrzeć na niedzielną mszę. Na szczęście w mieście szalał tego dnia wiatr halny. Fale ciepła, które wędrowały z nami przez rude i czerwone lasy, dotarły i tu, gdy dopijałam z termosu resztki herbaty malinowej. Ale i tak wiem, że idzie sroga zima. Adam bowiem na szlaku znowu pluje głogiem albo dziką różą. A to - jak mówi moje bogate doświadczenie - znaczy, że zmienia się pora roku.