Idąc z przełęczy, wilgotnym pachnącym lasem, wyśpiewałam półgłosem ulubiony repertuar piosenek turystycznych. Ostatnia była o srebrzystej sośnie, która "biegła zboczem brązowo-zielonym". Wtedy zobaczyłam granatowy cień góry przed sobą, a to była Wielka Sowa wychylająca się zza Wzgórz Kiełczyńskich, i postać stojącą na rozstaju, która otwierała do mnie szeroko ramiona. A to był akurat Rysiu.
Powietrze było przejrzyste, a od widoku gór wynurzających się zza owych wzgórz kręciło mi się w głowie. I była ta obiecana poprzednim razem pizza. Leżała w misce i dusiła się pod przykryciem. Rysiu wyłożył ją tylko na blachę, wielką jak młyńskie koło, i całość zręcznym ruchem umieścił nad ogniskiem. Czy ktoś zna smak pizzy pieczonej na żarze ogniska? Tego nie zna nawet Sowiniec, który akurat siedzi na Majorce w 4-gwiazdkowym hotelu i ma 100 m do morza. - A ja z kawałkiem pizzy i darem lata siedzę pod grand hotelem, a sąsiad z lasu wraca od kochanicy - odpisałam mu na tę wiadomość. A oznaczało to tyle: "Siedzę pod krzakiem róż (gatunku grand hotel) z nalewką porzeczkową w szklance, a pochodzącą z butelki po soku "Dar lata", i słucham, jak sąsiad wracający z mamra rozmawia z Rysiem i pyta go o pracę". Koniec rozmowy był zaś zaskakujący:
- A za co pan siedział w kiciu?
- Za rower.
- Aaa, świsnął pan komuś rower?
- Nieee... Jechałem na nim po pijaku.
Każde z nas pochłonęło kawał ciasta, zajadając się do nieprzytomności. Zwiedziliśmy łąki i lasy, szukając grzybów, zajadając się jeżynami i robiąc zdjęcia w gąszczu kukurydzy. - Koralowe ostrowy burzanu - cytowała z lubością Basia. - Grzyby "na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju" - odpowiadałam. Okazało się, że Mickiewicz jest uniwersalny. Dokądkolwiek poszliśmy, wszędzie pasował jakiś fragment, jak "takiej kawy jak w Barysiówce nie ma w żadnym kraju. Tutaj kawa z nastrucją wedle obyczaju..." - skandowałam z lubością. Kawę piliśmy i posiłki jedliśmy na dworze, koło paleniska, i pierwszy raz w sezonie letnim zmarzłam w dłonie, a palce u stóp przyzwyczajały się do butów (od maja tylko sandały lub boso). Zimno, więc się ruszałam, szczęśliwa, że tym razem przerwa od roweru. Dowiedziałam się przy okazji, że jestem agent, bo ciągle mówię, że się na czymś nie znam, a jednak umiem zbierać grzyby albo ugotować jakąs bardziej skomplikowaną potrawę. - Maliny w chruśniaku kosisz jak kombajn - powiedziała Basia. - Ale do rowu nie wpadnij, bo mi szkoda malin.
A potem zapadł zmrok i na wprost zobaczyłam wielkie czerwone światło z nadajnika, a to był Chełmiec. I jakieś obok, pewnie z Wielkiej Sowy. Niżej Świdnica i mrowisko białych świateł z podgórskich wiosek. Wiał wiatr, już bardziej jesienny niż letni. Zawsze, jak wieje wiatr od gór, myślę o powrotach. Moich tam, i Ich - tutaj. Stanęłam przy drewnianym płocie, oparłam łokcie o te ostre końcówki i wystukałam krótki komunikat za pomocą tej cholernej elektroniki, której tak nie lubię, no chyba... że ktoś jest bardzo, bardzo daleko, że tylko elektronika dotrze. Ale i tam nie dodałam najważniejszego, które zawierało się w całej reszcie. - Wracaj, wracaj... I mam nadzieję, że wróci z którymś kolejnym, wiosennym, który my w Barysiówce nazywamy wiatrem od morza.
1 komentarz
1. szmer wiatru od morza :)