„Ja go dobrze znam…”, czyli Teatr Większego Zaufania
Dwukrotnie obejrzałem sobie wczoraj konferencję prasową Jarosława Kaczyńskiego i doszedłem do wniosku, że medialna nawałnica, jaka się po niej zerwała świadczy o tym, że wiodący dziennikarze i politycy PO oraz SLD musieli widzieć i słyszeć dużo więcej niż ja.
Być może nagranie z tej konferencji badało w ekspresowym tempie laboratorium kryminalistyczne z Krakowa, to samo, które to analizuje z wielkim sukcesem kopię kopii zapisów z czarnej skrzynki ?
Trudno, bowiem w spokojnych wypowiedziach wyciszonego Kaczyńskiego doszukiwać się „awanturnictwa”, „ostrego tonu”, „bezpardonowego ataku”, „powrotu języka nienawiści”.
Przypomniało mi się przemówienie Tuska z ostatniego wiecu wyborczego kandydata Komorowskiego. Dopuścił się tam nasz szef „rządu miłości” zastosowania najbardziej prymitywnego i podłego chwytu stosowanego w polityce. Polega to na deprecjonowaniu rywala za pomocą argumentu typu „Ja go dobrze znam…”.
Wyglądało to tak:
- Chce zadbać o robotników? Co on może wiedzieć o pracy fizycznej? Ten człowiek nigdy nie pracował, jako robotnik. Mówi, że chce pomóc słabszym? Ja go dobrze znam. Fascynowała go zawsze i wyłącznie siła. Nigdy nie podniecała go misja pomocy słabszym
Pomijam tu fakt, że w ten sposób Tusk przywalił przy okazji zmarłemu Kuroniowi czy profesorowi Modzelewskiemu oraz własnej, koalicyjnej minister pracy. Chodzi o to, że premier, który miał nad głową hasło „Zgoda buduje” posunął się do tak chamskich i prostackich sztuczek.
Oczywiście salonowe dziennikarstwo nigdy nie rozbiera wystąpień premiera ulubieńca na poszczególne zdania, sylaby, litery, miny. To jest zarezerwowane wyłącznia dla prezesa i członków wrażego PiS-u.
Jak wiemy, od 10 kwietnia zabronione jest w III RP słowo „zamach”. Od wczoraj również można zostać ukamienowanym za określenie „dziwna katastrofa”.
Śledztwo, w którym czas katastrofy ustalono dopiero po trzech tygodniach i być może nie jest to ostatnia wersja, a badająca katastrofę komisja sposób procedowania przyklepała po prywatnej rozmowie telefonicznej Klicha z Morozowem, nie może budzić wątpliwości, które by uzasadniały użycie słowa „dziwna katastrofa”.
Forsowanie „konwencji chicagowskiej”, pomimo, że ma ona zastosowanie tylko w lotnictwie cywilnym i wobec jedynie statków rejsowych również nie jest niczym dziwnym.
To, co dzieje się dzisiaj w Polsce po rządami PO bardzo przypomina mi film z 1979 roku, „Wolne chwile”,z Krzysztofem Majchrzakiem w roli głównej.
Młody, żądny sławy reżyser teatrzyku studenckiego, Kwaśniewski, wpada na rewolucyjny pomysł.
Teatr Większego Zaufania ma polegać na tym, że obsadzony w roli głównej aktor wchodzi do dźwiękoszczelnej skrzyni przypominającej budkę telefoniczną i stamtąd recytuje „Odę do młodości” lub „Pana Tadeusza”. Nikt z widowni oczywiście niczego nie słyszy, ale pozostali aktorzy za pomocą świetnie przetrenowanych, wyglądających na naturalne, rozmów, mają utwierdzić widzów, że recytacja nie tylko odbywa się zgodnie z zapowiedzią, ale wykonywana jest na najwyższym poziomie artystycznym.
Jako, że owa skrzynia z powodu problemów z zainstalowaniem wentylacji przy jednoczesnym zachowaniu dźwiękoszczelności nie jest jeszcze gotowa, dochodzi do próby bez tego rekwizytu.
Jeden ze studentów wychodzi do sąsiedniego pomieszczenia zapowiadając, że wyrecytuje „Lokomotywę” Tuwima.
Zapada cisza. W pewnym momencie ktoś krzyczy - „On przecież nie zna tego wiersza”. Tu wkracza reżyser Kwaśniewski i bezpardonowo ucisza delikwenta.
Bardzo jestem ciekawy czy reżyser filmu, Andrzej Barański przypuszczał, że po 30 latach jego dzieło znowu stanie się aktualne i to już nie w PRL.
- kokos26 - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz