Koło się zamyka -Doc. dr hab. Grzegorz Kucharczyk
Zwycięzcy wyborów prezydenckich Bronisławowi Komorowskiemu wsparcia udzielili Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski, gen. Wojciech Jaruzelski, Jerzy Urban, Stefan Niesiołowski, gen. Marek Dukaczewski (ostatni szef WSI) oraz Jakub Wojewódzki. Nie tyle połączyła ich sympatia dla Komorowskiego, co raczej negatywna reakcja wobec Jarosława Kaczyńskiego. Łączy ich także to, że jest im dobrze w III Rzeczypospolitej. W tym kontekście bardzo wymowne są słowa Adama Michnika opublikowane w "Gazecie Wyborczej" następnego dnia po zwycięstwie Komorowskiego: "Bardzo dobry wynik Jarosława Kaczyńskiego wskazuje, że wielka część Polaków nie czuje się w naszym państwie u siebie". To jest "nasze" państwo, zgodnie zbudowane przez Wałęsę i Kwaśniewskiego, Urbana i gen. Dukaczewskiego.
Państwo pozornego pluralizmu politycznego, w obrębie którego funkcjonują odpowiedniki Unii Wolności, Kongresu Liberalno-Demokratycznego czy "umiarkowanych konserwatystów" i pseudopluralizmu medialnego charakteryzującego się mnogością tytułów ("Gazeta Wyborcza", "Polityka", "Przekrój", "Wprost" itd.) i zupełną ich zgodnością co do linii programowej.
W jakimś sensie koło się zamyka. W pierwszych miesiącach po wyborach 4 czerwca 1989 r. w późniejszym środowisku Unii Demokratycznej co rusz słychać było głosy dezawuujące postulat ustanowienia w Polsce rzeczywistego pluralizmu politycznego. Przestrzegano przed "zbyt szybkim dzieleniem się", nawoływano otwarcie do stworzenia w oparciu o solidarnościowe Komitety Obywatelskie monopartii. Teraz tę rolę ma pełnić Platforma Obywatelska, w której jest miejsce zarówno dla Andrzeja Czumy i Stefana Niesiołowskiego, jak i Danuty Hübner czy - być może w niedalekiej przyszłości - Włodzimierza Cimoszewicza.
Zgodne budowanie "naszego" państwa
Buduje zgoda, a nie "frustraci", "ludzie przepełnieni agresją i resentymentami". Budują "niekwestionowane autorytety moralne", które najlepiej wiedzą, co jest najlepsze dla społeczeństwa obywatelskiego, nawet w sytuacji, gdy to ostatnie jest nieco odmiennego zdania od "autorytetów". Te słowa, te kontrastowania - to nic innego jak powrót do wokabularza dobrze nam znanego z pierwszych lat po 1989 roku, gdy w ten sposób stygmatyzowano przeciwników projektu politycznego, który największe zagrożenie dla "polskiej transformacji" widział w "przebudzeniu się demonów polskiego nacjonalizmu, populizmu i wojującego klerykalizmu".
Sięgnijmy po obecne komentarze powyborcze. Odnajdziemy w nich to same słownictwo, które królowało w wypowiedziach osób ze środowiska UW w latach 90. Adam Michnik: "Jest to zatem konfrontacja proeuropejskiej centroprawicy demokratycznej z prawicą autorytarną, którą reprezentuje obóz Jarosława Kaczyńskiego. Polska głosująca na Komorowskiego to Polska wartości europejskich, demokratycznych, gospodarki rynkowej i państwa prawa. (...) Polityka nietolerancji, destrukcji i permanentnego konfliktu, co było od dawna polityką PiS, jest zawsze groźna". Jacek Żakowski: "Realnie patrząc, polska polityka zdaje się mieć za sobą falę radykalizmu, która trzęsła krajem po aferze Rywina". Adam Szostkiewicz: "Jeśli wygrana marszałka się oficjalnie potwierdzi, PiS zapewne przejdzie do kampanii nękania Komorowskiego w parlamencie i na ulicy". Dostrzegamy w tych komentarzach dobrze znaną nam mieszankę mentorstwa, uproszczeń i tworzenia atmosfery wszechogarniającego zagrożenia. Taki zawsze był język środowisk UD, KLD i UW, które możemy określić mianem reakcji za wszelką cenę dążącej do ustanowienia porządku społeczno-politycznego opartego na formule okrągłostołowej.
Już wielokrotnie zwracano uwagę na to, że właściwie jeszcze przed wyborami parlamentarnymi w 2007 roku, podczas antypisowskiej histerii lat 2005-2007, Platforma Obywatelska coraz wyraźniej zaczęła dryfować w stronę Platformy Oligarchicznej. Kampania wyborcza Bronisława Komorowskiego była - jak się wydaje - przypieczętowaniem tego procesu. Spotkanie w Łazienkach, gdzie obwieszczono "wojnę domową" toczoną razem "z naszymi przyjaciółmi z TVN i Polsatu", było wydarzeniem nad wyraz wymownym.
Należy sądzić, że prezydentura Komorowskiego będzie przede wszystkim "odzyskiwaniem naszego państwa". Co prawda jego aktywność jeszcze jako p.o. prezydenta RP po tragicznej śmierci śp. Lecha Kaczyńskiego pozwoliła już w dużej mierze wypełnić to zadanie. "Odzyskano" już Narodowy Bank Polski, urząd rzecznika praw obywatelskich, wybito zęby Instytutowi Pamięci Narodowej, przesądzony został los Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.
Jednak ta ostatnia sprawa - tj. opanowanie mediów publicznych - wymaga dokończenia. Na uchwalenie czeka nowa ustawa o mediach, która odda je w całkowite władanie PO. Rzecz jasna "odpolitycznienie" publicznych środków przekazu (telewizji i radia) polegać będzie na wyrzuceniu "propisowskich dziennikarzy". Tam, gdzie nie można wywrzeć takiego nacisku, stoją gotowi do spełnienia obywatelskiego obowiązku "nasi przyjaciele z TVN i Polsatu", którzy w stosownej formie napiętnują nieprawomyślnych kolegów po fachu. Chociaż ci sami dziennikarze będą twierdzić, że najpoważniejszym złem IV Rzeczypospolitej była "atmosfera napuszczania ludzi przeciw sobie".
Winni już są - albo zawsze mogą się znaleźć
Postawiona wyżej teza okaże się pomocna w wyjaśnianiu ewentualnych niepowodzeń monopolistycznych rządów PO. Nie łudźmy się, że po tym, jak zabrakło już "wetującego prezydenta", nie będzie na kogo zwalić winy za nieudane rządzenie. Wszakże nawet bobrom ledwo udało się ujść oskarżeniom za spowodowanie powodzi w maju 2010 roku. Winna będzie opozycja (czyt. PiS), która nie chce się przyłączyć do "zgodnego budowania" i swoimi "tendencyjnymi" pytaniami (np. w sprawie katastrofy smoleńskiej) stwarzać będzie atmosferę nieprzyjazną współpracy i wzajemnemu zrozumieniu. Jak zawsze prekursorem jest Adam Michnik, który w swoim powyborczym komentarzu zamieszczonym 5 lipca 2010 r. w "Gazecie Wyborczej" zgrabnie porównał Jarosława Kaczyńskiego do Władimira Putina (a jak się to ma do tak zachwalanego przez redaktora "pojednania polsko-rosyjskiego", w sytuacji gdy szef rosyjskiego rządu funkcjonuje jako prawdziwa býte noire), a cały obóz PiS nazwał "obozem prawicy autorytarnej". Joanna Kluzik-Rostkowska, Paweł Poncyljusz, Marek Migalski - oto czołowi reprezentanci "autorytarnej prawicy" w Polsce.
Krótko mówiąc, należy spodziewać się wzmożonej oligarchizacji życia publicznego w Polsce. Wzmocnionej wszakże doświadczeniami z przeszłości. Przecież "krewni i znajomi królika" dobrze wiedzą, czym skończyło się złamanie milczenia (a nawet nagranie nieopatrznie wypowiedzianych słów), w sytuacji gdy inna formacja (tzn. SLD) - równie dobrze jak PO akomodująca się do warunków III RP - też miała w swojej gestii urząd prezydenta i premiera oraz sprzyjające media. Wszystko skończyło się "koszmarem IV RP" i "falą radykalizmu zalewającą cały kraj". Nakazana jest więc ostrożność, co będzie jeszcze łatwiejsze, gdyż już wcześniej "odzyskano" Centralne Biuro Antykorupcyjne. Aby przypieczętować odejście od "fali radykalizmu, która trzęsła krajem po aferze Rywina" (Jacek Żakowski), możliwy jest sojusz PO z SLD. Pierwszym testem było głosowanie nad wyborem nowego marszałka Sejmu oraz wysoce prawdopodobna współpraca obu ugrupowań w "odpolitycznianiu" mediów publicznych. Jak widać, sytuacja PSL staje się coraz trudniejsza. Albo będzie posłusznym wykonawcą "zgodnej budowy naszego państwa", albo zostanie wypchnięte poza koalicję rządzącą. Przy obecnej Konstytucji i posiadaniu życzliwego prezydenta mniejszościowy rząd PO ma wszelkie szanse na dotrwanie do następnych wyborów parlamentarnych. A przy okazji zawsze będzie można się wytłumaczyć, że rząd pozbawiony większości w parlamencie nie mógł spełnić najważniejszych obietnic wyborczych. Szanse na "sprzedanie" takiego przekazu będą tym większe, że po przejęciu mediów publicznych kampania pacyfikowania społeczeństwa tzw. postpolityką ruszy na całego. Początki nowej propagandowej narracji obserwujemy przecież od paru tygodni; narracji wzorowanej na dawnych sprawdzonych wzorcach. A więc apel o 500 dni spokoju (w pierwowzorze - gdy gen. Jaruzelski został premierem w 1981 r. poprosił jedynie o 90 dni) oraz wyróżnianie wśród "wielkiej części Polaków nieczujących się w naszym państwie u siebie" tych, co są umiarkowani, i niebezpiecznych radykałów (w wersji prototypowej używano terminu "ekstrema"). Tak może być. Jednak historia ostatnich miesięcy uczy, że należy liczyć się z nieprzewidzianymi okolicznościami, które mogą całkowicie wywrócić scenę polityczną lub znacznie zmienić nastroje opinii publicznej. Jedno wydaje się pewne: rozstrzygnięcia wyborcze w latach 2010-2011 mogą przesądzić o kształcie polskiej polityki na następnych kilkanaście lat.
Docent dr hab. Grzegorz Kucharczyk - kierownik Pracowni Historii Niemiec i Stosunków Polsko-Niemieckich Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk. Autor m.in. książek: "Czerwone karty Kościoła", "Pierwszy holocaust XX wieku", "Kielnią i cyrklem. Laicyzacja Francji w latach 1870-1914".
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100710&typ=my&id=my21.txt
- Zaloguj się, by odpowiadać
1 komentarz
1. niezłe... jak na...
... profesora habilitowanego. Bo na blogach czytałem takie i jeszcze lepsze komęty.
Pzdrwm
triarius
-----------------------------------------------------
http://bez-owijania.blogspot.com/ - mój prywatny blogasek
http://tygrys.niepoprawni.pl - Tygrysie Forum Młodych Spenglerystów