Uzbrojeni i bezbronni
Foxx, sob., 01/08/2009 - 04:00
01.08.1944
Około piątej od strony Śródmieścia doszedł odgłos odległej strzelaniny, a po paru minutach było ją słychać zewsząd. Tylko Powiśle wydawało się względnie ciche. Powstanie zaczęło się, a ja byłem w domu, część mojego działonu na Mokotowie, a dowództwo na Woli.
Zabierając rodzinne złoto, autor przedostaje się przez Śródmieście w którym trwają walki na Wolę, gdzie znajduje się punkt zbiórki jego oddziału. Dociera do browaru Haberbusza w którym koncentruje się jego batalion o nazwie "Chrobry". Jego kompania jest dowodzona przez porucznika Lisa.
Raz po raz roznosiła się wieść o nadejściu broni. Natychmiast ustawialiśmy się w dwuszeregu, licząc się przy błękitnym świetle latarek i spisując pseudonimy. Maszerowaliśmy albo przepychaliśmy się tam, gdzie miano ją rozdawać, kluczyliśmy po piwnicach i korytarzach browaru, mokliśmy na deszczu. Woda ściekała mi do butów. Ciemne niebo rozjaśniały łuny pożarów. Bałem się zgubić, by nie być ostatnim po broń - i tak przechodziła godzina za godziną, aż zaczęło świtać. W wirze setek nieznanych twarzy zaczynałem już odróżniać niektóre... Strzelec Groźny, wielki kudłaty łeb, czerwona, bezczelna gęba, odszczekuje się dowódcom. Tamten znowu z naganem na powrozie zarzuconym wokół szyi. Piegowaty podporucznik w granatowej cyklistówce, Konar czy coś takiego. Ppor. Tytus - chudy, drobny, o kościstej twarzy i wpadniętych oczach a la Goebbels. Rysował się już podział na powstańców pierwszej i ostatniej kategorii, uzbrojonych i bezbronnych.
Co jakiś czas wpadał na podwórze browaru oficer po ochotników na wypad. Tak zobaczyłem po raz pierwszy wysokiego, postawnego, łysiejącego blondyna w randze kapitana. Potrzebował kilku "chłopów z jajami". Wyrażał się oględniej od młodszych oficerów. Zgłosiłem się i ja. Rzucił na mnie okiem, ale wybrał innych. Na wypad brano głównie uzbrojonych, a innych tylko wtedy, gdy wykazywali wyjątkowego żołnierskiego ducha. Sądzę, że może bagnet, długi fiński nóż, a na pewno i średniowieczny łuk by wystarczył. Wkrótce dowiedziałem się, że był to dowódca batalionu kpt. Sosna. Oficerowie poprzyczepiali sobie gwiazdki, ale reszta nie miała żadnych odznak. Dowódca mojej kompanii, śniady brunet o krzywym nosie, por. Lis, jest kawalerem krzyża Virtuti Militari. Otrzymał go w 1939 roku.
Dostaliśmy się w łapy tego podporucznika w granatowej cyklistówce, o tłustej, piegowatej twarzy, niewyparzonej mordzie i ohydnym głosie. Wciąż musztrował, poganiał, przeganiał, wyzywał i spoglądał na nas z obrzydzeniem.
- To nie harcerstwo - wydzierał się - to jest wojsko.
Usłyszawszy to po raz pięćdziesiąty czy setny, odczułem mdłości. Co by się zrobiło czy powiedziało, wyzywał od harcerzy. Na widok swojego plutonu, jak ktoś później trafnie zauważył, dostawał wzwodu języka. Pojawiali się też inni nieznani podporucznicy, podchorążowie, podoficerowie. Ustawiali nas, odliczali, musztrowali, zapisywali, rugali.
Kanonada zaczęła się nasilać. Podobno czołgi przebijały się Towarową do Wolskiej i wycofywały na zachód. To znowu jakoby wracały z zachodu i z Wolskiej skręcały w Towarową. Pojawili się ranni. Wyobrażałem sobie Powstanie jako wielką przygodę - "na oklep na koniu, kochanka w jednej ręce, rewolwer w drugiej", jak podkpiwał ze mnie mój przyjaciel Lolek marksista.
A tu siedzę w browarze, staję na baczność, robię zwroty, przysłuchuję się opowieściom o tych, co walczą i czekam na przydział broni. Boję się nawet robić coś na własną rękę, bo skreślą z listy powstańców jako dezertera i broni już nigdy nie powącham. I tak ciągnie się ten okropny dzień. Ci, co walczą, wracają z linii już częściowo przystrojeni w niemieckie uniformy. Jeśli mundur nie pasuje, wymieniają między sobą, rzadziej przehandlowują. Podaż mała, popyt ogromny. Niemiecka czapka, kurtka, pas, nie mówiąc już o hełmie, jest przedmiotem dumy i podziwu. Oficerowie, zwłaszcza starsi wiekiem, na ogół ubrani są po cywilnemu albo noszą części polskich przedwojennych mundurów. Tłum powstańczy jest w zasadzie odziany po cywilnemu, z pewnym odchyleniem w stronę żołniersko-sportowo-robotniczą. Tu i ówdzie nakrapiany wojskowymi czapkami, kurtkami, spodniami - jasnozielonymi przedwojennej armii polskiej, szarozielonymi Wehrmachtu i trawiastymi niemieckiej policji. Wiatrówki, drelichy, bryczesy, buty narciarskie, granatowe uniformy, czapki tramwajarskie, kolejarskie, furażerki, cyklistówki, berety. Wyróżniają się pasy: fryzjerskie do ostrzenia brzytew, niemieckie z napisem Gott mit uns i ozdobne oficerskie, jasnobrązowe, inkrustowane mosiądzem. Aby zapobiec rozstrzelaniu w razie dostania się do niewoli, każdy ma biało-czerwoną opaskę na lewym ramieniu.
Po paru dniach przyszedł rozkaz - przełożyć opaski z lewego na prawe. Powodem tego było, iż coraz więcej powstańców nosiło niemieckie mundury i zachodziła obawa, że jeden Polak może zabić drugiego. Przy strzelaniu, zwłaszcza z rewolweru, prawe ramię jest lepiej widoczne od lewego, więc opaski miały zapobiegać omyłkom.
Najoczywiściej rozkaz ten nie miał sensu. Niemcy zapewne doświadczali podobnych trudności w rozpoznawaniu własnych żołnierzy, a biorąc pod uwagę, że posiadali oni olbrzymią przewagę ognia, zamieszanie i trudności we wzajemnej identyfikacji mogły tylko powstańcom wyjść na korzyść. Poza tym Polak do bałaganu przyzwyczajony, a Niemiec traci głowę.
W przerwach między zbiórkami pętam się po podwórzu browaru, a dookoła wre bój. W Warszawie Powstanie, bitwa na wschodnim przedpolu stolicy, front od Bałtyku do Morza Czarnego, Włochy, Normandia. A tu, u Haberbusza, nie wiadomo, co się gdzie indziej dzieje i to nie z braku wiadomości, ale z nadmiaru. Czego się tu nie słyszy: Rosjanie przerwali front i obchodzą Warszawę od zachodu, Grodzisk już zajęty, Wehrmacht buntuje się i tylko SS walczy, Mokotów i Żoliborz są oczyszczone z wroga, Niemcy walczą tylko z Rosjanami, w Normandii poddają się Amerykanom. Na ogół obowiązuje zasada, że im dalszy teatr wojenny, tym pomyślniejsze wiadomości. Wydaje się, że najtwardszy opór stawiają Niemcy w naszej dzielnicy.
Środkiem mego świata jest browar Haberbusza, a zwłaszcza jego podwórze. Sanitariuszki, jak zgłodniałe wilczyce, przepychają się do nielicznych rannych, aby pierwszy raz w życiu założyć opatrunek na prawdziwą ranę. Trzeba stać na nogach cały czas i niczego nie spuszczać z oka, by pierwszemu dopaść gdzie należy, nim zaczną rozdzielać broń. Teraz już nie mówią o broni z tajnych magazynów, ale tylko o tej zdobytej na Niemcach.
Z browaru wyruszają grupy wypadowe na linię. Linia to coś nieokreślonego, zbieranina nazw: Towarowa, Twarda, Waliców, Chłodna, Krochmalna, Grzybowska, Wronia, Ogrodowa, Nordwache [Nordwache - komenda niemieckiej policji na Warszawę Północ]. A wieści zmieniają kierunek jak fale w oku cyklonu. To Towarową uciekają płonące czołgi obrzucane butelkami z benzyną, politurą, pokostem, spirytusem, eterem. To znów na odmianę Towarową toczą się zwycięskie czołgi, domy stają w ogniu, ulica zasłana trupami. I tak powoli dla nas, zgromadzonych w browarze, ulica Towarowa staje się najważniejszym frontem drugiej wojny światowej.
Po południu nastrój się pogarsza, w każdym razie mój nastrój. Nieuzbrojeni będą odesłani do domu. Tak się kończy sen o szpadzie. Czołgi znowu kręcą się w pobliżu. Gdzie spojrzeć - dymy pożarów.
Przystanąłem obok wartownika w bramie browaru. Uzbrojeni, choćby tylko w byle pukawkę, zaczynają odnosić się do nas jak do bandy dekowników i tchórzów. Ale ten powstaniec nie zadziera nosa, choć ma i karabin, i niemiecki hełm. Kulomiot strzela wzdłuż ulicy. Pierwszy raz słyszę zgrzyt kuł ślizgających się po murze. Dostaję mdłości, brakuje mi powietrza. Robię jednak wysiłek, by nie przerwać rozmowy. Wartownik wyjął lusterko z kieszeni, przetarł, ostrożnie wysunął je poza załom ściany i patrzy w odbiciu w stronę, skąd strzelają. Nagle uderza mnie coś niezwykle oczywistego, że strzelić to nie znaczy trafić, że kula, która przelatuje o krok od mego brzucha, jest równie niegroźna jak ta, która leci o kilometr, i nawet mniej groźna od nie wystrzelonej. Odczuwam wielką ulgę.
Ze wspomnień kaprala Jana Kurdwanowskiego ps. "Krok", zgrupowanie "Sosna", batalion "Chrobry I", kompania "Lisa" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944
Około piątej od strony Śródmieścia doszedł odgłos odległej strzelaniny, a po paru minutach było ją słychać zewsząd. Tylko Powiśle wydawało się względnie ciche. Powstanie zaczęło się, a ja byłem w domu, część mojego działonu na Mokotowie, a dowództwo na Woli.
Zabierając rodzinne złoto, autor przedostaje się przez Śródmieście w którym trwają walki na Wolę, gdzie znajduje się punkt zbiórki jego oddziału. Dociera do browaru Haberbusza w którym koncentruje się jego batalion o nazwie "Chrobry". Jego kompania jest dowodzona przez porucznika Lisa.
Raz po raz roznosiła się wieść o nadejściu broni. Natychmiast ustawialiśmy się w dwuszeregu, licząc się przy błękitnym świetle latarek i spisując pseudonimy. Maszerowaliśmy albo przepychaliśmy się tam, gdzie miano ją rozdawać, kluczyliśmy po piwnicach i korytarzach browaru, mokliśmy na deszczu. Woda ściekała mi do butów. Ciemne niebo rozjaśniały łuny pożarów. Bałem się zgubić, by nie być ostatnim po broń - i tak przechodziła godzina za godziną, aż zaczęło świtać. W wirze setek nieznanych twarzy zaczynałem już odróżniać niektóre... Strzelec Groźny, wielki kudłaty łeb, czerwona, bezczelna gęba, odszczekuje się dowódcom. Tamten znowu z naganem na powrozie zarzuconym wokół szyi. Piegowaty podporucznik w granatowej cyklistówce, Konar czy coś takiego. Ppor. Tytus - chudy, drobny, o kościstej twarzy i wpadniętych oczach a la Goebbels. Rysował się już podział na powstańców pierwszej i ostatniej kategorii, uzbrojonych i bezbronnych.
Co jakiś czas wpadał na podwórze browaru oficer po ochotników na wypad. Tak zobaczyłem po raz pierwszy wysokiego, postawnego, łysiejącego blondyna w randze kapitana. Potrzebował kilku "chłopów z jajami". Wyrażał się oględniej od młodszych oficerów. Zgłosiłem się i ja. Rzucił na mnie okiem, ale wybrał innych. Na wypad brano głównie uzbrojonych, a innych tylko wtedy, gdy wykazywali wyjątkowego żołnierskiego ducha. Sądzę, że może bagnet, długi fiński nóż, a na pewno i średniowieczny łuk by wystarczył. Wkrótce dowiedziałem się, że był to dowódca batalionu kpt. Sosna. Oficerowie poprzyczepiali sobie gwiazdki, ale reszta nie miała żadnych odznak. Dowódca mojej kompanii, śniady brunet o krzywym nosie, por. Lis, jest kawalerem krzyża Virtuti Militari. Otrzymał go w 1939 roku.
Dostaliśmy się w łapy tego podporucznika w granatowej cyklistówce, o tłustej, piegowatej twarzy, niewyparzonej mordzie i ohydnym głosie. Wciąż musztrował, poganiał, przeganiał, wyzywał i spoglądał na nas z obrzydzeniem.
- To nie harcerstwo - wydzierał się - to jest wojsko.
Usłyszawszy to po raz pięćdziesiąty czy setny, odczułem mdłości. Co by się zrobiło czy powiedziało, wyzywał od harcerzy. Na widok swojego plutonu, jak ktoś później trafnie zauważył, dostawał wzwodu języka. Pojawiali się też inni nieznani podporucznicy, podchorążowie, podoficerowie. Ustawiali nas, odliczali, musztrowali, zapisywali, rugali.
Kanonada zaczęła się nasilać. Podobno czołgi przebijały się Towarową do Wolskiej i wycofywały na zachód. To znowu jakoby wracały z zachodu i z Wolskiej skręcały w Towarową. Pojawili się ranni. Wyobrażałem sobie Powstanie jako wielką przygodę - "na oklep na koniu, kochanka w jednej ręce, rewolwer w drugiej", jak podkpiwał ze mnie mój przyjaciel Lolek marksista.
A tu siedzę w browarze, staję na baczność, robię zwroty, przysłuchuję się opowieściom o tych, co walczą i czekam na przydział broni. Boję się nawet robić coś na własną rękę, bo skreślą z listy powstańców jako dezertera i broni już nigdy nie powącham. I tak ciągnie się ten okropny dzień. Ci, co walczą, wracają z linii już częściowo przystrojeni w niemieckie uniformy. Jeśli mundur nie pasuje, wymieniają między sobą, rzadziej przehandlowują. Podaż mała, popyt ogromny. Niemiecka czapka, kurtka, pas, nie mówiąc już o hełmie, jest przedmiotem dumy i podziwu. Oficerowie, zwłaszcza starsi wiekiem, na ogół ubrani są po cywilnemu albo noszą części polskich przedwojennych mundurów. Tłum powstańczy jest w zasadzie odziany po cywilnemu, z pewnym odchyleniem w stronę żołniersko-sportowo-robotniczą. Tu i ówdzie nakrapiany wojskowymi czapkami, kurtkami, spodniami - jasnozielonymi przedwojennej armii polskiej, szarozielonymi Wehrmachtu i trawiastymi niemieckiej policji. Wiatrówki, drelichy, bryczesy, buty narciarskie, granatowe uniformy, czapki tramwajarskie, kolejarskie, furażerki, cyklistówki, berety. Wyróżniają się pasy: fryzjerskie do ostrzenia brzytew, niemieckie z napisem Gott mit uns i ozdobne oficerskie, jasnobrązowe, inkrustowane mosiądzem. Aby zapobiec rozstrzelaniu w razie dostania się do niewoli, każdy ma biało-czerwoną opaskę na lewym ramieniu.
Po paru dniach przyszedł rozkaz - przełożyć opaski z lewego na prawe. Powodem tego było, iż coraz więcej powstańców nosiło niemieckie mundury i zachodziła obawa, że jeden Polak może zabić drugiego. Przy strzelaniu, zwłaszcza z rewolweru, prawe ramię jest lepiej widoczne od lewego, więc opaski miały zapobiegać omyłkom.
Najoczywiściej rozkaz ten nie miał sensu. Niemcy zapewne doświadczali podobnych trudności w rozpoznawaniu własnych żołnierzy, a biorąc pod uwagę, że posiadali oni olbrzymią przewagę ognia, zamieszanie i trudności we wzajemnej identyfikacji mogły tylko powstańcom wyjść na korzyść. Poza tym Polak do bałaganu przyzwyczajony, a Niemiec traci głowę.
W przerwach między zbiórkami pętam się po podwórzu browaru, a dookoła wre bój. W Warszawie Powstanie, bitwa na wschodnim przedpolu stolicy, front od Bałtyku do Morza Czarnego, Włochy, Normandia. A tu, u Haberbusza, nie wiadomo, co się gdzie indziej dzieje i to nie z braku wiadomości, ale z nadmiaru. Czego się tu nie słyszy: Rosjanie przerwali front i obchodzą Warszawę od zachodu, Grodzisk już zajęty, Wehrmacht buntuje się i tylko SS walczy, Mokotów i Żoliborz są oczyszczone z wroga, Niemcy walczą tylko z Rosjanami, w Normandii poddają się Amerykanom. Na ogół obowiązuje zasada, że im dalszy teatr wojenny, tym pomyślniejsze wiadomości. Wydaje się, że najtwardszy opór stawiają Niemcy w naszej dzielnicy.
Środkiem mego świata jest browar Haberbusza, a zwłaszcza jego podwórze. Sanitariuszki, jak zgłodniałe wilczyce, przepychają się do nielicznych rannych, aby pierwszy raz w życiu założyć opatrunek na prawdziwą ranę. Trzeba stać na nogach cały czas i niczego nie spuszczać z oka, by pierwszemu dopaść gdzie należy, nim zaczną rozdzielać broń. Teraz już nie mówią o broni z tajnych magazynów, ale tylko o tej zdobytej na Niemcach.
Z browaru wyruszają grupy wypadowe na linię. Linia to coś nieokreślonego, zbieranina nazw: Towarowa, Twarda, Waliców, Chłodna, Krochmalna, Grzybowska, Wronia, Ogrodowa, Nordwache [Nordwache - komenda niemieckiej policji na Warszawę Północ]. A wieści zmieniają kierunek jak fale w oku cyklonu. To Towarową uciekają płonące czołgi obrzucane butelkami z benzyną, politurą, pokostem, spirytusem, eterem. To znów na odmianę Towarową toczą się zwycięskie czołgi, domy stają w ogniu, ulica zasłana trupami. I tak powoli dla nas, zgromadzonych w browarze, ulica Towarowa staje się najważniejszym frontem drugiej wojny światowej.
Po południu nastrój się pogarsza, w każdym razie mój nastrój. Nieuzbrojeni będą odesłani do domu. Tak się kończy sen o szpadzie. Czołgi znowu kręcą się w pobliżu. Gdzie spojrzeć - dymy pożarów.
Przystanąłem obok wartownika w bramie browaru. Uzbrojeni, choćby tylko w byle pukawkę, zaczynają odnosić się do nas jak do bandy dekowników i tchórzów. Ale ten powstaniec nie zadziera nosa, choć ma i karabin, i niemiecki hełm. Kulomiot strzela wzdłuż ulicy. Pierwszy raz słyszę zgrzyt kuł ślizgających się po murze. Dostaję mdłości, brakuje mi powietrza. Robię jednak wysiłek, by nie przerwać rozmowy. Wartownik wyjął lusterko z kieszeni, przetarł, ostrożnie wysunął je poza załom ściany i patrzy w odbiciu w stronę, skąd strzelają. Nagle uderza mnie coś niezwykle oczywistego, że strzelić to nie znaczy trafić, że kula, która przelatuje o krok od mego brzucha, jest równie niegroźna jak ta, która leci o kilometr, i nawet mniej groźna od nie wystrzelonej. Odczuwam wielką ulgę.
Ze wspomnień kaprala Jana Kurdwanowskiego ps. "Krok", zgrupowanie "Sosna", batalion "Chrobry I", kompania "Lisa" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944
- Foxx - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
1 komentarz
1. Cześć ich pamięci
Krzysztof Kamil Baczyński (maturzysta)
[...] Wybuch powstania warszawskiego zaskoczył go w rejonie pl. Teatralnego – został tam wysłany po odbiór butów dla oddziału. Nie mogąc przedostać się na miejsce koncentracji macierzystej jednostki (Wola – Dom Starców przy Karolkowej) przyłączył się do oddziału złożonego z ochotników, którymi dowodził ppor. "Leszek" (Lesław Kossowski, dowódca reduty "Ratusz-Pałac Blanka" na odcinku kpt. "Gozdawy").
Krzysztof Kamil Baczyński poległ na posterunku w Pałacu Blanka 4 sierpnia 1944 w godzinach popołudniowych (ok. 16), śmiertelnie raniony przez strzelca wyborowego ulokowanego prawdopodobnie w gmachu Teatru Wielkiego. W powstaniu warszawskim, 1 września 1944 zginęła także żona Baczyńskiego – Barbara Stanisława Drapczyńska, urodzona 13 listopada 1922 w Warszawie, studentka polonistyki tajnego UW. Odznaczony pośmiertnie Medalem za Warszawę 1947 i Krzyżem Armii Krajowej. Pochowany na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie.[...]
źródło
http://wola44.wordpress.com/ >>> http://dokumentalny.blogspot.com/