Polska jak pochyłe drzewo

avatar użytkownika FreeYourMind

Mimo że cenię sobie teksty J. Kalemby, to nie mogę się zgodzić z jego surowym osądem Amerykanów. Powiedziałbym tak, jeśli przez większość czasu „dwudziestolecia” postkomunistycznego nasz kraj tak naprawdę nie miał normalnego gospodarza, zaś kolejne ekipy prześcigały się w złodziejstwie w białych rękawiczkach, to trudno oczekiwać, by USA traktowało nas poważnie. Oczywiście nie tylko Waszyngton nie traktuje nas serio, ale Niemcy czy Rosja mają interes w nieustannym osłabianiu i podporządkowaniu sobie Polski, podczas gdy w interesie Stanów Zjednoczonych dobrze byłoby mieć tu nad Wisłą sojusznika z prawdziwego zdarzenia, który mógłby pełnić rolę reduktora imperialnych zapędów czy to niemieckich, czy rosyjskich. Pech jednak chce, że w Polsce „nie ma komu tego robić” i – pomijając krótkie okresy rządów Olszewskiego czy PiS-u – żadna z ekip nie myślała o trwałym polityczno-militarnym (a więc także i gospodarczym) związaniu naszego państwa z USA. Takie antyamerykańskie podejście naszych pożałowania godnych ekip rządzących wynikało z jednej strony z serwilizmu polskich pseudoelit, z których spora część rekrutowała się jeszcze z sowieckiego dyplomatycznego zaciągu lub pozostawała w silnych związkach z Niemcami, którzy wielką opieką otoczyli nasz kraju po zjednoczeniu – z drugiej zaś zwyczajnie ze strachu przed silnymi sąsiadami, których tupanie po dziś dzień wywołuje palpitacje serca u naszych polityków.

Wystarczy przypomnieć, że „pierwszy niekomunistyczny rząd” legendarnego Mazowieckiego był tak bardzo niekomunistyczny, że dostawał trzęsawki nawet na myśl o likwidacji Układu Warszawskiego i RWPG, że o wyprowadzeniu wojsk sowieckich z Polski nie wspomnę. To, rzecz jasna, stanowiło znakomitą „geopolityczną rekomendację” i dla samego Mazowieckiego, i dla jego środowiska na przyszłość, było ono bowiem dostatecznie elastyczne w rozumieniu racji naszych sąsiadów, a więc gwarantowało, że Polska nie będzie się wybijać na prawdziwą niepodległość, tylko na twór niepodległopodobny. Z drobnymi przerwami ta perspektywiczna, wizja Polski jako pochyłego drzewa, skonstruowana za czasów mazowiecczyzny, pozostała w polskiej dyplomacji do dziś. Legendarny Bartoszewski szczerze wyraził to kiedyś słynną frazą o brzydkiej pannie bez posagu. Nawiasem mówiąc, Bartoszewski nie dodawał, skąd się ta brzydota i biedota panny wzięła, i czy ktoś za to odpowiada, czy nie, no ale nieważne.

Ten (generalnie) antyamerykański kurs polskiej dyplomacji, podszyty tchórzem, by „nie drażnić ani Rosji, ani Niemiec”, sprawił, że od samego początku reforma polskich służb specjalnych przebiegała pod szyldem „troski o sprzątaczki z SB”, nad którymi z miłosierdziem pochylali się nie tylko czerwoni - a więc nigdy nie przyjęła formy opcji zerowej. Podobnie zresztą reforma armii i administracji (sądownictwa, nauki etc.). Sprowadzało się to zwykle do wymiany szyldów, lekkiego podtynkowania starych budynków (tudzież postawienia paru nowych, błyszczących) i uznania, że bez „starych fachowców” nie da się kraju ruszyć do przodu, więc najlepiej budować nowe państwo z nimi niż bez nich. Gdyby zaś od samego początku poproszono Amerykanów o pomoc w reorganizacji, a ściślej desowietyzacji newralgicznych struktur militarnych i cywilnych, reorganizacji powiązanej z wieloletnimi szkoleniami dla nowych pracowników instytucji wchodzących w skład tychże struktur i natychmiastowym wyprowadzeniem okupacyjnej armii czerwonej z Polski, to można by mówić o stopniowym kładzeniu zdrowych fundamentów pod budowę normalnego państwa. Do NATO weszlibyśmy jeszcze przed puczem Janajewa i natychmiast powstałyby tu bazy natowskie z prawdziwego zdarzenia (obecnie bowiem nasze członkostwo ma charakter fasadowy; zresztą cały Pakt zaczyna kruszeć, oscylując w stronę jakiegoś dziwoląga coraz mocniej współpracującego z Rosją) – no ale to jest scenariusz optymistyczny. Skoro bowiem nie dopuszczono (i to po dziś dzień) do dekomunizacji nawet na poziomie polityki wewnętrznej, to tym bardziej desowietyzacja pod okiem amerykańskim była niemożliwa. Skoro jednak proces normalizacji państwa polskiego nakierowany został na peryferyzację naszego państwa, to znaczy, że zimna wojna (tak samo jak II wojna światowa) nie zakończyła się sukcesem zachodnich aliantów, lecz – co brzmi nieco paradoksalnie - Rosji. Nie jest to dla nas dobra nowina, zważywszy na fakt, jaką wielką miłością do Rosji zapałały po zjednoczeniu Niemcy, eurokraci po „rozszerzeniu UE”, no i Stany Zjednoczone po wyborze Obamy. Dla nas, Polaków, nie ma gorszego scenariusza, jak wzmacnianie Moskwy, która zresztą wcale nie kryje tego, że kraj nad Wisłą jest dla Rosji bliską zagranicą, czyli pochyłym drzewem.

Jeśli więc Kalemba pisze o głupocie Amerykanów, to sądzę, że myli skutki z przyczynami. Dzisiejsza polityka Waszyngtonu, zgodzę się, że nie najmądrzejsza, bo zbliżenie amerykańsko-rosyjskie poskutkuje dalszą marginalizacją Polski, jest skutkiem wielu lat przemian strategii geopolitycznej także za Atlantykiem. Trudno się dziwić Amerykanom, że nie traktują Polski z powagą, skoro ona sama się tak nie traktuje. Wczoraj przewaliła się przez media kolejna debata o stanie polskich dróg. Z jednej strony jest ona jakoś tragikomiczna, z drugiej jednak pokazuje przecież na jakim jesteśmy cywilizacyjnie poziomie w stosunku do wolnego świata (!). Rzecz jasna, dla rozmaitych dansingbubków sam fakt, że można podjechać w wielkim mieście do olbrzymiego centrum handlowego już jest świadectwem przynależenia naszego kraju do Zachodu, ale dla dansingbubków pełna lodówka i pełny brzuch, a przy tym pusty łeb, to maksimum potrzeb ezgystencjalnych (kulturowych też). Oni do końca świata będą się cieszyć życiem w ten sposób, głaszcząc się po sadełku, zwłaszcza jeśli usadowieni są na jakichś ciekawych państwowych posadach z dostępem do różnych konfitur. Obywatele patrzący na Polskę krytycznie i perspektywicznie mogą zaś bez trudu dostrzec, że westernizacja naszego kraju ma charakter wyłącznie powierzchowny. Znakomicie to ilustrują wymięte i brudne flagi „UE” nad jakimiś budynkami administracji w prowincjonalnych miastach, przez które przejeżdżamy. Daję sobie rękę uciąć, że w wielu z nich nie tylko nadal jest ta sama, nieśmiertelna, zatęchła, peerelowska atmosferka roboty polegającej na przewalaniu papierów, piłowaniu paznokietków, plotkowaniu i wsłuchiwaniu się w radyjko (Jedynka lub Trójka, obowiązkowo, ewentualnie zetka/RMF, gdy urzęduje młodszy personel), ale i nikt nawet nie wyobraża tam sobie, by mogło być inaczej. Dowodem na to jest stopień absorpcji przez nasz kraj „funduszy unijnych”, dzięki którym miał się dokonać nasz sok cywilizacyjny. Powiem obrazowo: jeśli się ma nogi, a nawet siedzenie zatopione w betonie, to żaden skok jest niemożliwy.

Kiedyś przed laty mój kolega euroentuzjasta, gdy toczyliśmy spory przedereferendalne (oświeceni ludzie byli „bezwzględnie za”, nieoświeceni, jak ja, który za czasów peerelu, z wytęsknieniem patrzyłem na wolny świat - „przeciw”), zapewniał mnie jakie gigantyczne pieniądze spłyną na nasz kraj po akcesji. On, jak i wielu innych, ku mojemu zdumieniu graniczącemu z rozbawieniem, widział przyszłość przez pryzmat bajki o zaczarowanym ołówku. „UE” miała przyjść, narysować autostrady, nowe fabryki, szpitale, kliniki, nowoczesne zabudowania miejskie i wiejskie, i dodatkowe zera na naszych kontach. Jeszcze dziś trafiają się „eurooszołomi”, którzy są pewni, że ten proces już niedługo przed nami, wystarczy tylko ciut poczekać, ciutkę pozaciskać pasa. Na kontrargumenty wskazujące na to, że państwo nie zdekomunizowane i nie zdesowietyzowane, a więc z istoty swej strukturalnie dysfunkcjonalne, marnotrawiące siły ludzkie, talenty i pieniądze, złodziejskie i źle zarządzane, zbiurokratyzowane i skorumpowane, słowem niewydolne – nie jest w stanie dokonać skoku cywilizacyjnego (bo to tak, jakby do dziurawego bukłaka lać dobre wino i czekać aż się zapełni, by móc podać na stół) – byli i są absolutnie głusi. Co więcej, kształtuje się (zwłaszcza wśród młodych ludzi) nowy typ mentalności, traktujący tę niewydolność państwa jako stan normalny (a nawet jako kapitalizm), w związku z tym, na zasadzie surwiwalu, młodzi sami zaczynają szukać dróg dojścia do rozmaitych konfitur, traktując złodziejstwo w białych rękawiczkach jako wyraz życiowej zaradności (pisze o tym sporo Rolex w swoim fantastycznym eseju w czerwcowej odsłonie POLIS MPC).

Niewydolność Polski, wołające o pomstę do nieba gabinety ciemniaków i to, że po 20 latach jesteśmy tam, gdzie jesteśmy i jak tak dalej pójdzie, to wrony będą zawracać nad naszym krajem – to nie jest jednak wina Amerykanów, tylko wyłącznie nasza. Na wiele lat bowiem oddawaliśmy władzę ludziom, którzy najwyżej powinni sprzątać po pegeerach, a nie rządzić czymkolwiek.

http://jankalemba.salon24.pl/113647,amerykanie-sa-glupi
http://www.polis2008.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=398:antykomunizm-dzisiaj&catid=143:dzielnica-publicystow&Itemid=198

1 komentarz

avatar użytkownika Tymczasowy

1. Rzeczywiscie

"Takie proamerykanskie podejscie naszych pozalowania godnych ekip rzadzacych" ( ja mam na mysli ostatnie kilkanascie lat) godne jest potepienia. Sluszne tez bylo okreslenie: "Osiol trojanski Europy". A tak zwany Narod, tez nie zdazyl sie do dzis przestawic i nie zaczac kumac, jak Amerykanie mysla o swiecie.Czasy Pana Prezydenta Reagana rezyduuja jak mysli Lenina. Jeszcze raz, przed chwila, przeczytalem tekst Autora. Wynika z niego, ze jezeli Polacy zaczna zachowywac sie "madrze", to Wielka Ameryka to natychmiast dostrzeze i wynagrodzi! Wielka Ameryka ma dzis dwa problemy. Pierwszy, to zwrotny, niezwykle wredny, efekt "stimulus package". Drugi, to szybkie przeprowadzenie Health Reform - goraco im/Mu tego zycze! Inne, jak przepieprzony Afganistan, odkladam na bok, bo musze oszczedzac swoj Wielki Umysl do Spraw Wielkich. Drogi "Free Your Mind", czy myslisz, ze Ty tez czasami miescisz sie wsrod tych "Your?".