Makaki i ja w Malezji
1Maud, wt., 23/06/2009 - 17:27
Od czasu spotkania z orangutanami na Borneo,marzyłam zawsze o powrocie na wyspę. Fascynowało mnie nie tylko samo spotkanie z Ludźmi-lasu, ale przyroda i jej odgłosy, niezakłócone jazgotem wszechobecnych turystów.
Okazją stało się szkolenie Lesia w Malezji. I wyrozumiałość bosów, którzy przymknęli oczy na to, że w apartamentach uczestników szkolenia miały cichutko przycupnąć ich małżonki. A także wyrazili zgodę, na 10 dni urlopu dla swoich managerów, zaraz po samym szkoleniu.
Aby zrealizować swoje marzenie, musiałam przekonać do wyprawy resztę pań i ich mężów, a także ją zorganizować. Po kilku dniach spędzonych na szperaniu w necie i kontaktach z różnymi lokalnymi, malezyjskimi biurami turystycznymi –plan wyprawy był gotowy. Koszt akceptowalny (450 USD za 8 dniowy pobyt na Borneo- w tym przeloty z Kuala Lumpur do Kota Kinabalu – Sarabah-Kota Kinabalu i powrót do Kuala Lumpur + noclegi oraz wyżywienie podczas wycieczki po Borneo).Lekki niepokój budziła we mnie świadomość, że użyłam do zbudowania programu 3 niezależnych biur podróży z Borneo i Kuala Lumpur..
Zaprawieni w dalekich lotach z Lesiem, po spożyciu pierwszego posiłku po starcie z Amsterdamu, zażyliśmy niewielką dawkę relanium i oddaliśmy się w objęcia Morfeusza. Pozostała ósemka sądząc ze stanu ospałości po dotarciu na miejsce, raczej była aktywna w samolocie. Na ziemi zamieniliśmy się rolami.
Lotnisko w Kuala Lumpur od razu umieściło nas w tropiku: w kilku miejscach, za szkłem, rosła tropikalna roślinność. Nie było czasu na podziwianie. Z rękawa samolotu udaliśmy się do bezzałogowej kolejki, która szybko przewiozła nas w miejsce kontroli paszportowej i odbioru bagażu. Obowiązek przede wszystkim, należało jeszcze pokonać około 150 km autobusem do Malakki, czyli miejsca, w którym następnego dnia rano panowie rozpoczynali intensywne szkolenie.
Kolejne dni wyglądały prawie identycznie dla Panów. Od 8 rano, po tropikalnym śniadaniu zajęcia. Które z posiłkami trwały do godziny 22-ej. Panowie, w pełnym rynsztunku korporacyjnym, z zazdrością, w czasie krótkich przerw, obserwowali leniuchujące na basenie małżonki.Warunki hotelowe były ekskluzywne. Ale tak naprawdę, po całym dniu spędzonym na planowaniu, jak i jakimi podstępnymi metodami, zdobyć więcej klientów –liczyło się jedynie wygodne łóżko.
W Malakce wspólnie obejrzeliśmy jedynie stare miasto i port. Resztę panowie poznali z kobiecych relacji. Malakka była sułtanatem, utworzonym przez muzułmanów z Sumatry. Do dzisiaj większość z ponad 90 tyś jej mieszkańców, to muzułmanie. Ciekawostka jest to, że jest tam spora rzesza ponad 3000) Świadków Jehowy. Miasto pełne zieleni i wspaniałych tropikalnych owoców i przekąsek, serwowanych na ulicy. Ceny – powalające. O czym później. Samo miasto zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Jeden dzień przeznaczyłyśmy na wizytę w nieodległym Singapurze. Planowałyśmy podróż pociągiem, ale ograniczało to nam znacznie czas na samo zwiedzanie, dlatego zdecydowałyśmy się na podróż... taksówką. Koszt taksówki-limuzyny na 5 osób, wynajętej na cały dzień –100 USD.W tym, opłata za wjazd do Singapuru,parkingi.Wyjechałyśmy o 6 rano, a wróciłyśmy około 24ej.Próby porównania kosztów z analogiczną taksówką w Polsce – mogą spowodować lekki zawrót głowy.
Dzięki podróży samochodem, mogłyśmy podziwiać tropikalną roślinność wzdłuż drogi i stada makaków. Do Singapuru wjechaliśmy nasypem The Causeway, który łączy wyspę z półwyspem malajskim. Od zachodniej strony wjeżdża się mostem. Zdziwiła nas dość solidna kontrola samochodu przez celników singapurskich. Głównie pod kątem żywności. W drodze powrotnej celnicy malezyjscy sprawdzali ilości wywożonego alkoholu, który w Malezji jest relatywnie drogi.
Jesteśmy w Singapurze. Miasto drapaczy chmur, wspaniałych postkolonialnych rezydencji starych Kościołów(prawie 15% chrześcijan) i świątyń buddyjskich, taoistycznych i oczywiście meczetów. Tych ostatnich przeważająco mniej niż w muzułmańskiej Malezji. Ponieważ większość ludności jest pochodzenia chińskiego całe dzielnice są pełne charakterystycznych, chińskich elementów. I próżno w nich usłyszeć nawołującego do modlitw muezina. I tysiące sklepów. Ceny elektroniki porażająco niskie. Handel kwitnie wszędzie – a zachętą są niezwykle niskie podatki.
Uderza czystość otoczenia. Za wyrzucenie papierka, niedopałka papierosa (samo palenie także)czy też... żucie gumy w miejscach publicznych są bardzo wysokie mandaty. Ciekawostką jest to, że w sklepach,podczas robienia większych zakupów, właściciele skwapliwie wyciągają ukryte głęboko przed policja popielniczki i zachęcają do „rozluźniającego: dymka. Chociaż zieleni miedzy budynkami jest sporo i jest bardzo bujna, to na próżno szukać większych jej kompleksów. Singapur walczy o każdy skrawek ziemi pod budownictwo resztki tropikalnej dżungli ograniczając do enklaw parków (około 5 % powierzchni).
Dzięki dobrej znajomości Singapuru przez naszego taksówkarza, zdołałyśmy obejrzeć stare miasto kilka świątyń i Kościołów. I oczywiście zrobić dobre zakupy elektroniki, skwapliwie zapisane nam w szczegółach na kartkach przez naszych mężów. Późnym wieczorem pożegnałyśmy Miasto Lwa. Tuż przed wyjazdem, kupiłam sobie zegarek, ponieważ noszony przeze mnie,był zbyt „gruby” na moją drobna rękę. Zadowolona schowałam nabytek do torebki. Mina lekko mi zrzedła, kiedy następnego dnia Lesio ze śmiechem powiedział: kupiłaś identyczny zegareczek jak masz na ręce.
Na kolację, kończąca szkolenie –zostałyśmy zaproszone przez Trenera. Miłe pogawędki z ludźmi z różnych stron świata zdominowała pewna Wietnamka. Oprócz niesamowitej opowieści o swoim życiu w podziemnym mieście przez kilka lat zafascynowała nas wszystkich przepięknym śpiewem.
Po wczesnym śniadaniu kończyliśmy etap szkoleniowy. Zaczynała się nasza indywidualna przygoda z Malezją. Początkiem był 2-dniowy pobyt i zwiedzanie Kuala Lumpur. Tam miała do nas dolecieć z Polski na wyprawę na Borneo, kolejna osoba. Ewa przyleciała z Amsterdamu. Do chwili jej przyjazdu, włóczyliśmy się po ulicach stolicy Malezji, podziwiając ilość knajpek i jadłodajni. I niesamowita architekturę. Nowoczesne drapacze chmur, każdy inny w kształcie i w innym kolorycie. Wszędzie zieleń. Obok nowoczesnych sklepów, z ogólnie znanymi, luksusowymi markami, bieda-sklepiki dla miejscowej ludności oraz mniej zasobnych turystów. Przed wyprawą do wieży telewizyjnej i oglądania słynnych Twin-Tower,już razem z Ewą, zatrzymaliśmy się w ulicznej restauracji na lunch.
Restauracja, tak jak większość w pobliżu, zajmowała spora cześć jezdni. Kuchnia znajdowała się w ciągu budynków (wymiar 10-20),przed która stały akwaria z rybami,a w wiadrach podziwiać można było owoce morza. Przed kuchnią rozstawione były na chodniku i jezdni stoliki i krzesła.
Podobno nie trzeba na to uzyskiwać specjalnego zezwolenia od zarządu miasta na zajęcie powierzchni Miastu wystarczy, że ten uliczny restaurator płaci podatek obrotowy. Nic dziwnego, ze zarówno restauratorzy jak i budżet miasta kwitnie.
Nie mówiąc już o zezwoleniach z ichniego odpowiednika Sanepidu. Gdyby puścić tam polski sanepid, ulice w całości byłyby do dyspozycji kierowców, a turyści i miejscowi nie uświadczyliby tanich wspaniałości miejscowej kuchni.
Popatrzyłam okiem fachowca na naszą „restaurację:: brak ciągów komunikacyjnych, drogi naczyń brudnych i czystych krzyżujące się bezczelnie, brak czepków ochronnych, brak toalety dla klientów nie mówiąc o oddzielnej dla obsługi, książeczek zdrowia ani na lekarstwo...Żywność przechowywana w lodzie. Owoce,przed podaniem ze stert, ułożonych na ladach –owszem płukane, ale nakładane (o zgrozo!) ręką kucharki na talerze. Żadnej jednorazowej rękawiczki.! I w dodatku naczynia myte ręcznie....Żadnej maszyny do mycia naczyń w temperaturze wskazanej przez mądrego inspektora. O termometrze w chłodziarce do lodów –zapomnij! Sodoma i Gomora.
Wszędzie naokoło było tak samo. I wszędzie było pełno. O zatruciach salmonellą czy jakimś innymi tałałajstwami, podobno od lat tam nikt nie słyszał. Restauratorzy wiedza, że najmniejszy problem żołądkowy w ich jadłodajni, to koniec handlowania. I kary, z których można się nie wypłacić do końca życia. Z więzieniem włącznie.
Po rannym śniadaniu w podobnej knajpce, postanowiliśmy się założyć, ile kosztować będzie nas lunch dla 11 osób. Wygrywający miał nie płacić. Wygrał Darek, który był najbliżej. Lunch, składający się z: doskonałych ryb(dorada, sailfish),krewetki królewskie, wołowina, surówki, frytki, zupa, owoce, naleśniki kosztował nas 120 zł. Darek prognozował 180 zł. Wyruszyliśmy do Twin Towers, zwanymi tez Petronas Towers.Najwyższe wolnostojące wieżowce świata, liczące 88 pięter, tj. 452 metry wysokości. Wznoszą się wysoko ponad dachami miasta. Wieżowce są siedzibą licznych instytucji kulturalnych, w tym filharmonii oraz Petronas Performing Arts Group. Przy odrobinie szczęścia można nawet przejść się pomostem łączącym obie wieże. Niestety zarówno tego dnia jak i następnego, wieże były zamknięte.
Postanowiliśmy, zatem udać się na Kuala Lumpur Tower, zwana wieżą telewizyjną bądź telekomunikacyjną. Wieża ta jest niższa o 30 m od Petronas
Mimo sporej kolejki oczekujących na wjazd, liczba wind i ich szybkość spowodowały, że po niespełna pół godzinie mogliśmy wjechać na górę. Oczekiwanie na wjazd uprzyjemniały nam harce małp. Zarówno stada makaków jak i pawianów, bez lęku figlowały pomiędzy bujnymi krzewami,tuz obok ludzi.Od czasu do czasu, widowiskowo także skacząc po samochodach na pobliskim parkingu.
Z uwagi na mój lęk wysokości, zdecydowałam,że wjadę tylko na poziom obrotowej restauracji, a reszta miała wjechać na sama górę, na taras widokowy. Po 10 minutach podjęłam jednak desperacka decyzje” oni sobie tam spokojnie oglądają panoramę miasta i malowniczą rzekę Klang, a ja mam stchórzyć? Never! Po jednej Zdrowaśce już byłam w windzie. Desperacko wysiadłam prosto na taras widokowy. Przestrzeń pomiędzy ścianą a szybą, w kształcie koła, wynosiła około 2,5 m. Dla podobnych dla mnie „fobistów” od szyby oddzielała ludzi dodatkowo barierka. Kto by tam wierzył barierce. ...o szybie nie mówiąc. Dlatego przywarłam plecami do ściany i skrupulatnie ją wycierając moim t-shirtem, rozpoczęłam, poruszając się w kierunku wskazówek zegara, oglądanie panoramy miasta. Po chwili dopełzłam do fotografującego okolice Lesia. Z wielką dumą,zaproponowałam,że zrobię mu zdjęcie, z góry ciesząc się, na pełne zachwytu nad moją desperacją, zdumienie.
Z marzeń wyrwał mnie głośny chichot Lesia. I błysk flesza. Cóż, kiedy obejrzałam zdjęcie, przyznałam,ze Lesio miał powód do napadu głupawki. Wyglądałam jak wypłosz, jak placek rozpostarta na ścianie wieży. Dla uzupełnienia dodajmy, ze Lesio oglądał mnie w ruchu....
Mimo niewątpliwej radości, którą swoim widokiem musiałam sprawić wielu turystom, nie żałowałam Widok był imponujący. Meandry rzeki klan, niesamowita architektura i zieleń. Dzięki doskonałej widoczności można było obejrzeć:Parlament,Lake Gardens, Gmach Sułtana Abdula Samada Pałac z elementami architektury mauretańskiej, z miedzianymi kopułami,które błyszczą w słońcu oraz wysoką na 130 metrów wieżą zegarową. Widać było Pałac królewski "Istana Negara" i różnokolorowe, fantazyjnie zaprojektowane drapacze chmur, rozmieszone nieregularnie w całym mieście. Widoki były warte mojego poświecenia. Do późnego wieczora wędrowaliśmy po Kula Lumpur. Kolacja znowu w restauracji,która zamyka podwoje późną nocą. Miasto żyje w nocy, tutaj nawet w golfa można nocą pograć. Nie mówiąc o nocnych zakupach, które są często robione nie tylko przez turystów. Restauracje zwijane tuż po opuszczeniu ich przez ostatniego marudera-gościa. Odtworzone zostaną dopiero w południe, w porze lunchu. Śniadania są domeną hoteli oraz przydrożnych straganów.
Przed spaniem szklanka soku z pomarańczy wyciśniętego przez ulicznego sprzedawcę. Lesia wysłałam do pokoju, pod pretekstem,że musze z recepcją uzgodnić płatność za hotel i ...szybciutko wysłałam pewien tajemniczy fax., do Bura Turystycznego na Borneo. Jego treść ujawnię w stosownym momencie. Następnego dnia, bowiem wracałam na Borneo, a dla naszych przyjaciół, to był moment zapoznania z tą niesamowitą wyspa.
Co nas tam czeka? Czy organizowane w różnych biurach przejazdy i pobyty,są przygotowane?
Moje doświadczenia z indonezyjskimi biurami podróży nie napawały mnie zbytnim optymizmem...
http://pl.wikipedia.org/wiki/Malakka_(miasto)
http://pl.wikipedia.org/wiki/Kuala_Lumpur
- 1Maud - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
Etykietowanie:
4 komentarze
1. a ja już myślałem, że Ty o platfusach...:)))
jerry
2. jerry@
3. @Maud
Selka
4. selka