Gnojowisko
FreeYourMind, pt., 12/06/2009 - 10:28
Abp Nycz napiętnował język, jaki panuje w naszej debacie publicznej – wydaje mi się jednak, że to głos zupełnie spóźniony w stosunku do tych wszystkich zaniedbań, jakich się dopuszczono na przestrzeni ostatnich 20 lat w sferze właśnie debaty. Po pierwsze bowiem, trudno powiedzieć, byśmy rzeczywiście mieli do czynienia z debatą – raczej z pohukiwaniem salonu na niesalonowców czy na antysalon. Po drugie, nawet gdybyśmy spolegliwie założyli, że w Polsce mamy do czynienia z jakąś normalną debatą, to sposób wypowiadania się w tejże debacie został narzucony przez uzurpatorów i właściwie po dziś dzień nie został zdelegalizowany.
Weźmy na przykład taką komunistyczną „Politykę”, tygodnik, który właściwie powinien był zniknąć w momencie „obalania komunizmu” (najpóźniej w dniu „wyprowadzenia sztandaru” „PZPR-u”), gdyby owo obalenie było na serio przeprowadzane. Redakcja tego tygodnika od dwóch dziesięcioleci dzielnie sekunduje ekspertom z Czerskiej, twórczo mieląc treści przez Czerską podsuwane, czyli zwalczając „zoologiczny antykomunizm” (we wszelkich postaciach), „klerykalizm”, no i oczywiście „skrajną prawicę”. Tego, że obecny program komunistycznej „Polityki” jest zgodny całkowicie z tym realizowanym przez tenże tygodnik, gdy jeszcze miał wypisane przy tytule hasło o proletariuszach wszystkich krajów, chyba nie muszę dowodzić. Na szczególną uwagę zasługuje fakt uporu, z jakim tydzień w tydzień redakcja komunistycznej „Polityki” rozpisuje się o PiS-ie. Polecam Państwu eksperyment polegający na policzeniu tekstów dotyczących tej partii w każdym z z numerów. Już pomijam okres rządów kaczystów, kiedy to sędziwy Żakowski dostawał regularnych stanów przedzawałowych, a w tonach nie mniej apokaliptycznych rozpisywała się Paradowska, Szostkiewicz, wiecznie młody Passent i im podobni intelektualiści od siedmiu boleści. Chodzi mi o czasy obecne, a więc, gdy od niespełna dwóch lat rządzi gabinet ciemniaków pod znanym nam wszystkim, prześmiewczym szyldem „koalicji PO-PSL”. Upór, z jakim wałkuje się „temat PiS-u” (oraz „Kaczyńskiego” (jednego, drugiego lub obu naraz), mógłby świadczyć, że redaktorzy komunistycznego tygodnika o niczym innym nie myślą, tylko o kaczystach. Takie wrażenie jednak jest mylne. Oni na pewno myślą o wielu innych sprawach, czyli np. jakby tu sprawić, by powróciła do sił i władz we wszystkich kończynach komunistyczna partia pod szyderczym szyldem SLD, jednakże zadanie naczelne, jakie mają realizować to właśnie „debatowanie o PiS-ie”, a ściślej kierowanie debaty i myślenia ewentualnych czytelników komunistycznego tygodnika na „temat PiS-u” . Takie poświęcenie (pisanie w kółko tego samego o tym samym może skutkować zaburzeniami umysłu i osobowości – to są jednak ludzie impregnowani, warto pamiętać) możliwe jest wyłącznie u prawdziwych, szczerych ideowców. Człowiek rozsądny nie wywalałby pieniędzy na finansowanie wciąż i wciąż jakiejś oferty intelektualnej o wartości chińskiej zabawki - tymczasem taki komunistyczny tygodnik podtrzymywany jest przy życiu, a redaktorom za ich działalność propagandową wypłaca się całkiem niezłe pieniądze.
Ot, jeden z aspektów „debaty” po polsku. Analogicznych zjawisk jest wiele. Goebbels stanu wojennego ze swoim komunistycznym szmatławcem i tamtejszą frazeologią (zasługującą na socjolingwistyczne opracowania, których nie wiedzieć, czemu, brak), komunistyczny „Przegląd”, komunistyczne „Fakty i Mity”, komunistyczna „Krytyka Polityczna”, której naczelny zapraszany jest jako „normalny komentator” wszędzie gdzie się da, a do mediów publicznych szczególnie. Nawiasem mówiąc, słyszałem dziś w porannej Trójce (koło godz. 8.30) taki króciutki materiał o e-bookach, klasyczną niby sondę wśród zwykłych obywateli, zwłaszcza młodych, wykształconych z wielkich miast, a niewykluczone, że zrobiono po prostu materiał wśród stażystów na Myśliwieckiej :) No i było kilka wypowiedzi na temat tego, jak fajnie jest mieć e-booka pod ręką do czytania, zaś jeden z rozmówców cieszył się, bo miał przy sobie „500-stronicowego Żiżka”. Mała rzecz, a cieszy, prawda? Wprawdzie Żiżek to jeszcze nie Stalin, Lenin ani tym bardziej Marks, no ale od czegoś trzeba zacząć. I jak dobrze, że takie dźwiękowe perły można znaleźć w Trójce. Niemal jak w latach 80.
Celowo wskazuję na zjawiska patologiczne na rynku mediów – te zjawiska nie tylko są już trwałe i (co gorsza) w jakiejś mierze przyzwyczailiśmy się do tego kulturowego gnoju, jaki się z nimi od lat wiąże, ale stanowią niezłe exemplum tego, jak ukształtowana została przestrzeń debaty po 1989 r. O działalności Ministerstwa Prawdy napisano już wiele, więc nie muszę i tego wątku tu rozwijać. Można postawić dowolne pieniądze, że przeciętny młody człowiek nie miał w ręku paryskiej „Kultury”, że o innych bezdebitowych wydawnictwach nie wspomnę, natomiast z dużą dozą prawdopodobieństwa można sądzić, że albo ktoś mu pokazywał, albo sam któreś z tych w/w komunistycznych wydawnictw czytywał (tudzież czytuje i wtedy miej go Panie Boże w swej opiece). Nie ma w tym oczywiście niczego nadzwyczajnego, ponieważ 1) piśmiennictwo emigracyjne czy podziemne w ogóle nie jest wznawiane ani obszernie omawiane w III RP, w przeciwieństwie do nieustannie odnawianych tradycji literackich i publicystycznych peerelu, a 2) wymienionych przeze mnie wydawnictw nikt nie nazywa komunistycznymi ani nie ośmiela się tak nazywać. To są „normalne”, w warunkach „wolnego rynku medialnego” i „wolności słowa”, wydawane tytuły. Ba, niektórzy uważają, że to tytułu związane z jakąś „myślą liberalną”.
To przejście od realnego komunizmu „intelektualistów” marksistowskich do „liberalizmu”, skrywającego, jak już powiedziałem wyżej, dokładnie to samo przesłanie ideowe tylko w nieco odmiennej szacie graficznej i słownej, dokonywało się już w latach 80., gdy w pismach komunistycznych typu „Colloquia Communia” (dwumiesięcznik wydawany na UW przez ZSP) obok tematyki stricte marskistowsko-leninowskiej zaczęły się pojawiać teksty postmodernistów, a więc „wiatr odnowy wiał”. Tak więc jeszcze w listopadowo-grudniowym numerze (29/1986) Wacław Mejbaum zastanawiał się czy Lenin to bardziej polityk, czy uczony, zaś Andrzej Raciborski w komentarzu do fragmentu leninowskiego tekstu „Co oznacza „wolność krytyki””, z aprobatą stwierdzał, że Lenin „unika rozlicznych pułapek dla naiwnych, którzy wdaliby się w polemikę w abstrakcyjny spór o wolność i w najlepszym razie musieliby poprzestać na ujawnieniu antynomiczności pojęcia. Lenin idzie zupełnie inną drogą, formując pytanie o jaką wolność chodzi, o wolność dla kogo – w tym konkretnym przypadku – toczy się walka, zmusza przeciwnika do zejścia „z nieba ideologii na ziemię konkretu”. Natomiast niedługo później zaczynają się pojawiać ni stąd ni zowąd i bez żadnego sprzeciwu marksistowskich ortodoksów, teksty o „nomadach”, „kłączach” i tym podobnych postmodernistycznych namiętnościach. Nie muszę chyba dodawać, że takie ideowe przemiany nie mogły się dokonywać samoczynnie w takiej machinie, jaką była komunistyczna inżynieria dusz, tylko jakiś poczciwy kierownik zmiany przesuwał odpowiednią dźwignię i w instytutach marksizmu-leninizmu odkrywano naraz Lyotarda, Deleuze'a, Derridę etc.
Postmodernizm, którego związki z marksizmem są wprawdzie oczywiste, choć dla zwolenników tego pierwszego niewarte wspominania (ta skłonność u „myślicieli lewicowych” do wymazywania przeszłości nie jest niczym nowym – po każdorazowej odwilży dokonywano wykasowania przeszłości lub jej gruntownej rewizji, z pisaniem nowych podręczników historii włącznie), przyniósł lewicowym myślicielom „nową przestrzeń debaty” w postaci obszaru walki z „totalitaryzmem prawdy”. Z jednej strony więc można było głosić stopniowo (wraz z postępującą reformą komunizmu w stronę postkomunizmu), relatywizm, a nawet „liberalizm” (ufundowany już nie tylko na Marksie, ale i na Nietzschem i Freudzie), z drugiej jednak, właśnie z podstaw relatywistyczno-”liberalnych” można było zwalczać wszelkie poglądy konserwatywne i tradycjonalistyczne (z katolickim obskurantyzmem na czele :)). Wspominam o tym, gdyż dokładnie tę „formułę dialogu” w makroskali zastosowano w III RP. Debata miała rację bytu jedynie w tych granicach, w jakich wyznaczali ją uzurpatorzy polityczni i intelektualni. Wymownym sposobem pacyfikacji debaty było etykietowanie za pomocą takich terminów jak „oszołomstwo”, „mowa nienawiści”, „polowanie na czarownice” itd., systematyczne dyskryminowanie środków przekazu czy szerzej publikacji kojarzonych ze „skrajną prawicą”.
W ten sposób wytworzono zgoła chorą – jak na katolicki, było nie było, kraj – sytuację, w której olbrzymia nadreprezentacja w debacie publicznej komunistów, lewaków i innych „wolnomyślicieli” i ostra dyskryminacja osób o nastawieniu konserwatywnym, konserwatywno-liberalnym i libertariańskim, traktowana jest jako norma. Co więcej, dzięki ośrodkom „myśli lewicowej” dąży się do utrwalenia w opinii publicznej przekonania, iż poglądy tradycjonalistyczne stanowią jakiś dziwoląg, jakąś formę kołtuństwa, jeśli nie skretynienia. Wszystko to zaś podlane jest zatrutym sosem niewyobrażalnego wprost zakłamania pojęć i języka, toteż, jak wspomniałem, komunistyczne gazety „lub czasopisma” wcale takimi się nie nazywają, nie tak dawni gloryfikatorzy Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina, udają, że od zawsze byli zwolennikami indywidualizmu i swobodnej ekspresji poglądów (a szczególnie tzw. przełamywania tabu – tak jakby jeszcze jakieś tabu były w europejskiej kulturze), rozmaite ciotki rewolucji, które jeszcze niedawno wywijały girami przed „trybunami honorowymi” na 1 maja, od 20 lat twardo przestrzegają przed dyktaturą „skrajnej prawicy” (od paru lat ze wskazaniem na PiS oczywiście).
To jednak nie koniec. To tylko jeden z widocznych przejawów debaty po polsku od „obalenia komunizmu”. Drugi jest także ciekawy – zapełnianie czasu antenowego oraz zapełnianie szpalt zwykłym badziewiem, trocinami, papą. O ile bowiem to pierwsze zjawisko (sterowanie debatą w celu podtrzymywania ustroju postkomunistycznego) stanowi wyraz „intelektualnej straży” dozgonnych zwolenników „okrągłego stołu”, o tyle to drugie pokazuje, jak twórczo można kultywować jałowość. Brzmi to paradoksalnie, jednak sprzeczność jest tu pozorna. Ktoś rozsądny może się dziwować, jak to jest możliwe, by np. w Polskim Radiu poświęcano tyle czasu na jakieś nonsensowne dyskusje, w których w tonacji niezwykle uczonej międli się (w stylu naprawdę godnym naśladowania, bo częstokroć „dyskutanci” nawet poprawnie i płynnie po polsku nie umieją się wypowiadać) pseudotematy albo dlaczego tyle miejsca w gazetach poświęca się sprawom drugo- trzecio-, a nawet dziesięciorzędnym, bijąc pianę wokół czegoś, czym nie powinien się zajmować nie tylko człowiek inteligentny, ale i pies z kulawą nogą. Otóż to zapełnianie „czasu antenowego”, czyli zapychanie mass mediów papą, ma sens. Taki mianowicie, że przeciętnemu użytkownikowi tychże mediów, tłucze się do łba (dzień w dzień, podkreślam), że ważnych tematów po prostu nie ma, że właśnie to, co wałkują środki przekazu, to są naprawdę jedyne istotne tematy.
W tym kontekście sięganie po takie określenia jak „bydło”, „dożynanie watah”, pokazywanie w mediach świńskich ryjów lub zadków, używanie wulgaryzmów przez polityków, pomówień itd. to jedynie skromny dodatek do całego rozległego gnojowiska, jaki w sferze debaty urządzono nam na przestrzeni 20 lat.
http://www.wprost.pl/ar/163716/Abp-Nycz-jezyk-publicznej-debaty-jest-przerazajacy/
http://www.polityka.pl/strona-glowna/Menu01,1,15/
- FreeYourMind - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
16 komentarzy
1. FYM-ie
MagdaF.
2. ...
3. głos zupełnie spóźniony w stosunku do tych wszystkich zaniedbań,
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
4. A Watykan zabrania lustracji w KK...
kcg153
5. "Gdzie wierni mają szukać oparcia.."
6. Pack Up Your Sorrows
7. Magdo
8. Maryla
9. Franek
10. Po pierwsze
11. Pani Magdo
12. FYM-ie,
jerry
13. Czesc Free :)
14. jerry
15. re: Free i inni zagubieni
16. FYM-ie,