W obawie przed rewolucją
FreeYourMind, czw., 05/02/2009 - 12:33
Komuniści przez cały okres swoich uzurpatorskich, zbrodniczych rządów bali się tylko jednej rzeczy: prawdziwej rewolucji. Mając pełną świadomość, że władza przez nich zdobyta nie pochodzi ani z legalnego nadania, ani z sukcesji po kimkolwiek, ani wreszcie z walk o narodowe wyzwolenie, tylko jest formą bezwzględnego służenia okupantowi, formą usankcjonowanej zdrady – drżeli jedynie przed dniem, kiedy gniew prześladowanych obywateli osiągnie stan wrzenia, w którym ludzie wybiegają na ulice i przestają się bać kogokolwiek, a zabierają się za palenie budynków symbolizujących okupacyjną, obcą władzę, zaś uzurpatorów zaczynają wieszać bez oglądania się na jakiekolwiek procedury sądowe.
W związku z tym komuniści z jednej strony dbali o to, by „raz zdobytej władzy” faktycznie nikomu nie oddawać, a więc rozbudowywali w sposób niezwykle precyzyjny system represji i inwigilacji, penetrujący i paraliżujący aktywność społeczną na wszystkich poziomach życia – z drugiej zaś o to, by mieć ogląd „nastrojów” czy nawet wgląd w „świadomość społeczną”, do czego służyły badania komunistycznych specjalistów od psychologii społecznej i socjologii, pracujących zarówno w jednostkach naukowych, jak i bezpieczniackich.
E. Matkowska w swojej słynnej książce „System. Obywatel NRD pod nadzorem tajnych służb” („Arcana”, Kraków 2003) poświęca jeden z rozdziałów tzw. psychologii operacyjnej oraz specyficznym metodom psychodestrukcji (dyskredytacja, dyscyplinowanie, izolacja), po jakie sięgała komunistyczna Bezpieka we wschodnich Niemczech rozpracowująca rozmaite środowiska. Pomysłowość STASI sięgała tak daleko, że wykorzystywano nawet osoby chore psychicznie jako źródła informacji. W Polsce pracami badawczymi służącymi władzy komunistycznej kierował „prof. J. Reykowski”, którego „Logika walki. Szkice z psychologii konfliktu społecznego w Polsce” (Książka i Wiedza, Warszawa 1984) powinna być lekturą obowiązkową dla każdego, kto śledzi destrukcyjne działania komunizmu w obszarze cywilizacji europejskiej. Pomijając już to, że Reykowski był jednym z protagonistów „historycznego porozumienia” z końca lat 80. i to, że jest on doradcą komunistów po dziś dzień, o czym wielokrotnie pisałem, to warto prześledzić, w jaki sposób stawiał on diagnozy sytuacji podpowiadając określone rozwiązania sowieckiej władzy w Polsce. Reykowski wielokrotnie przyznaje w swojej książce, że korzysta z wyników rozmaitych badań dotyczących obywateli peerelu, jednakże nie podaje absolutnie żadnych związanych z nimi danych bibliograficznych, co daje asumpt do przypuszczenia, iż były to takie same tajne obserwacje, eksperymenty, analizy i raporty, jak te, o których wspominała Matkowska, pisząc o STASI. Nie pomylimy się, jeśli uznamy, że Bezpieka we wszystkich krajach bloku funkcjonowała wedle tych samych sowieckich wzorców, działania mogły się jedynie różnicować pod względem specyfiki danej grupy narodowościowej (STASI mogła być nieco dokładniejsza od SB zgodnie z niemieckim zamiłowaniem do porządku), ale to też wyłącznie w ograniczonym zakresie, bo przecież nad wszystkim czuwali towarzysze z Moskwy gromadzący dokumentację z każdego okupowanego przez Rosję kraju.
W eseju „Psychologia narastającego konfliktu” pisanym jeszcze wybuchem wojny jaruzelsko-polskiej, Reykowski charakteryzował atrybuty władzy, przestrzegając zarazem, że podobne atrybuty udało się nabyć „Solidarności”. Zdaniem jego, władza może nagradzać, dysponować przemocą, opierać się na kompetencji, na szacunku dla prawa i na świadomości obywateli (s. 16-17). Oczywiście, nie możemy oczekiwać, że uzurpatorską, nielegalną władzę komunistyczną Reykowski w jakikolwiek sposób chciał lub miał podważać – wskazywał on jednak na jej ewidentne słabnięcie pod wpływem działań ruchu opozycyjnego, pisząc wprost o „kryzysie autorytetu państwa” (s. 18), ale zarazem, co pragnę szczególnie podkreślić o „powstaniu sytuacji rewolucyjnej” (s. 19 i n.). Wspomniałem wszak na początku, że komuniści jak ognia bali się właśnie dnia, w którym prawdziwa, nie żadna bolszewicka, ale właśnie antybolszewicka rewolucja zastuka do okien „komitetów wojewódzkich” i „wojewódzkich komend milicji obywatelskiej” tudzież do innych poważnych instytucji – w momencie więc, gdy pojawiły się przesłanki, że sytuacja społeczno-polityczna może się całkowicie wymknąć spod kontroli, zaczęli pracować nad takim „zarządzaniem kryzysem w państwie”, by napięcia zostały rozładowane, zaś opozycja (jak pisałem już kiedyś) „ostatecznie zdekomponowana”. Można tego rodzaju sposób działania porównać do takiego stylu walki, w którym siłę przeciwnika wykorzystuje się przeciwko niemu, nie pozwalając mu na frontalny atak, tylko skutecznie go obezwładniając.
Reykowski zwracał więc uwagę, że „Solidarności” udało się uzyskać władzę nagradzania (umiejętność wywalczenia podwyżek płac itp.), realną siłę (usuwanie przedstawicieli władzy z zakładów), kompetencje (wpływ na „masy”) oraz wsparcie ze strony Kościoła katolickiego (por. s. 22). „W tej sytuacji położenie państwa stawało się coraz trudniejsze”.
Mówiąc „państwo” autor miał na myśli oczywiście „Partię”, do której sam przez długie lata należał. I dokonawszy dalszej analizy nastrojów społecznych, stwierdziwszy, że obywatele mogą być już w dużej mierze impregnowani na wszelką propagandę ze strony „władzy”, pisał:
„Społeczeństwo nie lubi słowa „konfrontacja”. Sądzi, że jest to straszak, którym władza chce sterroryzować społeczeństwo. Kojarzy się ono z katastrofą, a katastrofa nie jest wkalkulowana w rozwój wydarzeń. Nawet ci, którzy są gotowi wyobrazić sobie ową ostateczność, zatrzymują się chyba na fantazjach o nadjeżdżających czołgach, na które lecą butelki z benzyną. Młodzi bohaterowie unieszkodliwiają jeden po drugim wrogi tank. Ale co się dzieje dalej?” (s. 29)
Wbrew pozorom jednak Reykowski nie sugerował li tylko rozwiązania siłowego całej ówczesnej sytuacji. To rozwiązanie było czymś oczywistym dla każdego komunisty, a zwłaszcza dla „Politbiura”. Reykowski analizował sytuację dużo głębiej niż na poziomie surowo karzącej pałki systemu policyjnego, któremu sam ochoczo służył. Proszę zresztą zwrócić uwagę jak język diagnozy łączy się z metaforyką odnoszącą się do „polskiej martyrologii”. Nie ma tu zbyt wiele czasu i miejsca, by ten wątek pociągnąć szerzej, ale Reykowski wiele mówi w swojej książce o tym, co kształtuje polską świadomość narodową, jakie „obrazy” i „symbole”, jakie „mity”, jakie wydarzenia historyczne. W tym też kontekście opracowuje kolejną pieriekowkę. Wracam jednak do kwestii rewolucji, przywołując wyjaśnienia Reykowskiego z przypisu 3 na s. 31:
„Użycie słowa „rewolucja” budzi w tym kontekście wielkie kontrowersje. Jedni sądzą, że ruch, który zmierza do obalenia istniejącego porządku prawno-politycznego, zasługuje automatycznie na to, by uznać go za rewolucyjny, nawet jeżeli jak głoszą niektórzy jego zwolennicy, miałoby to być „rewolucja samoograniczająca się”. Drudzy natomiast uważają, że rewolucja dokonała się w Polsce 35 lat temu i że to, co dzieje się obecnie, jest próbą odwrócenia ówcześnie zapoczątkowanego procesu, a więc kontrrewolucją. Jeszcze inni sądzą, że jest to dalszy etap społecznych przemian zmierzających do osiągnięcia prawdziwych celów socjalistycznej rewolucji, czyli ludowładztwa. Autorowi niniejszego szkicu wydaje się, iż niezależnie od sposobu umieszczenia tego, co się wydarza, w ramach szerszego kontekstu historycznego, mamy do czynienia z pewnymi zjawiskami w sferze aktywności dużych grup społecznych, spełniającymi wiele istotnych kryteriów rewolucji. Nie wyklucza to jednak, że w określonym kontekście międzynarodowym i wewnętrznym ruch rewolucyjny może potoczyć się torem, który prowadzi do kontrrewolucyjnych efektów.”
Oficjalnie więc „Solidarność” była kontrrewolucją, rzecz jasna, jednakże naprawdę odbierana była jako realna rewolucja mogąca zmieść bolszewików w Polsce z posad. Reykowski, snując hipotetyczny scenariusz, w którym opozycja stworzyłaby własny rząd, pytał:
„Jakimi więc środkami można będzie zgnieść tych, którzy przeciwstawiają się nowej władzy? Czy wystarczy, jeżeli wywiezie się ich na taczkach? Albo przetrzyma chwilowo w zamknięciu, aby nie mogli się porozumieć i przeszkadzać? Czy potrzebne będą procesy polityczne? Czy trzeba będzie strzelać? Do kogo? W jakich przypadkach? A może trzeba będzie rozstrzeliwać? Za sabotaże? Za zamachy?
Czy trzeba będzie ograniczać działalność niektórych środków masowego przekazu, aby nie mogły manipulować opinią publiczną i dezinformować o prawdziwych intencjach nowej władzy? Nie dawać akredytacji lub ją cofać? A może użyć jakichś innych jeszcze sposób?
Czy więc trzeba będzie ograniczać prawo do pisania i mówienia przez radio i telewizję? Lista osób, którym należałoby zakazać występów, była ogłaszana przez jedną z komórek „Solidarności”. Jak długa może stać się taka lista? Kto ją będzie układał w przyszłości?” (s. 34-35).
Reykowskiemu więc roiło się, że gdyby „Solidarność” przejęła władzę, to zaprowadziłaby iście bolszewickie porządki, co jeszcze raz potwierdza nie tylko tezę, że czerwoni bali się realnej rewolucji, ale też to moje spostrzeżenie, że komunistom wszystko się z komunizmem tylko kojarzy. Naiwnością jednak byłoby sądzić, że „władza” przyglądać się będzie takiemu rozwojowi wydarzeń z założonymi rękami. Autor pisał o rewolucyjnej działalności wydawniczej „ruchu”, a także o „akcjach o charakterze antyradzieckim” i dodawał z przestrogą: „ruch, tak jak i inne rewolucje, ma skłonność do „wylewania się” poza granice kraju” (s. 40).
No dobrze, ale jakie było wyjście z tej zaognionej sytuacji? Jak można spacyfikować przeciwnika, który biegnie w naszą stronę, chcąc nas powalić? Reykowski wskazał rozwiązanie, które można uznać za prekursorskie wobec „umowy okrągłego stołu” – należy uzmysłowić przeciwnikowi, że „mamy wspólny cel”. Zamiast rewolucji, zamachu stanu, „wojny domowej”, walki – kooperacja? Jak najbardziej.
Nic jednak nie przychodzi tak łatwo, zwłaszcza w sytuacji społecznego wrzenia i pustych półek sklepowych. Wprowadzenie stanu wojennego jest tylko drogą do stabilizacji, cała zaś strategia kooperacji pozostaje niezmieniona. Już po 13 grudnia 1981 w eseju „Logika walki” Reykowski przypominał o różnicy między konfliktem konstruktywnym a destruktywnym:
„Kiedy w roku 1981 dochodziło do konfliktów między milicją a grupami rozlepiającymi ulotki i plakaty o treści antyradzieckiej, zdarzenia te opisywane były, z jednej strony, jako bohaterska akcja bojowników o prawdziwą niepodległość narodu, a z drugiej – jako łamanie obowiązującego prawa przez nieodpowiedzialne grupy podburzone przez wroga.
Przytaczając ten konflikt nie stawiam racji obu stron na jednej płaszczyźnie. Należę do tych, którzy uważają, że owi rozlepiacze pojmowali w nader opaczny sposób „prawdziwą niepodległość”, a uniemożliwianie im tych czynności było dyktowane przez interes państwa.” (s. 63).
I nieco dalej dodawał, wymieniając rozmaite sposoby radzenia sobie z konfliktem destruktywnym:
„polega[ją] (…) na usiłowaniu usunięcia tych wszystkich czynników, które do zaognienia i podtrzymywania go mogą się przyczyniać. Do takich należą warunki społeczne wzmagające stan umysłowego podniecenia, działania przywódców i grup opiniotwórczych, nakłaniających do walki i sprzeciwu, głoszących ideologią walki, pomagających ideologicznej krystalizacji postaw oporu. Działania „przeciwkonfliktowe” polegają więc na tym, aby neutralizować takich przywódców, którym przypisać można podsycanie konfliktu (a ściślej – podsycanie niechęci czy wrogości wobec jednej ze stron). Można to osiągnąć za pomocą środków propagandowych, jak i administracyjnych – w skrajnym przypadku przez stosowanie środków policyjnych.” (s. 76).
Zaznaczał jednak, że to leczenie musi się koncentrować na przyczynach, nie zaś tylko na objawach. Rozwiązaniem w owej sytuacji było, jak już wspomniałem, ustalenie „wspólnego, bardzo ważnego celu”, a więc po „wstępnym zdekomponowaniu opozycji” dokonanym w grudniu ‘81, czyli po odsunięciu „ekstremy”, należało tym, dla których „ważny cel” jest wart realizacji, uświadomić, że owa realizacja możliwa jest wyłącznie „wspólnymi siłami”. Wspólne cel, wspólne siły i już jesteśmy na drodze do „historycznego porozumienia”, czyli, jak to kiedyś sugerowali „trzej” z czerwonego think tanku, do „ostatecznego zdekomponowania opozycji”.
„Takim celem bywa niekiedy konieczność zwalczania wspólnego wroga, co niejednokrotnie prowadziło do zaniechania najgwałtowniejszych sporów i likwidowało, przynajmniej na jakiś czas, najbardziej zadawnione konflikty”, przekonywał Reykowski (s. 77-78), przywołując przykłady porozumienia aliantów w walce z Hitlerem, ale też, co ciekawsze, samego Hitlera, który potrafił jednoczyć niemieckie społeczeństwo wokół „wspólnego wroga”. Zaznaczał zarazem, że taka formuła kooperacji z przeciwnikiem, czyli rozwiązywania konfliktu nie jest skuteczna na dłuższą metę, dlatego stwierdzał:
„Istnienie wspólnego celu – opartego na wspólnym interesie – może odegrać rolę w likwidowaniu konfliktu, o ile cel taki jest rzeczywiście ważny, tzn. wysoko ceniony przez wszystkie strony; jeżeli jest wyrazisty, a więc każdy może go dostrzec, a także jeżeli jest aktualny, a więc wymaga działań natychmiastowych, i jeżeli panuje powszechne przekonanie, że tylko wspólnymi siłami da się go osiągnąć” (s. 78).
Nie sądźmy jednak, że chodziło o uporanie się z kryzysem ekonomicznym. Reykowski pisał (w warunkach stanu wojennego, zaznaczam) wprost, że istotą rzeczy jest „sposób sprawowania władzy”, a więc, że tu leży najważniejsze źródło destruktywnego konfliktu, który doprowadził do rewolucyjnego zagrożenia. Zatem należało wypracować formułę podzielenia się władzą, po prostu:
„w interesie znaczących sił w Polsce (i to po obu stronach barykady) jest istnienie takiej władzy, która respektuje istniejący porządek europejski i ma dostateczną siłę, aby chronić interes państwa i społeczeństwa jako całości. Zarazem takiej władzy, która gwarantuje obywatelom poczucie współodpowiedzialności za sprawy kraju i podmiotowe uczestnictwo w życiu publicznym. Nie leży więc w interesie całości ani utrzymywanie despotycznych form władzy, ani takich jej form, jakie w naszych warunkach groziłyby powstaniem zjawisk anarchii.
Ale koncepcja takiej władzy nie jest dana w formie gotowej. To ją właśnie trzeba wynegocjować, wypróbować, stopniowo korygować, dostosowując do społecznych aspiracji i aktualnego stopnia rozwoju kultury politycznej rządzących i rządzonych. Można więc powiedzieć, że wyszukanie i budowanie takich form władzy stanowić może cel nadrzędny dla wszystkich stron konfliktu w Polsce” (s. 79-80) [podkr. F.Y.M.]
Czy nie jest to krótki i treściwy przepis na III RP? I niech mi ktoś teraz powie, że nie narodziła się ona 13 grudnia 1981. No dobrze, ale zaraz może się podnieść głos, że przecież „obie strony konfliktu” były wtedy silnie zantagonizowane i takiego rozwiązania nie można było zastosować wprost. Oczywiście. Dlatego Reykowski postulował, by do mediacji włączyć „trzecią stronę”: „jeżeli ma prestiż, pewną moc (społeczną, polityczną lub inną) oraz kompetencje rozumienia konfliktu, może przyczynić się do przekształcenia konfliktu destruktywnego w konstruktywny” (s. 81). Tą trzecią stroną, rzecz jasna, była część hierarchów Kościoła katolickiego.
W eseju „Podstawowy dylemat” Reykowski pisał:
„Mało kogo trzeba przekonywać, że sytuacja, w jakiej się znajdujemy w Polsce w pierwszej połowie 1982 roku, nie ma cech trwałości. Jest to stan przejściowy, z którego dopiero wyłonią się zasady funkcjonowania systemu politycznego i życia gospodarczego, mające określić warunki życia Polaków na dłuższy przeciąg czasu. Wprawdzie każda forma życia ludzi i społeczeństw jest z perspektywy historycznej przejściowa, ale z perspektywy życia określonego pokolenia można odróżnić takie, które trwają krótko i rozpadają się po kilku miesiącach, i takie, które determinują los generacji.” (s. 83).
Komuniści wiedzieli już, jak uporać się z groźbą realnej rewolucji.
http://cogito62.salon24.pl/384032.html
http://michael.salon24.pl/384389.html
http://www.polskieradio.pl/jedynka/debaty/debaty.aspx?id=502&c=7
http://solidarni.org/publicystyka/polska/dlaczego_przewrocilem_okragly_stolik
E. Matkowska w swojej słynnej książce „System. Obywatel NRD pod nadzorem tajnych służb” („Arcana”, Kraków 2003) poświęca jeden z rozdziałów tzw. psychologii operacyjnej oraz specyficznym metodom psychodestrukcji (dyskredytacja, dyscyplinowanie, izolacja), po jakie sięgała komunistyczna Bezpieka we wschodnich Niemczech rozpracowująca rozmaite środowiska. Pomysłowość STASI sięgała tak daleko, że wykorzystywano nawet osoby chore psychicznie jako źródła informacji. W Polsce pracami badawczymi służącymi władzy komunistycznej kierował „prof. J. Reykowski”, którego „Logika walki. Szkice z psychologii konfliktu społecznego w Polsce” (Książka i Wiedza, Warszawa 1984) powinna być lekturą obowiązkową dla każdego, kto śledzi destrukcyjne działania komunizmu w obszarze cywilizacji europejskiej. Pomijając już to, że Reykowski był jednym z protagonistów „historycznego porozumienia” z końca lat 80. i to, że jest on doradcą komunistów po dziś dzień, o czym wielokrotnie pisałem, to warto prześledzić, w jaki sposób stawiał on diagnozy sytuacji podpowiadając określone rozwiązania sowieckiej władzy w Polsce. Reykowski wielokrotnie przyznaje w swojej książce, że korzysta z wyników rozmaitych badań dotyczących obywateli peerelu, jednakże nie podaje absolutnie żadnych związanych z nimi danych bibliograficznych, co daje asumpt do przypuszczenia, iż były to takie same tajne obserwacje, eksperymenty, analizy i raporty, jak te, o których wspominała Matkowska, pisząc o STASI. Nie pomylimy się, jeśli uznamy, że Bezpieka we wszystkich krajach bloku funkcjonowała wedle tych samych sowieckich wzorców, działania mogły się jedynie różnicować pod względem specyfiki danej grupy narodowościowej (STASI mogła być nieco dokładniejsza od SB zgodnie z niemieckim zamiłowaniem do porządku), ale to też wyłącznie w ograniczonym zakresie, bo przecież nad wszystkim czuwali towarzysze z Moskwy gromadzący dokumentację z każdego okupowanego przez Rosję kraju.
W eseju „Psychologia narastającego konfliktu” pisanym jeszcze wybuchem wojny jaruzelsko-polskiej, Reykowski charakteryzował atrybuty władzy, przestrzegając zarazem, że podobne atrybuty udało się nabyć „Solidarności”. Zdaniem jego, władza może nagradzać, dysponować przemocą, opierać się na kompetencji, na szacunku dla prawa i na świadomości obywateli (s. 16-17). Oczywiście, nie możemy oczekiwać, że uzurpatorską, nielegalną władzę komunistyczną Reykowski w jakikolwiek sposób chciał lub miał podważać – wskazywał on jednak na jej ewidentne słabnięcie pod wpływem działań ruchu opozycyjnego, pisząc wprost o „kryzysie autorytetu państwa” (s. 18), ale zarazem, co pragnę szczególnie podkreślić o „powstaniu sytuacji rewolucyjnej” (s. 19 i n.). Wspomniałem wszak na początku, że komuniści jak ognia bali się właśnie dnia, w którym prawdziwa, nie żadna bolszewicka, ale właśnie antybolszewicka rewolucja zastuka do okien „komitetów wojewódzkich” i „wojewódzkich komend milicji obywatelskiej” tudzież do innych poważnych instytucji – w momencie więc, gdy pojawiły się przesłanki, że sytuacja społeczno-polityczna może się całkowicie wymknąć spod kontroli, zaczęli pracować nad takim „zarządzaniem kryzysem w państwie”, by napięcia zostały rozładowane, zaś opozycja (jak pisałem już kiedyś) „ostatecznie zdekomponowana”. Można tego rodzaju sposób działania porównać do takiego stylu walki, w którym siłę przeciwnika wykorzystuje się przeciwko niemu, nie pozwalając mu na frontalny atak, tylko skutecznie go obezwładniając.
Reykowski zwracał więc uwagę, że „Solidarności” udało się uzyskać władzę nagradzania (umiejętność wywalczenia podwyżek płac itp.), realną siłę (usuwanie przedstawicieli władzy z zakładów), kompetencje (wpływ na „masy”) oraz wsparcie ze strony Kościoła katolickiego (por. s. 22). „W tej sytuacji położenie państwa stawało się coraz trudniejsze”.
Mówiąc „państwo” autor miał na myśli oczywiście „Partię”, do której sam przez długie lata należał. I dokonawszy dalszej analizy nastrojów społecznych, stwierdziwszy, że obywatele mogą być już w dużej mierze impregnowani na wszelką propagandę ze strony „władzy”, pisał:
„Społeczeństwo nie lubi słowa „konfrontacja”. Sądzi, że jest to straszak, którym władza chce sterroryzować społeczeństwo. Kojarzy się ono z katastrofą, a katastrofa nie jest wkalkulowana w rozwój wydarzeń. Nawet ci, którzy są gotowi wyobrazić sobie ową ostateczność, zatrzymują się chyba na fantazjach o nadjeżdżających czołgach, na które lecą butelki z benzyną. Młodzi bohaterowie unieszkodliwiają jeden po drugim wrogi tank. Ale co się dzieje dalej?” (s. 29)
Wbrew pozorom jednak Reykowski nie sugerował li tylko rozwiązania siłowego całej ówczesnej sytuacji. To rozwiązanie było czymś oczywistym dla każdego komunisty, a zwłaszcza dla „Politbiura”. Reykowski analizował sytuację dużo głębiej niż na poziomie surowo karzącej pałki systemu policyjnego, któremu sam ochoczo służył. Proszę zresztą zwrócić uwagę jak język diagnozy łączy się z metaforyką odnoszącą się do „polskiej martyrologii”. Nie ma tu zbyt wiele czasu i miejsca, by ten wątek pociągnąć szerzej, ale Reykowski wiele mówi w swojej książce o tym, co kształtuje polską świadomość narodową, jakie „obrazy” i „symbole”, jakie „mity”, jakie wydarzenia historyczne. W tym też kontekście opracowuje kolejną pieriekowkę. Wracam jednak do kwestii rewolucji, przywołując wyjaśnienia Reykowskiego z przypisu 3 na s. 31:
„Użycie słowa „rewolucja” budzi w tym kontekście wielkie kontrowersje. Jedni sądzą, że ruch, który zmierza do obalenia istniejącego porządku prawno-politycznego, zasługuje automatycznie na to, by uznać go za rewolucyjny, nawet jeżeli jak głoszą niektórzy jego zwolennicy, miałoby to być „rewolucja samoograniczająca się”. Drudzy natomiast uważają, że rewolucja dokonała się w Polsce 35 lat temu i że to, co dzieje się obecnie, jest próbą odwrócenia ówcześnie zapoczątkowanego procesu, a więc kontrrewolucją. Jeszcze inni sądzą, że jest to dalszy etap społecznych przemian zmierzających do osiągnięcia prawdziwych celów socjalistycznej rewolucji, czyli ludowładztwa. Autorowi niniejszego szkicu wydaje się, iż niezależnie od sposobu umieszczenia tego, co się wydarza, w ramach szerszego kontekstu historycznego, mamy do czynienia z pewnymi zjawiskami w sferze aktywności dużych grup społecznych, spełniającymi wiele istotnych kryteriów rewolucji. Nie wyklucza to jednak, że w określonym kontekście międzynarodowym i wewnętrznym ruch rewolucyjny może potoczyć się torem, który prowadzi do kontrrewolucyjnych efektów.”
Oficjalnie więc „Solidarność” była kontrrewolucją, rzecz jasna, jednakże naprawdę odbierana była jako realna rewolucja mogąca zmieść bolszewików w Polsce z posad. Reykowski, snując hipotetyczny scenariusz, w którym opozycja stworzyłaby własny rząd, pytał:
„Jakimi więc środkami można będzie zgnieść tych, którzy przeciwstawiają się nowej władzy? Czy wystarczy, jeżeli wywiezie się ich na taczkach? Albo przetrzyma chwilowo w zamknięciu, aby nie mogli się porozumieć i przeszkadzać? Czy potrzebne będą procesy polityczne? Czy trzeba będzie strzelać? Do kogo? W jakich przypadkach? A może trzeba będzie rozstrzeliwać? Za sabotaże? Za zamachy?
Czy trzeba będzie ograniczać działalność niektórych środków masowego przekazu, aby nie mogły manipulować opinią publiczną i dezinformować o prawdziwych intencjach nowej władzy? Nie dawać akredytacji lub ją cofać? A może użyć jakichś innych jeszcze sposób?
Czy więc trzeba będzie ograniczać prawo do pisania i mówienia przez radio i telewizję? Lista osób, którym należałoby zakazać występów, była ogłaszana przez jedną z komórek „Solidarności”. Jak długa może stać się taka lista? Kto ją będzie układał w przyszłości?” (s. 34-35).
Reykowskiemu więc roiło się, że gdyby „Solidarność” przejęła władzę, to zaprowadziłaby iście bolszewickie porządki, co jeszcze raz potwierdza nie tylko tezę, że czerwoni bali się realnej rewolucji, ale też to moje spostrzeżenie, że komunistom wszystko się z komunizmem tylko kojarzy. Naiwnością jednak byłoby sądzić, że „władza” przyglądać się będzie takiemu rozwojowi wydarzeń z założonymi rękami. Autor pisał o rewolucyjnej działalności wydawniczej „ruchu”, a także o „akcjach o charakterze antyradzieckim” i dodawał z przestrogą: „ruch, tak jak i inne rewolucje, ma skłonność do „wylewania się” poza granice kraju” (s. 40).
No dobrze, ale jakie było wyjście z tej zaognionej sytuacji? Jak można spacyfikować przeciwnika, który biegnie w naszą stronę, chcąc nas powalić? Reykowski wskazał rozwiązanie, które można uznać za prekursorskie wobec „umowy okrągłego stołu” – należy uzmysłowić przeciwnikowi, że „mamy wspólny cel”. Zamiast rewolucji, zamachu stanu, „wojny domowej”, walki – kooperacja? Jak najbardziej.
Nic jednak nie przychodzi tak łatwo, zwłaszcza w sytuacji społecznego wrzenia i pustych półek sklepowych. Wprowadzenie stanu wojennego jest tylko drogą do stabilizacji, cała zaś strategia kooperacji pozostaje niezmieniona. Już po 13 grudnia 1981 w eseju „Logika walki” Reykowski przypominał o różnicy między konfliktem konstruktywnym a destruktywnym:
„Kiedy w roku 1981 dochodziło do konfliktów między milicją a grupami rozlepiającymi ulotki i plakaty o treści antyradzieckiej, zdarzenia te opisywane były, z jednej strony, jako bohaterska akcja bojowników o prawdziwą niepodległość narodu, a z drugiej – jako łamanie obowiązującego prawa przez nieodpowiedzialne grupy podburzone przez wroga.
Przytaczając ten konflikt nie stawiam racji obu stron na jednej płaszczyźnie. Należę do tych, którzy uważają, że owi rozlepiacze pojmowali w nader opaczny sposób „prawdziwą niepodległość”, a uniemożliwianie im tych czynności było dyktowane przez interes państwa.” (s. 63).
I nieco dalej dodawał, wymieniając rozmaite sposoby radzenia sobie z konfliktem destruktywnym:
„polega[ją] (…) na usiłowaniu usunięcia tych wszystkich czynników, które do zaognienia i podtrzymywania go mogą się przyczyniać. Do takich należą warunki społeczne wzmagające stan umysłowego podniecenia, działania przywódców i grup opiniotwórczych, nakłaniających do walki i sprzeciwu, głoszących ideologią walki, pomagających ideologicznej krystalizacji postaw oporu. Działania „przeciwkonfliktowe” polegają więc na tym, aby neutralizować takich przywódców, którym przypisać można podsycanie konfliktu (a ściślej – podsycanie niechęci czy wrogości wobec jednej ze stron). Można to osiągnąć za pomocą środków propagandowych, jak i administracyjnych – w skrajnym przypadku przez stosowanie środków policyjnych.” (s. 76).
Zaznaczał jednak, że to leczenie musi się koncentrować na przyczynach, nie zaś tylko na objawach. Rozwiązaniem w owej sytuacji było, jak już wspomniałem, ustalenie „wspólnego, bardzo ważnego celu”, a więc po „wstępnym zdekomponowaniu opozycji” dokonanym w grudniu ‘81, czyli po odsunięciu „ekstremy”, należało tym, dla których „ważny cel” jest wart realizacji, uświadomić, że owa realizacja możliwa jest wyłącznie „wspólnymi siłami”. Wspólne cel, wspólne siły i już jesteśmy na drodze do „historycznego porozumienia”, czyli, jak to kiedyś sugerowali „trzej” z czerwonego think tanku, do „ostatecznego zdekomponowania opozycji”.
„Takim celem bywa niekiedy konieczność zwalczania wspólnego wroga, co niejednokrotnie prowadziło do zaniechania najgwałtowniejszych sporów i likwidowało, przynajmniej na jakiś czas, najbardziej zadawnione konflikty”, przekonywał Reykowski (s. 77-78), przywołując przykłady porozumienia aliantów w walce z Hitlerem, ale też, co ciekawsze, samego Hitlera, który potrafił jednoczyć niemieckie społeczeństwo wokół „wspólnego wroga”. Zaznaczał zarazem, że taka formuła kooperacji z przeciwnikiem, czyli rozwiązywania konfliktu nie jest skuteczna na dłuższą metę, dlatego stwierdzał:
„Istnienie wspólnego celu – opartego na wspólnym interesie – może odegrać rolę w likwidowaniu konfliktu, o ile cel taki jest rzeczywiście ważny, tzn. wysoko ceniony przez wszystkie strony; jeżeli jest wyrazisty, a więc każdy może go dostrzec, a także jeżeli jest aktualny, a więc wymaga działań natychmiastowych, i jeżeli panuje powszechne przekonanie, że tylko wspólnymi siłami da się go osiągnąć” (s. 78).
Nie sądźmy jednak, że chodziło o uporanie się z kryzysem ekonomicznym. Reykowski pisał (w warunkach stanu wojennego, zaznaczam) wprost, że istotą rzeczy jest „sposób sprawowania władzy”, a więc, że tu leży najważniejsze źródło destruktywnego konfliktu, który doprowadził do rewolucyjnego zagrożenia. Zatem należało wypracować formułę podzielenia się władzą, po prostu:
„w interesie znaczących sił w Polsce (i to po obu stronach barykady) jest istnienie takiej władzy, która respektuje istniejący porządek europejski i ma dostateczną siłę, aby chronić interes państwa i społeczeństwa jako całości. Zarazem takiej władzy, która gwarantuje obywatelom poczucie współodpowiedzialności za sprawy kraju i podmiotowe uczestnictwo w życiu publicznym. Nie leży więc w interesie całości ani utrzymywanie despotycznych form władzy, ani takich jej form, jakie w naszych warunkach groziłyby powstaniem zjawisk anarchii.
Ale koncepcja takiej władzy nie jest dana w formie gotowej. To ją właśnie trzeba wynegocjować, wypróbować, stopniowo korygować, dostosowując do społecznych aspiracji i aktualnego stopnia rozwoju kultury politycznej rządzących i rządzonych. Można więc powiedzieć, że wyszukanie i budowanie takich form władzy stanowić może cel nadrzędny dla wszystkich stron konfliktu w Polsce” (s. 79-80) [podkr. F.Y.M.]
Czy nie jest to krótki i treściwy przepis na III RP? I niech mi ktoś teraz powie, że nie narodziła się ona 13 grudnia 1981. No dobrze, ale zaraz może się podnieść głos, że przecież „obie strony konfliktu” były wtedy silnie zantagonizowane i takiego rozwiązania nie można było zastosować wprost. Oczywiście. Dlatego Reykowski postulował, by do mediacji włączyć „trzecią stronę”: „jeżeli ma prestiż, pewną moc (społeczną, polityczną lub inną) oraz kompetencje rozumienia konfliktu, może przyczynić się do przekształcenia konfliktu destruktywnego w konstruktywny” (s. 81). Tą trzecią stroną, rzecz jasna, była część hierarchów Kościoła katolickiego.
W eseju „Podstawowy dylemat” Reykowski pisał:
„Mało kogo trzeba przekonywać, że sytuacja, w jakiej się znajdujemy w Polsce w pierwszej połowie 1982 roku, nie ma cech trwałości. Jest to stan przejściowy, z którego dopiero wyłonią się zasady funkcjonowania systemu politycznego i życia gospodarczego, mające określić warunki życia Polaków na dłuższy przeciąg czasu. Wprawdzie każda forma życia ludzi i społeczeństw jest z perspektywy historycznej przejściowa, ale z perspektywy życia określonego pokolenia można odróżnić takie, które trwają krótko i rozpadają się po kilku miesiącach, i takie, które determinują los generacji.” (s. 83).
Komuniści wiedzieli już, jak uporać się z groźbą realnej rewolucji.
http://cogito62.salon24.pl/384032.html
http://michael.salon24.pl/384389.html
http://www.polskieradio.pl/jedynka/debaty/debaty.aspx?id=502&c=7
http://solidarni.org/publicystyka/polska/dlaczego_przewrocilem_okragly_stolik
- FreeYourMind - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
3 komentarze
1. FYM
Pozdr.
-------------------
GW nie kupuję.
TVN nie oglądam.
TOK FM nie słucham.
Na Rysiów, Zbysiów i Mira nie głosuję.
2. Przemo
3. nowy 1 maja
janekk