Klata Dantona czyli Rewolucja to fikcja!
igorczajka, pon., 20/02/2012 - 22:09
W kołowrocie wcieleń odtwarzamy ciągle te same historie. Tworzymy różne warianty ciągle tej samej walki o pozycję, uznanie, prestiż. Szukamy godnego przeciwnika, nie tyle po to, by się z nim zmierzyć, ile po to, by starcie było godne kronikarskiego zapisu. Nieśmiertelność bohaterów utrwalonych w annałach heroizmu.
Czymże innym są mniej lub bardziej krwawe potyczki historycznych bohaterów. Postronnym może wydawać się, że walka toczy się o losy świata, podczas gdy tak naprawdę nieuniknione momenty ideowych przewrotów są pretekstem do zapisania kolejnych nazwisk w kolekcji historycznych kronik. Czy opisani w nich giganci zdają sobie z tego sprawę? Czy też nie wychodzą w swoim widzeniu świata poza tę narracyjną fikcję cierpienia za zbawianie milijonów? Czy osobiste urazy, chciwość i zezwierzęcenie nie są zbyt prostą interpretacją starego sloganu o pożeraniu własnych dzieci? Groteskowość powtarzalności dylematów rewolucjonisty zdaje się być głównym tematem spektaklu Jana Klaty “Sprawa Dantona”. Narzuca się także pytanie, czy sam reżyser jest tego świadomy?
Niewątpliwie Robespierre zdaje sobie sprawę, że rozgrywka z Dantonem oznacza koniec Rewolucji niezależnie od wyniku. Czy jest świadomy, że niezależnie od powodzenia tejże Rewolucji zapewnia sobie nieśmiertelność? Danton sprawia wrażenie znajomości reguł bez wahania stając do skazanego na porażkę pojedynku.
Jakże inaczej od filmowej adaptacji Wajdy przedstawieni są główni bohaterowie! Cyniczny do szpiku i gardzący tłumami, dla których jest trybunem, Danton niezmiennie kieruje się we własnych deklaracjach interesem Francji. Zarówno wtedy, gdy paktuje z Anglikami, jak i wtedy, gdy oddaje się w ręce Trybunału. Przeświadczony o własnej politycznej przenikliwości, konstruujący piętrowe wizje i przewidujący dalekie konsekwencje, zostaje jednak wyprowadzony z równowagi trafnością prostej diagnozy spostrzegawczej żony. Tuż przed spodziewanym aresztowaniem Louise na wieść, że Danton wyjedzie i nie wróci, natychmiast orientuje się o co chodzi, stwierdzając podobne symptomy jak u swojego bankrutującego ojca: „im gorszy obrót sprawy przybierały, tym wyżej ojciec sławił własne talenta, tym wynioślejszy wyraz dawał swej pogardzie…”
Z drugiej strony Robespierre, na początku spektaklu bezwolnie poddający się pozowaniu na uwiecznionego już w malarstwie Marata, któremu “zazdrości pogrzebu”, potrafi trząść się jak galareta pod czujnym okiem Marianny. Próbuje zapanować nad chaosem, szukając wyjścia z patowej sytuacji, ale ostatecznie przegrywa z własną urażoną ambicją, po odrzuceniu przez Desmoulinsa i po fiasku ostatniej próby pojednania z dumnym Dantonem. Tryby Rewolucji, czy też może bezwładne tryby normalnych ludzkich mechanizmów, uniemożliwiają zatrzymanie raz uruchomionego walca. Pozorny chaos następujący pod koniec spektaklu, w rytm eksperymentalnego Revolution 9 Beatlesów, to zwykłe powtarzanie kolejnych permutacji ustalonego odwiecznego zbioru tych samych elementów. Kąpiele, podchody, róża dla kochanka, teksańskie masakry, wszystko oczywiście NO LOGO i ku chwale przyszłych pokoleń.
Oto prawdziwy obraz Rewolucji: drapieżna realizacja określonego projektu. W żadnych warunkach nie da się przewidzieć i skontrolować wszystkich zmiennych i im bardziej totalny jest projekt tym trudniej go zrealizować, wszak totalność jest odwrotnie proporcjonalna do elastyczności zarządzanego mechanizmu. Gdy wszystko idzie zgodnie z planem, wszyscy współpracują, bo sukces ma wielu ojców. Lecz porażka ma tylko jedną matkę i zawsze samotnie kończy na szafocie. W kontekście napięć prowadzących do bankructwa pojawiają się zawsze te same, wynikające z bezradności, przepełnione pychą i pogardą, postawy przyspieszające nieuchronny koniec. Ostatnią deską ratunku staje się „godna śmierć” zapewniająca nieśmiertelność w kronikach. Stąd przecież ten jakże często występujący w różnych filmach jęk ofiary: „nie w ten sposób!”
Rewolucja odbywa się w nas, codziennie i nieustannie. Trwa odwieczna walka o usensownienie własnej śmierci. Czasem przybiera to formę św. Franciszka wewnętrznego zmagania ze światem, czasem formę totalnej zewnętrznej Rewolucji Kulturalnej. Lecz te różnice nie powinny przesłaniać nam faktu, że to co potocznie nazywamy Rewolucją – to fikcja. Nie ma żadnego planowego tworzenia nowego społeczeństwa. Społeczeństwo jest żywą tkanką żywych ludzi. Można delikatnie modyfikować warunki, można wprowadzać w obieg nowe gadżety, ale każda odgórnie zarządzona radykalna zmiana spowodować może jedynie reakcję podobną do przesadzenia starego drzewa: uschnięcie. Zaś nowe organizmy rosną powoli, więc co mamy z rewolucji poza uschniętym lasem?
Gdy zapada sceniczna noc, oczom widzów ukazuje się panorama miejskiego blokowiska. Ledwo widoczne światełka okien, w dziennym świetle okazują się blaszanymi barakami slumsów. Ściany intymnej sypialni zbudowane są z tekturowych kartonów. Wypadające z kieszeni rewolucjonistów gadżety współczesności demaskują ponadczasową hipokryzję wzniosłych frazesów, starających się nadać sens niepotrafiącej przekroczyć własnej biologiczności egzystencji. Rewolucja jako tworzenie nowych warunków dla niezmiennych w swojej naturze zjawisk, kreacja potrzeb, modyfikacja zasad. Margarynę łączy się z masłem i sprzedaje jako zdrowe smarowidło o smaku masła. Satrapię króla zastępuje się terrorem komitetów i sprzedaje jako źródło demokracji. Kartonowo-blaszane slumsy pseudoidei.
Klata perfekcyjnie komponuje gadżety, z których każdy niesie swoje znaczenie. Świetną analizę precyzyjnie rozpisanych ról poszczególnych elementów grających w spektaklu zrobiła Anna Wróblowska w swoim tekście. Ja osobiście wychodziłem z teatru między innymi z poczuciem nadmiaru seksualności. Jednak w miarę rozbierania spektaklu z kolejnych warstw scenicznego ubrania okazywało się, że ten biologiczny aspekt odgrywa niebagatelną rolę w strukturze pryzmatu, przez który jesteśmy w stanie patrzeć na nasz globalny post-świat. (Post- bo jedni chcą widzieć teraźniejszość jako epokę po jakimś końcu, inni jako schyłkową epokę tuż przed rewolucją, jeszcze inni jako post po karnawale kultury zakończonym wraz z nastaniem dwudziestego stulecia)
Oprócz zdekodowania pojedynczych znaków warto spróbować połączyć te pozornie niezwiązane elementy w jedną narracyjną całość. Obserwując liczne dotychczasowe reakcje widzów i krytyków, widać wyraźnie, że nie jest to łatwe. Mimo całej widowiskowości, a może właśnie dzięki niej, Klata nie daje prostych definicji i nie ułatwia interpretacyjnego zadania. Jedno jest pewne - nie warto opierać się na relacjach i pobieżnych interpretacjach. Warto spróbować wyrobić sobie samodzielne zdanie w bezpośrednim kontakcie. Jakiekolwiek szufladki i klasyfikacje nie wnoszą w tym przypadku nic poza zakłóceniem.
Tym bardziej, że nie pomaga sam reżyser, prowokacyjnie opowiadający o swojej sympatii dla Robespierre’a, który stawia sobie i wszystkim wysokie radykalne wymagania. Nie należy jednak, moim zdaniem, przywiązywać się do deklaracji anarchizującego prowokatora, który w żywiołowy sposób ukazuje nam constans natury ludzkiej, w jej podatności na pozorne zmiany; natury, która pragnąc rewolucji nieustannie zmienia tylko rodzaj kajdan. Warto się zastanowić, ile wspólnego ma prowadząca na szafot walka z autorytaryzmem króla, na przykład z walką alterglobalistów z panowaniem korporacji? Czy oznaczenie NO LOGO na ryczącym szafocie pił łańcuchowych jest gloryfikacją następnego etapu rewolucji, czy też może jest ostrzeżeniem przed zgubnymi skutkami radykalnych diagnoz społecznych kondycji? Nawet jeśli jest jedynie efektem braku porozumienia ze sponsorem, pozostawia gdzieś z tyłu głowy poznawczy niepokój...
"Sprawa Dantona", reż. Jan Klata, Teatr Polski we Wrocławiu
Czymże innym są mniej lub bardziej krwawe potyczki historycznych bohaterów. Postronnym może wydawać się, że walka toczy się o losy świata, podczas gdy tak naprawdę nieuniknione momenty ideowych przewrotów są pretekstem do zapisania kolejnych nazwisk w kolekcji historycznych kronik. Czy opisani w nich giganci zdają sobie z tego sprawę? Czy też nie wychodzą w swoim widzeniu świata poza tę narracyjną fikcję cierpienia za zbawianie milijonów? Czy osobiste urazy, chciwość i zezwierzęcenie nie są zbyt prostą interpretacją starego sloganu o pożeraniu własnych dzieci? Groteskowość powtarzalności dylematów rewolucjonisty zdaje się być głównym tematem spektaklu Jana Klaty “Sprawa Dantona”. Narzuca się także pytanie, czy sam reżyser jest tego świadomy?
Niewątpliwie Robespierre zdaje sobie sprawę, że rozgrywka z Dantonem oznacza koniec Rewolucji niezależnie od wyniku. Czy jest świadomy, że niezależnie od powodzenia tejże Rewolucji zapewnia sobie nieśmiertelność? Danton sprawia wrażenie znajomości reguł bez wahania stając do skazanego na porażkę pojedynku.
Jakże inaczej od filmowej adaptacji Wajdy przedstawieni są główni bohaterowie! Cyniczny do szpiku i gardzący tłumami, dla których jest trybunem, Danton niezmiennie kieruje się we własnych deklaracjach interesem Francji. Zarówno wtedy, gdy paktuje z Anglikami, jak i wtedy, gdy oddaje się w ręce Trybunału. Przeświadczony o własnej politycznej przenikliwości, konstruujący piętrowe wizje i przewidujący dalekie konsekwencje, zostaje jednak wyprowadzony z równowagi trafnością prostej diagnozy spostrzegawczej żony. Tuż przed spodziewanym aresztowaniem Louise na wieść, że Danton wyjedzie i nie wróci, natychmiast orientuje się o co chodzi, stwierdzając podobne symptomy jak u swojego bankrutującego ojca: „im gorszy obrót sprawy przybierały, tym wyżej ojciec sławił własne talenta, tym wynioślejszy wyraz dawał swej pogardzie…”
Z drugiej strony Robespierre, na początku spektaklu bezwolnie poddający się pozowaniu na uwiecznionego już w malarstwie Marata, któremu “zazdrości pogrzebu”, potrafi trząść się jak galareta pod czujnym okiem Marianny. Próbuje zapanować nad chaosem, szukając wyjścia z patowej sytuacji, ale ostatecznie przegrywa z własną urażoną ambicją, po odrzuceniu przez Desmoulinsa i po fiasku ostatniej próby pojednania z dumnym Dantonem. Tryby Rewolucji, czy też może bezwładne tryby normalnych ludzkich mechanizmów, uniemożliwiają zatrzymanie raz uruchomionego walca. Pozorny chaos następujący pod koniec spektaklu, w rytm eksperymentalnego Revolution 9 Beatlesów, to zwykłe powtarzanie kolejnych permutacji ustalonego odwiecznego zbioru tych samych elementów. Kąpiele, podchody, róża dla kochanka, teksańskie masakry, wszystko oczywiście NO LOGO i ku chwale przyszłych pokoleń.
Oto prawdziwy obraz Rewolucji: drapieżna realizacja określonego projektu. W żadnych warunkach nie da się przewidzieć i skontrolować wszystkich zmiennych i im bardziej totalny jest projekt tym trudniej go zrealizować, wszak totalność jest odwrotnie proporcjonalna do elastyczności zarządzanego mechanizmu. Gdy wszystko idzie zgodnie z planem, wszyscy współpracują, bo sukces ma wielu ojców. Lecz porażka ma tylko jedną matkę i zawsze samotnie kończy na szafocie. W kontekście napięć prowadzących do bankructwa pojawiają się zawsze te same, wynikające z bezradności, przepełnione pychą i pogardą, postawy przyspieszające nieuchronny koniec. Ostatnią deską ratunku staje się „godna śmierć” zapewniająca nieśmiertelność w kronikach. Stąd przecież ten jakże często występujący w różnych filmach jęk ofiary: „nie w ten sposób!”
Rewolucja odbywa się w nas, codziennie i nieustannie. Trwa odwieczna walka o usensownienie własnej śmierci. Czasem przybiera to formę św. Franciszka wewnętrznego zmagania ze światem, czasem formę totalnej zewnętrznej Rewolucji Kulturalnej. Lecz te różnice nie powinny przesłaniać nam faktu, że to co potocznie nazywamy Rewolucją – to fikcja. Nie ma żadnego planowego tworzenia nowego społeczeństwa. Społeczeństwo jest żywą tkanką żywych ludzi. Można delikatnie modyfikować warunki, można wprowadzać w obieg nowe gadżety, ale każda odgórnie zarządzona radykalna zmiana spowodować może jedynie reakcję podobną do przesadzenia starego drzewa: uschnięcie. Zaś nowe organizmy rosną powoli, więc co mamy z rewolucji poza uschniętym lasem?
Gdy zapada sceniczna noc, oczom widzów ukazuje się panorama miejskiego blokowiska. Ledwo widoczne światełka okien, w dziennym świetle okazują się blaszanymi barakami slumsów. Ściany intymnej sypialni zbudowane są z tekturowych kartonów. Wypadające z kieszeni rewolucjonistów gadżety współczesności demaskują ponadczasową hipokryzję wzniosłych frazesów, starających się nadać sens niepotrafiącej przekroczyć własnej biologiczności egzystencji. Rewolucja jako tworzenie nowych warunków dla niezmiennych w swojej naturze zjawisk, kreacja potrzeb, modyfikacja zasad. Margarynę łączy się z masłem i sprzedaje jako zdrowe smarowidło o smaku masła. Satrapię króla zastępuje się terrorem komitetów i sprzedaje jako źródło demokracji. Kartonowo-blaszane slumsy pseudoidei.
Klata perfekcyjnie komponuje gadżety, z których każdy niesie swoje znaczenie. Świetną analizę precyzyjnie rozpisanych ról poszczególnych elementów grających w spektaklu zrobiła Anna Wróblowska w swoim tekście. Ja osobiście wychodziłem z teatru między innymi z poczuciem nadmiaru seksualności. Jednak w miarę rozbierania spektaklu z kolejnych warstw scenicznego ubrania okazywało się, że ten biologiczny aspekt odgrywa niebagatelną rolę w strukturze pryzmatu, przez który jesteśmy w stanie patrzeć na nasz globalny post-świat. (Post- bo jedni chcą widzieć teraźniejszość jako epokę po jakimś końcu, inni jako schyłkową epokę tuż przed rewolucją, jeszcze inni jako post po karnawale kultury zakończonym wraz z nastaniem dwudziestego stulecia)
Oprócz zdekodowania pojedynczych znaków warto spróbować połączyć te pozornie niezwiązane elementy w jedną narracyjną całość. Obserwując liczne dotychczasowe reakcje widzów i krytyków, widać wyraźnie, że nie jest to łatwe. Mimo całej widowiskowości, a może właśnie dzięki niej, Klata nie daje prostych definicji i nie ułatwia interpretacyjnego zadania. Jedno jest pewne - nie warto opierać się na relacjach i pobieżnych interpretacjach. Warto spróbować wyrobić sobie samodzielne zdanie w bezpośrednim kontakcie. Jakiekolwiek szufladki i klasyfikacje nie wnoszą w tym przypadku nic poza zakłóceniem.
Tym bardziej, że nie pomaga sam reżyser, prowokacyjnie opowiadający o swojej sympatii dla Robespierre’a, który stawia sobie i wszystkim wysokie radykalne wymagania. Nie należy jednak, moim zdaniem, przywiązywać się do deklaracji anarchizującego prowokatora, który w żywiołowy sposób ukazuje nam constans natury ludzkiej, w jej podatności na pozorne zmiany; natury, która pragnąc rewolucji nieustannie zmienia tylko rodzaj kajdan. Warto się zastanowić, ile wspólnego ma prowadząca na szafot walka z autorytaryzmem króla, na przykład z walką alterglobalistów z panowaniem korporacji? Czy oznaczenie NO LOGO na ryczącym szafocie pił łańcuchowych jest gloryfikacją następnego etapu rewolucji, czy też może jest ostrzeżeniem przed zgubnymi skutkami radykalnych diagnoz społecznych kondycji? Nawet jeśli jest jedynie efektem braku porozumienia ze sponsorem, pozostawia gdzieś z tyłu głowy poznawczy niepokój...
"Sprawa Dantona", reż. Jan Klata, Teatr Polski we Wrocławiu
- igorczajka - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz