♦ „Nie chcemy komuny!” (15) Piotr.W.Jakubiak
Odcinek 15
.
Podziemie
W styczniu 1983 nieco się przeziębiłem i poszedłem do łóżka. Właśnie wtedy zapukał do drzwi dziwny osobnik. Występował pod nazwiskiem Mirosław Majewski i był od dawna bardzo podejrzaną osobą. W ostatnich miesiącach przed Grudniem wkręcił się do biura Zarządu Regionu i został redaktorem biuletynu. W roku 1982 spotkałem go raz czy dwa razy na ulicy i wtedy usiłował mi wcisnąć jakieś „biuletyny”, zwane wtedy fałszywkami. Były to produkty ubecji, naśladujące nieudolnie pisma podziemne. Z ich treści nigdy nic nie wynikało. Udając, że biorę jego „biuletyny” za dobrą monetę, zapytałem go, czy się nie boi.
- Mnie nie mogą nic zrobić, jestem pracownikiem Urzędu Wojewódzkiego – odpowiedział.
Była to zadziwiająco szczera odpowiedź. Nie powiedział tylko, którego to mianowicie wydziału był pracownikiem.
Ten to ekstremalnie podejrzany osobnik przyszedł teraz do mojego mieszkania, jak gdyby był moim kolegą. Podał mi rękę i zaczął wydawać mi polecenia, jak gdybym był jego podwładnym, a on jakimś przywódcą. Chciał, żebym gdzieś poszedł i coś tam pobrał. Zapewne „biuletyny”. Odpowiedziałem, że jestem chory i że w ogóle nie zajmuję się takimi sprawami. Udawałem bardziej chorego niż byłem, patrząc na niego błędnym wzrokiem i stękając z trudem przez zachrypnięte gardło. Nie podtrzymałem rozmowy. Grażyna poprosiła go, żeby mnie nie męczył, bo jestem chory. Majewski zrezygnował. I chyba wyciągnął właściwe wnioski, bo więcej się nie pokazał. Jego wizyta wydała mi się raczej śmieszna. Najwidoczniej niewiele o mnie wiedział, skoro próbował mnie wciągnąć do swojej „organizacji”.
Grażyna spotkała się z podobną prowokacją w swojej szkole. Jakiś partyjny matematyk, Bujkowski czy Bujowski, zaproponował jej podziemne gazetki, które miał przywieźć od swojego krewnego ze Śląska:
- Możesz się z nich dużo dowiedzieć.
- Dziękuję, już wszystko wiem – odmówiła chłodno Grażyna.
Sprawa organizacji podziemia w Sandomierzu wymaga nieco szerszego potraktowania, jako że po dwudziestu paru latach zaczynają się pojawiać głosy, że w Sandomierzu nie było żadnego podziemia, lub też różne osoby zaczynają sobie przypisywać zasługi jego organizacji. Nawet Niemczyk wypina pierś po ordery. W roku 1982 powiedział mi wręcz, że żona nie pozwala mu zajmować się Solidarnością. Nie chciał mieć ze mną nic wspólnego i wytrzymał w swoim postanowieniu do końca, do mojego aresztowania. Również po moim powrocie z więzienia nie nawiązał ze mną kontaktu i tak pozostało aż do czasu mojej emigracji.
Na szczęście fakty są zapisane w historii. Moja organizacja występuje jako jedyna „nielegalna organizacja” w latach stanu wojennego w Sandomierzu. Przez stan wojenny rozumiem oczywiście wszystkie lata od Grudnia do końca 1989 roku, bez względu na reżimowe deklaracje o zawieszeniu czy odwołaniu stanu wojennego.
Po roku 2000 wydano kilka książek, które na podstawie dokumentów ubecji wspominają o rozbiciu nielegalnej organizacji w Sandomierzu w roku 1984, wymieniając nazwiska moje i Patera (Stan wojenny w Polsce pod red. A. Dudka, D. Iwaneczko – Opór społeczny a władza w Polsce południowo-wschodniej 1980-1989, NSZZ Solidarność 1980-1989, tom 5. , wszystko wydawnictwa IPN). To właśnie jest organizacja, którą stworzyłem w roku 1983, która działała sprawnie nie tylko do mojego aresztowania w roku 1984, ale i długi czas potem. Spełniła ona swoje zadanie przełamania impasu w najgorszych latach po rozbiciu „legalnej” struktury Solidarności, zastraszeniu ludności i złamaniu woli walki u wielu działaczy.
Z perspektywy czasu wydawałoby się, że „partyzantka” w groteskowym miasteczku musiała być z natury rzeczy goteskowa. Tak jednak nie miało być, tylko jej wielkość była dostosowana do wielkości miasteczka. Sam jeden nie mogłem wiele zrobić. Trzeba było znaleźć odpowiednich ludzi, a takich, wydawało się, nie było wielu. Musiałem szukać miesiącami, zanim wykonałem najdrobniejsze posunięcie. Właściwie dopiero po pół roku od powrotu z internowania mogłem przystąpić do budowy konkretnej siatki kolporterskiej. Wszystkie inne poprzednie czynności były tylko przygotowaniem do tego wielkiego kroku.
Rozglądałem się za ludźmi, których mógłbym wykorzystać. Nie chciałem angażować byłych internowanych ani osób, które pełniły funkcje przed Grudniem. Poszedłem do Danki Budnej, profesorki języka niemieckiego w II Liceum. Danka zawsze interesowała się biuletynami i płaciła składki w stanie wojennym. Nie chciała jednak zostać kolporterką i uczciwie odmówiła. Bała się. Podobnie inne znane mi nauczycielki.
Sandomierz jest małym i zacofanym miasteczkiem z ogromną ilością ubeków i komunistów. „Porządna” część ludności zawsze stanowiła niewielką mniejszość, zapatrzoną w przeszłość, zmęczoną i zastraszoną. Jej zasługą było raczej nieczynienie zła, niż tworzenie dobra. Ten naturalny stan miasteczka stał się jeszcze bardziej oczywisty po krótkim przebudzeniu w latach 80 – 81. Teraz, po moim powrocie z internowania nie było dosłownie z kim rozmawiać o jakiejkolwiek pracy dla przyszłości. Jedynymi osobami, z którymi mogłem o tym mówić, byli moi koledzy z internowania, a więc Andrzej Miąsik i Wiktor Juda. Pomału okazywało się, że Miąsik, egoista jak zawsze, chciałby tylko korzystać z wiadomości, otrzymywać biuletyny i książki z podziemnych drukarni, ale nie narażać się w żaden sposób.
Szczególnie interesowały go książki, bo był kolekcjonerem. Pożyczyłem mu oryginał pracy księdza Kitowicza „Wywód jedynowłasnego państwa świata z początku XVII wieku”. Nie oddał mi jej do tej pory. Miał też wielu podejrzanych kolegów ze sfer prawniczych. Spotykałem się z tymi ludźmi przypadkowo, w sytuacjach towarzyskich, w mieszkaniu Miąsików. Nie było to przyjemne, ale wydawało się potrzebne, żeby ubecja miała o mnie wiadomości, które prowadziły w ślepy zaułek. Jeden z kolegów Andrzeja nazwał mnie pogardliwie „ułanem”, patrząc na mój znaczek w klapie marynarki – Orła na proporczyku ułańskim. Takie znaczki nosili wtedy członkowie KPN, do której nigdy oficjalnie nie należałem.
Inaczej było z Wiktorem. Ten wydawał się bez reszty poświęcony dobrej sprawie. Robił to, czego nauczył się w więzieniu: projektował i drukował antykomunistyczne obrazki i plakaty. Nie pytałem go, w jaki sposób je rozprowadzał. Dał mi kilka bez słowa. Tak to się wtedy robiło.
Duchowni i inni…
Wiktor skontaktował mnie z młodymi klerykami seminarium duchownego. Jeden z nich był bardzo chętny do pracy. Zapewne Wiktor musiał mnie odpowiednio przedstawić, bo chłopak bez wahania traktował mnie jak najwyższy autorytet, spełniał dokładnie rozkazy. Wykorzystałem go jako skrzynkę kontaktową i seminarium duchowne awansowało do roli magazynu prasy podziemnej. Kurier z Regionu miał po prostu dostarczać prasę do budynku seminarium, do rąk tego kleryka, który miał ją rozdzielać i po pewnym czasie przekazywać wszystkim kolporterkom przysłanym przeze mnie. Oczywiście kolporterki miały podawać hasło. Nikt nie znał niczyich imion. Wszyscy posługiwali się pseudonimami. Na kuriera wybrałem Kazimierza Plachimowicza, który był kierowcą, często jeździł do Stalowej Woli, nigdy poprzednio nie kontaktował się ze mną, nie pełnił żadnej funkcji w Regionie. Teraz dałem mu kontakt do Ewy Kuberny, od której miał pobierać prasę i dostarczać ją do skrzynki w seminarium. Kolporterkami zostały m.in. Monika Belina, nauczycielka z I liceum, która nigdy poprzednio nie była aresztowana i Maria Prochowska-Frańczak. Imiona i pseudonimy pozostałych tak dokładnie wytarłem wtedy ze swojej pamięci, że nie mogę ich sobie teraz przypomnieć. Pamiętam tylko, że jedna była bibliotekarką, a kilka pielęgniarkami. Kilku kolporterek nawet nie znałem, bo wyznaczył je doktor Dąbrowski, któremu podałem hasło. Wiem, że bardzo ofiarnie pomagała żona Kazika Plachimowicza, która zmarła wkrótce po moim wyjeździe do Kanady.
Nie mogłem pominąć Jacka Gospodarczyka, który palił się do pracy. Wiedziałem, że współpracował ze Staszkiem Tyńcem, miał swoje kontakty z Regionem i pracował nad tak poważnymi przedsięwzięciami, jak radiostacja Solidarności. A jednak nie mogłem odrzucić kilka razy jego pomocy, kiedy ją zaproponował. Mógłby to odczuć jako brak zaufania, a przecież był jednym z niewielu, do których miałem całkowite zaufanie. Nie odrzuciłem także doktora Dąbrowskiego, kiedy wreszcie zdecydował się na działanie. Puściłem w zapomnienie wypadek z grudnia 81, kiedy tak straszliwie zawiodłem się na jego żonie. Dąbrowski zaangażował pielęgniarki i lekarzy do rozpowszechniania prasy w szpitalu. Nie wiem nic o tym, żeby ubecja trafiła na jakiekolwiek ślady tego fragmentu mojej działalności.
Zarzucanie sieci
Chciałem zbudować siatkę z nowych osób. W Sandomierzu nie było zbyt wielu ludzi chętnych do pracy w warunkach stanu wojennego. Trzeba było użyć tych, którzy byli. Ktoś zarekomendował mi Marię Prochowską-Frańczak, której wcześniej nie znałem. Opinia o niej była taka, że „należała do partii, ale była kobietą religijną”. Nie miałem wyboru, chociaż takie połączenie ideologiczne nie wydawało się idealne jako podstawa do pracy podziemnej. Właściwie dyskwalifikowało ją, jako osobę dwulicową. Z drugiej strony – przynależność do PZPR mogła ją czasowo chronić od zainteresowania ubecji. Jeżeli jest rzeczywiście głęboko wierzącą katoliczką, wierzy w słuszność naszej sprawy i jest na tyle odważna, by podjąć „nielegalną” działalność w warunkach terroru „stanu wojennego”, to dlaczego nie miałbym jej wykorzystać. We wstępnej rozmowie wykazała chęć złożenia przysięgi.
Co prawda odniosłem wrażenie, że mogły nią kierować motywy niekoniecznie czysto ideowe. Mianowicie zdradzała objawy zainteresowania moją osobą. Nie widziałem w tym nic złego, jeżeli mogło pomóc sprawie. Prochowska była zresztą znacznie starsza ode mnie, co pomagało mi w wielkim stopniu zachować ściśle służbową postawę w kontaktach z nią. Zgodziłem się przyjąć ją do organizacji i umówiłem się na następne spotkanie, na którym miała złożyć przysięgę.
Znalazłem tekst przysięgi Solidarności Walczącej, poszedłem z nią do mieszkania Prochowskiej i odebrałem od niej przysięgę na Krzyż. Był to krucyfiks, który posiadała. Ceremonia odbyła się w jej pokoju stołowym. Powtarzała za mną rotę przysięgi zdanie po zdaniu, kończąc odwiecznym „Tak mi dopomóż Bóg”. Po przysiędze podałem jej kontakt, hasło, poprosiłem o wybranie pseudonimu.
Siatka zaczynała działać. Miała odbierać biuletyny ze skrzynki w seminarium i rozprowadzać je dalej. Nie mówiłem jej, skąd biuletyny przychodziły, ani nie chciałem wiedzieć, jak będzie je rozprowadzała. Tak samo wciągnąłem do organizacji pozostałe osoby. Każda miała pobierać prasę i rozprowadzać ją wśród znajomych.
Miałem podstawową zasadę, żeby nikomu oprócz zaprzysiężonych, a szczególnie byłym internowanym i działaczom Solidarności, nic nie mówić o sprawach podziemia, nawet w sensie jak najbardziej ogólnopolskim. Jednak rozumiałem, że sam, jako były internowany, muszę być śledzony i dlatego byłem cały czas przygotowany na aresztowanie. Wiedziałem, że moje knucie może się udawać tylko do czasu: byłem zbyt dobrze znany ubecji, żeby mnie nie śledzili.
Niektórzy z internowanych kolegów twierdzili nawet, że my nie mamy prawa ani obowiązku nic więcej robić. Narobiliśmy się dosyć, niech inni teraz pracują. Cóż jednak zrobić w małym miasteczku, gdzie nie zalazł się nikt inny? Miałem tylko nadzieję, że zanim mnie zatrzymają, zorganizuję siatkę i po moim aresztowaniu będzie działała dalej – samodzielnie. Z perspektywy czasu okazuje się, że miałem rację. Ponieważ Prochowska nie znała Plachimowicza, nie mogła go wydać.
Zwykle poruszałem się samochodem, co ułatwiało mi wykonanie kilku czynności w stosunkowo krótkim czasie. Czynności prywatne mieszałem przy tym ze związkowymi, których było zresztą o wiele mniej, niż tych prywatnych. Jechałem rano po bułki i chleb, wstępowałem po mleko, przywoziłem te zakupy do domu, czasem wstępowałem do innego sklepu lub do znajomych, do lekarza, do pracy wreszcie. Ubecja nie mogła podejrzewać, że w czasie mojej jazdy po mieście wykonuję jakieś czynności „nielegalne”.
Nigdy zresztą nie przewoziłem biuletynów osobiście. Jedyny raz, kiedy zaistniała nieprzewidzianie taka konieczność, wziąłem z sobą do samochodu Pawła. Wyglądało to, jakbyśmy wychodzili na spacer, co robiłem codziennie. Potem nagle, zamiast iść chodnikiem, skierowałem się do samochodu i okrężną drogą przez Ożarowską i za koszarami pojechaliśmy na obwodnicę i do szpitala, gdzie Plachimowicz mieszkał.
Za każdym razem, kiedy spotykałem się z Plachimowiczem, pobierałem tylko dwa czy trzy różne pisemka dla siebie, bo przecież nie mogłem pozostawać bez wiadomości. Nie mogłem też sobie odmówić przyjemności nabycia książki z drugiego obiegu, znaczka metalowego czy innych wydawnictw podziemnych. Kiedyś mając przy sobie dwa biuletyny wsiadłem do autobusu do Tarnobrzegu, przeglądałem je pobieżnie w czasie jazdy i zostawiłem na siedzeniu. Dopiero po dwu godzinach przypomniało mi się, że miałem ze sobą biuletyny i zostawiłem je na siedzeniu w autobusie. Biegiem wróciłem na dworzec autobusowy i odnalazłem ten sam autobus, który w międzyczasie odbył już kurs do Sandomierza i z powrotem. Wsiadłem i, zanim zapytałem się kierowcy, czy czegoś nie znalazł, ten z uśmiechem oddał mi biuletyny. Wypadało tylko podziękować. Czyżby mnie znał? To możliwe. Wielu ludzi mogło mnie zapamiętać z publicznych zebrań. Mój duch jeszcze i teraz ciągle błąka się między Sandomierzem i Tarnobrzegiem. W roku 2007 ktoś podobno widział mnie w Tarnobrzegu. A przecież mieszkałem w Kanadzie i nie wyjeżdżałem w tym czasie do Europy. Kazik Weber doniósł mi, że ktoś widział „tego harcerzyka”. Tak mogłem wyglądać właśnie w 1983 roku.
*Wszystkie znaczki metalowe, w tym okrągły SW, są moje z lat 1983-84, także kartki pocztowe z 1983-84, co do znaczka pocztowego SW nie jestem pewien, gdyż wszystkie inne, które posiadam są późniejsze – 1988.
Zdjęcie dostałem je od Ligii Kurasiewicz w 1988 roku. Mogło być zrobione zaraz po internowaniu – 1982 albo w latach następnych. Nie znam też nazwisk pozostałych osób.
Dane o kobietach:
Maria Rehorowska – Rozwadów
Ewa Kuberna – Stalowa Wola, koordynatorka pracy podziemnego Zarządu Regionu
Ligia Kurasiewicz – Sandomierz
Piotr Wiesław Jakubiak
cdn.
Strona na której publikujemy wspomnienia
- wielka-solidarnosc.pl - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz