protoplaści * "haki" * dzisiejsi wyznawcy
nissan, czw., 12/01/2012 - 22:54
Zamordowali ojca na jego oczach, skatowali brata, wielokrotnie zgwałcili siostrę
30.07.2009
Potworne, nieznane i przemilczane do dzisiaj, dzieje naszego powiatu. O wejściu Rosjan na Działdowską Ziemię w 1945 r. i nie tylko, opowiada były właściciel Klęczkowa i okolic, pan Kurt Czwella
Pan Kurt Czwella liczy sobie blisko osiemdziesiąt lat. Na stałe obecnie mieszka w Niemczech, dokąd wyemigrował wraz z matką w 1958 roku. Jego ojciec był właścicielem ziemskim. Pan Kurt Czwella zgodził się opowiedzieć, specjalnie dla Tygodnika Działdowskiego, dzieje swojej rodziny. - Nasza rodzina posiadała dobra w Klęczkowie i okolicach ( łącznie blisko 130 hektarów) od ponad trzystu lat – rozpoczyna swoją opowieść dziś prawny dziedzic Klęczkowa. - Nie byłem najstarszym dzieckiem w rodzinie. Było nas pięciu chłopców i jedna dziewczynka. Ja byłem przedostatnim z rodzeństwa. Mój młodszy brat nosił imię Henryk. Siostra była ode mnie rok starsza. Urodziłem się w 1930 r. Mama również pochodziła z tej ziemi. Z domu była Wilamowska i mieszkała w Burkacie. Tata odziedziczył dobra po swoim ojcu, a nasze nazwisko było znane i szanowane w całym powiecie. Rodzice i dziadkowie, których dobrze pamiętam, bardzo dbali o ludzi i tradycje. Nikt nigdy nie odszedł głodny jeżeli zastukał do drzwi dworskiej kuchni. Tata pamiętał o każdym swoim pracowniku, a dożynki każdego roku świętowano wspólnie z pracownikami. Ludzie, którzy zamieszkiwali przed wojną te tereny, byli w większości bardzo spokojni. Dbali o ziemię i swój dobytek. Starali się jak najlepiej i po bożemu wychowywać dzieci oraz je dobrze kształcić. Mój najstarszy brat Herst, już jako trzynastoletni chłopiec biegle władał językiem angielskim. Ja nie miałem takich zdolności. Najlepiej mówiłem po polsku.
Wszystko się zmieniło.
Okupacja i koszmar końca wojny. - Tak jak powiedziałem – kontynuuje wspomnienia pan Kurt Czwella. – Mieszkańcy tych ziem byli bardzo spokojnymi i pracowitymi ludźmi. Niech świadczy o tym fakt, że wybuch II wojny światowej wszystkich nas jednak zaskoczył. Ale wtedy, naprawdę wszystko zaczęło się zmieniać. Niemcy na szczęście nie spowodowali wielkich zniszczeń, ludzie pozostali w swoich domach. Mogli pracować i doglądać gospodarstw, choć wprowadzone zostały twarde prawa. Okupanci, przeszli i poszli dalej. Tylko w kierunku na Burkat i Skurpie było kilku rannych mężczyzn i jeden zabity. Mój najstarszy brat trafił do ochotniczej służby. Niemcy nałożyli podatki i wszystko potoczyło się swoim torem. Prawdziwy koszmar tych ziem rozpoczął się w nocy z 19 na 20 stycznia 1945 roku, wraz z wkroczeniem wojsk sowieckich.
I dzień kolejny stał się nocą
- Sowieci weszli do naszej wsi od strony Działdowa. Ich ordynarna sława biegła przed nimi. Niemcy uciekali w popłochu. My rodowici mieszkańcy nie sądziliśmy, że nas będzie się traktować jak wrogów. Ale okazało się, że każdy pretekst był dobry. W naszym przypadku był nim fakt, że byliśmy posiadaczami ziemskimi, czyli kułakami. W innych przypadkach, że ktoś się tu urodził – opowiada dalej starszy pan. - Miałem wówczas 14 lat. Wystarczająco dużo aby pamiętać. Rankiem 20 stycznia Rosjanie wpadli na nasze podwórze. Ojciec pracował właśnie na gospodarstwie. Zewsząd rozlegały się strzały, słychać było ludzkie krzyki. Chciałem wyjść ze stodoły. Nagle usłyszałem krzyk ojca. Przez szparę w drzwiach zobaczyłem jak dwóch Rosjan strzela do niego jednocześnie. Tata zdążył tylko westchnąć O mój Boże”. Brat rzucił mu się na ratunek. Skatowali go kolbami. Upadł głową w koński nawóz. Nie wiedziałem czy żyje. Uderzyli mamę tak, że straciła przytomność i wywlekli siostrę. Nie miała jeszcze szesnastu lat. Rzucili się na nią i kolejno gwałcili, myślałem, że to się nigdy nie skończy. Początkowo rozpaczliwie krzyczała, potem już nie. Była bardzo ładną dziewczyną i przecież nie znała wcześniej mężczyzn. W końcu skończyli. Śmiejąc się ordynarnie opuścili podwórze.
Zbieraliśmy trupy
- Dopiero po dwóch lub trzech dniach znaleźli mnie ci, którzy ocaleli. Jakaś gospodyni wyprowadziła mnie ze stodoły. Byłem tak potwornie głodny, że nie mogłem samodzielnie utrzymać się na nogach. Pamiętam, że wlewano mi małe porcje mleka do buzi. Okazało się, że mój brat przeżył. Nie zamarzł jedynie dlatego, ze wpadł w koński nawóz, a on był w miarę ciepły. Nim też zajęła się ta gospodyni, a także siostrą, która cudem Bożym nie umarła. Dziewczyna była w strasznym stanie, a matka na granicy obłędu z rozpaczy. Ale trzeba było spieszyć z pomocą wielu innym. Nie byliśmy wyjątkiem. Kiedy wyszedłem przed nasz dom, wszędzie gdzie okiem sięgnąć, leżały zimne trupy mężczyzn, czasem zbezczeszczone ciała kobiet. Szloch suchy uwiązł mi w gardle. Przecież Ci ludzie nic złego nikomu nie zrobili. Dlaczego? Pytałem sam siebie. Wielu znajomych Rydle, Zdrojewscy i inni, leżeli martwi... Stary Jaskólski, któremu udało się uniknąć masakry, powiedział, że musimy ich pochować, że nie mogą tak leżeć. Po lewej stronie za wioską w kierunku z Klęczkowa na Wilamowo, wykopaliśmy wspólny grób, pod rozebranym przez nas wcześniej stogiem siana. Był blisko 30-sto stopniowy mróz. Pozbieraliśmy zamordowanych i ułożyliśmy w dwóch kręgach, głowami w dół. Byli tam cywile i polegli żołnierze. Mogiła liczyła kilkudziesięciu pomordowanych. Wśród nich również staruszek Bichler. Za co i dlaczego zginął? Musieli do niego oddać serię z maszynowego karabinu, bo krew była dookoła na kilka metrów.
Za to żeście Warmiacy i Mazurzy won stąd
- Gehenna jednak, dopiero się zaczęła. W naszych gospodarstwach osiedlono ludność napływową z kresów wschodnich. W domu rodziców zakwaterowano niejakich Radzkich. Mama musiała usługiwać im w zamian za pożywienie i za to, że mieliśmy dach nad głową. Tak kazała władza. Chcieli nas upokorzyć. Staliśmy się sługami we własnym domu. I tak przez trzy lata. Wciąż napływały do nas wieści o zbrodniach jakich dopuszczali się Rosjanie w Działdowie i okolicach. Jeszcze w 1947 potrafili wejść do cudzego domu, okraść go, pobić mężczyzn i zgwałcić kobiety, nawet dziewczynki. Ja tu przyjeżdżam każdego roku do Klęczkowa, odkąd w Polsce zmienił się ustrój ( 1989r). Wiem, że kilka ofiar tamtych zbrodni jeszcze żyje i w Działdowie, i w okolicy. Życiem własnym mogę to zaświadczyć – zaznacza pan Kurt Czwella. - W 1948 matka kazała nam się spakować, bratu, siostrze i mnie. Wzięliśmy jedynie to, co na siebie dało się włożyć i przez Krasnołakę, Kozłowo w kierunku na Pielgrzymowo udaliśmy się do rodziny Raisów. Potem do siostry ojca do wsi Szerokie Pasy. Ale historia się powtórzyła. Jacyś ludzie z Mławy dostali nasze mieszkanie a my jak staliśmy poszliśmy na bruk. Pamiętam do dziś to uczucie upokorzenia i bezsilności, tą bezradną rozpacz, która dosłownie przygniatała do ziemi. Przygarnęli nas dobrzy ludzie - repatrianci. Jak powiedzieli, ich też kiedyś Rosjanie siłą powyrzucali z domów i wiedzą co to znaczy. Zamieszkaliśmy wszyscy w jednym pokoju. Siostra chorowała. Nigdy nie doszła do siebie, po tamtym zdarzeniu.
Dalsze losy
- Pracowałem gdzie się dało, aby utrzymać matkę i siostrę. Brat się uczył. Znalazłem pracę w PGRZe, potem zrobiłem kurs kierowców w Olsztynie i zacząłem dowozić produkty do mleczarni. Potem zostałem kierowcą w OSP w Nidzicy. Douczałem się też wieczorowo. Mama starała się o zapomogę, ale jej odmówiono. Powiedzieli, że synowie powinni ją utrzymywać i że jako byłej właścicielce ziemskiej nic jej się nie należy. W 1958 r. otrzymała jednak propozycję wyjazdu za granicę. Takich jak my chciano się pozbyć. Byliśmy solą w oku nowej władzy. Postanowiliśmy wyjechać. Tak jak staliśmy, kilka dni potem, wyruszyliśmy na Zachód do Niemiec. Dojechaliśmy do Wupertalu przed Diseldorfem. Tam spotkaliśmy innych emigrantów. Ku olbrzymiej radości matki odnaleźliśmy naszego najstarszego brata. Zamieszkaliśmy u niego. Podjąłem pracę w hucie żelaza. Z czasem zabrałem matkę i siostrę do własnego mieszkania. Gertruda jednak nie dożyła trzydziestu lat. Zmarła w wyniku powikłań będących efektem tamtego strasznego dnia. Mama zmarła w 1966 roku. Trzy lata wcześniej ożeniłem się z Heleną Kallus - wspomina pan Kurt Czwella. - Pochodziła ze Śląska. Pokochałem ją niemal od pierwszej chwili. Kupiliśmy samochód z uskładanych pieniędzy. Do emerytury pracowałem jako taksówkarz. Obecnie często przyjeżdżam do Polski. Znajomi zawsze chętnie mnie przenocują. Mamy tyle wspólnych wspomnień. Podjąłem też starania o odszkodowanie za utraconą własność. Postępowanie trwa do dziś...
(...) Na masową skalę gwałty na Polkach zaczęły się po rozpoczęciu ofensywy zimowej. Zdarzały się już w Krakowie w styczniu 1945 r. i podczas zdobywania twierdzy Poznań. W tym ostatnim mieście były wypadki, że żołnierze radzieccy prosili młode kobiety o rzekomą pomoc przy opatrywaniu rannych, w rzeczywistości gwałcili je. Jednak fala gwałtów, jaka przeszła wiosną i latem, była przede wszystkim falą odbitą, przeniesieniem brutalnego zachowania wobec niemieckich kobiet na Polki. Przyszła od morza, z Prus Wschodnich oraz ze Śląska. W liście wysłanym 17 kwietnia 1945 r. z Gdańska, Polka, prawdopodobnie ubiegająca się o pracę w otoczeniu radzieckiego garnizonu, skarżyła się, że została zgwałcona siedem razy: Chciano nas chętnie, bo my mówiliśmy po polsku. Gdy jednak już słyszałam, że wszystkie te kobiety po 15 razy gwałcono, przestraszyłam się bardzo i poszłam z powrotem. (...) Raz tej nocy zostałam zgwałcona, ta hańba odbyła się na oczach ojca. (...) Mnie zgwałcono 7 razy, to było straszne”. Podobną gehennę przeżyły kobiety na Warmii i Mazurach. Nawet po odsunięciu się frontu Niemki i Polki były tam regularnie gwałcone. Jak donoszono z Olsztyna w marcu 1945 r.: nie uchowała się prawie żadna kobieta” i – jak podkreślano – bez względu na wiek. A najważniejsze – zauważył ktoś w prywatnym liście – że kobiety są kobietami podobno od 9 lat do 80, a nawet był wypadek 82”. Zdarzało się, że ofiarą gwałtu padały równocześnie babka, matka i wnuczka. Bardzo często dochodziło do gwałtów zbiorowych, których sprawcami było kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu żołnierzy. Masowo gwałcone były Polki wracające z Niemiec, dokąd wywiezione były na roboty. Bywało, że mężczyźni usiłujący stanąć w obronie napastowanych kobiet ginęli zastrzeleni przez napastników. Krytyczną sytuację na Pomorzu potwierdzają także raporty działającej w podziemiu Delegatury Rządu. Zanotowano liczne wypadki śmierci na skutek masowych gwałtów. Pod tym względem szczególnie ciężkie chwile przeżyły północne powiaty Pomorza, gdzie bolszewicy urządzili formalne orgie”. Na dworcu w Bydgoszczy żołnierz usiłował zgwałcić 20-letnią dziewczynę, gdy ta się broniła, zasztyletował ją bagnetem na oczach matki. Rosjanie dopuszczali się gwałtu na dzieciach. W nocy 25 VI br. o godz. 2-ej do mieszkania K. Wincentego w pow. krakowskim wtargnęło dwóch żołnierzy sowieckich, którzy dopuścili się gwałtu na 4-letniej dziewczynce, a potem zrabowali garderobę”. Statystyki podają, ze Armia Radziecka w latach od 1945 do 1947 roku, dopuściła się gwałtów na blisko 2.5 milionach kobiet. Z tego około 2 mln. to Niemki. Blisko 350 tysięcy to kobiety z Pomorza, Warmii i Mazur oraz Śląska, Wielkopolski i Małopolski. Około 30 tysięcy to Czeszki. Około 100 tys. to Węgierki. Jedna trzecia z tych kobiet zmarła, albo zaraz po tych bestialskich czynach, albo w wyniku powikłań i chorób wenerycznych.
Więcej w 30 numerze "Tygodnika" z 28 lipca 2009r
- nissan - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz