Bursztynowy Szlak
...Gdzie szewcy a furmani piją, tam najlepsze piwo... Born to beer wild. Czy jest możliwe przechadzać się po łące pełnej polnych...
...Gdzie szewcy a furmani piją, tam najlepsze piwo...
Born to beer wild.
Czy jest możliwe przechadzać się po łące pełnej polnych kwiatów i nie powąchać choć jednego.
Niejako z góry byłem skazany na bluesa i piwo. W kilkuminutowej "czaso-odległości" miejsca urodzenia i zamieszkania zlokalizowanych było naście restauracji, knajp i barów z wyszynkiem piwa. Od kilku-gwiazdkowej restauracji Hotelu Cracovia, poprzez Jubilatkę, Bar na Stawach do Lajkonika, czy też słynnego Baru w kamienicy Davdisona, gdzie kelnerzy, nie wiedzieć dlaczego regularnie porzucali pracę z nożem w plecach. I jak tu nie zostać piwoszem.
Z okna widok na Bar Na Stawach, idę na Błonia, kłaniała się i zapraszała na małe jasne z sokiem Płachta, w Parku Jordana witał Okrąglak, a na wyjściu od strony ul. Reymonta, przy placu zabaw, za miasteczkiem komunikacyjnym, mały Bufecik o zapomnianej nazwie, ze słodyczami dla dzieci i piwkiem dla tatusiów.Teraz nie do pomyślenia.
Piwo było jak kromka chleba, dla Słowian było tym czym dla nas jest herbata. Niskoprocentowym napojem codziennego użytku. Zdarzało się, iż rodzice dawali nastoletnim latoroślom szklaneczkę cienkiego piwka w lecie by ugasić pragnienie. W zakładowych bufetach było taką normą jak meduza i lorneta ( galaretka i dwie setki ). Rozpoczynano nim dzień na budowach i w zakładach pracy. Żegnano słoneczko, a czasem i rozum późną porą w zadymionych spelunach jak i wykwintnych lokalach.
"...Pani Stasiu !, jeszcze jedno piwko i idziemy..."
"...Który to już raz ja to słyszę Panie Zdzisiu...?"
Pra Piwo.
Piwo podobnie jak papierosy było często postrzegane przez młodzież jako atrybuty dorosłości. W przeciwieństwie do wódki, którą można by zaliczyć do sportów ekstremalnych, piwo jest jak polska piłka. Spadało często do niższej ligi alkoholi, jednak nikt nie potrafił sobie wyobrazić życia bez niego. Było lekiem na całe zło i na kaca, wychylane duszkiem w upalne dni, na piknikach i na zabawach. Któż nie pamięta widoku chwata ocierającego usta, czy też sumiaste wąsy ze śnieżnej pianki. Nie wiedzieć dlaczego sprowadzono ten szlachetny napój do poziomu budki z piwem. Czy wynikło to z prostej przyczyny jaką była masowa produkcja niskiej jakości „Porannego utrwalacza władzy i jej klientów”, czy też zachłyśnięcie się narodu znacznie mocniejszy, efektywniejszym i ekonomicznym produktem zbożowym, jakim od dziesiątek lat łagodzono ból egzystencji. Piwo nie miało szans przy wódce w konkurencji zwanej - „Szefie, jak się nie da ?, jak się da…!”. Flaszkę oczywiście.
Oblicza piwa.
Piwo to prawdziwe „Neverending Story”, od narodzin w Sumerze, tysiące lat temu, poprzez szałasy, chaty, karczmy, dwory i królewskie stoły. Gasiło pragnienie, pieniło się stukiem kufli serdecznych, a i dobrze chmieliło gorące głowy. Towarzyszyło braciszkom zakonnym, którzy sekrety jego warzenia opanowali do perfekcji. Skrywa w sobie smaki i kolory nieskończone. Nigdy nie jest takie same. Na kaca, po dniu pełnym trudu, radosne biesiadą, ukryte w golonce. Zaklęte w bursztynie, a czasem pod dymiącą czapą delikwenta. To jedna z wielkich zagadek, pozostawia przecież niesmak w ustach, goni do sławojki. Nniczym kozaka nahajem. Potrafi zamglić najjaśniejszy dzień. W kuflach, szklanicach i legendarnych bączkach, jak to mówi na nie mój kolega serdeczny - „Gówniarze”. Taki bączek, niejeden, oczywiście, potrafi nieźle rozkręcić, taki mały gówniarz. Zimy kufel chłodzi nasz ręce, a kolejny łyk wlewa w naszą duszę spokój i ukojenie. Jedni łapczywie, nim się delektują, wlewają je do przepastnej gardzieli. Inni zanim wypełnią brzuch kolejnym łykiem, celebrują je w ustach. W Barze na Stawach, Zbyszek, znana postać socjety, wlewał kufel piwa jednym strumieniem do piwnego mięśnia. Ale tylko na pokaz lub przy zakładzie o kolejne. Grając w numerki sączył je leniwie, kolejne i kolejne. Aż do beczki dna, rozjaśnionej porannym promykiem. I jeszcze jedno butelkowe, gdyby przebudzenie przyniosło „Suszi”. Oj tak, jak suszy !, Nie nie masz innego alianta w tej bitwie niż małe jasne przed… Specjaliści twierdzą, iż pijąc piwo można wpaść w alkoholizm, to tak jak z pytaniem -
„Panie doktorze, czy alkohol szkodzi na wątrobę ?”,
„Na zdrową nie !”.
Piwo to tylko cząstka, która skoro już jest, to odpowiednich proporcjach nie przechyli nas, aż do upadku. Upadek jest nie w piwie, czy też wódce. On jest w naszej głowie, w tym co nas go ku niemu skłania. Niestety nawet mędrcy nie znają proporcji.
Wracajmy na szlak.
Wydawałoby się, iż przy takiej mnogości wyszynków i okoliczności przyrody, piwo było zawsze ogólnie dostępne. Niestety dynamiczny rozwój polskiej gospodarki za tzw. „komuny” i to potrafił zepsuć. Bo nie sądzę, iż Polacy byli jak wiadro bez dna. Kryzys piwny zaglądnął Polakom w oczy i do kufli. I nie tylko słynna „Godzina Pierwsza” utrudniała nasz „polski lifestyle”. Sam nie wiem czego zabrakło ?, chmielu nie nasadzili ?, Ruskie nam piwo wypili ?. Czy też obniżył się wiek konsumenta ? Dla piwoszy nadeszła „Mroczna Noc”. Bo o ile pogodzili się już ze spadkiem, żeby nie rzec upadkiem jakości piwa, to oprócz jakości zabrakło też ilości. Pal licho goryczkę z żółci bydlęcej !, pal licho ciepłe piwo ! Ale jak żyć Panie Premierze o suchym pysku ? Jednym, czy dwoma wyczekanymi w kolejce, ani pragnienia nie ugasisz, ani też „Rozmowy Polaków” nie zaczniesz. Nie mówiąc o zakończeniu. Nad ranem, okupionym często piorunującym powitaniem „Żony Gromowładnej” z wianuszkiem dzieciątek strapionych. A o porannym towarzyszu, skrytym w lodówce, lub po łóżkiem, jednej piance, można było zapomnieć. Polak jednak potrafi. Jest wbrew pozorom cierpliwy i jest doskonałym organizatorem. Sam wiem po sobie. Gdy przeminęły piękne czasy świata skąpanego w strumieniach lejącego się zawsze i wszędzie piwka, zaczęła się walka. Walka być może nie „O Ogień”, na pewno jednak o to by nie zgasł. Walka iście partyzancka, podchody i zachody. Gimnastyka umysłu, sprytu i ciała. Bo to i rozepchać się trzeba było, a i nie dać wypchnąć z kolejki wzburzonej niczym Bałtyk sztormem. A gdy już szczęście zaglądnęło w oczy, ( numery na „Kobietę w ciąży” i na „Szefowo jedno bez kolejki bo się do roboty spóźnię” się nie sprawdzały ), gdy już patrzyłeś w oczy bufetowej. To nawet obszernością ramion, polem tacy lub siłą i zręcznością palców zdolnych uchwycić kufli tyle, by odsapnąć przed kolejnym szturmem na bar, to bywało, że wbijał Cię w ziemię lub tłukł głową o ladę chłodny głos - „Piwo wyszło”. To był najczarniejszy scenariusz. Tyle zachodu, nadzieji, gardło i dusza gotowe na „piwoterapię”, a tu kiszka. Szybkie zebranie myśli, analiza topograficzna i biegiem do następnej knajpy. Z łomotem serca, czy aby i tam kurek zakręcony.
Gry wojenne.
Od czego jednak taktyka i spryt. Po kilku niepowodzeniach nadchodził czas na opracowanie i wdrożenie strategii. W zależności od celu ataku. Gdy piwo miało w domu zagościć, inne scenariusze pisano. Wypad w teren dyktował odmienne podejście do tematu. Tu sklep, tam bar. Sklep wymagał zaopatrzenia się w środki teleportacji piwa do domu. A uwierzcie mi, że to nie taka prosta sprawa. Bo gdy po udanym zakupie, piwo radośnie brzęczy w siatce, to wtedy zawsze znajdzie się… - „Romek, a co to ?, co tam masz ?, piwko ?. To może odstąpisz jedno". A potem jeszcze jedno, aż do pustki zaglądającej nam w oczy siatki. Przecież trudno odmówić, by na chytrusa nie wyjść. A i czasem koledzy w większej potrzebie. Nadto „czasowe braki w zaopatrzeniu” powodowały, iż należało myśleć i planować perspektywicznie. Nie w skali wieczoru, a kilku. Zatem było kilka metod. Na zaplecze, czyli zakup kontrolowany bez udziału nieproszonych „gości”. Możliwy przy wejściu w układ ze sklepową lub wkradnięciu się w łaski, czy to czekoladą, czy też miłym słowem - „...Pani Basiu, ma Pani Piękne Niebieskie Oczy i takie Duże...", dopuszczalna był też interakcja fizyczna. Te niestety potrafi związać nas bardziej z Panią Basią na zapleczu niż zaowocować kufelkiem w gronie kumpli. A nie muszę chyba mówić, iż gniew niedopieszczonej Basi może się nam odbić czkawką na lata. Kolejna metoda to tzw. „Transporter” i nie się Jason Statham schowa. Zakupujemy jeden, najlepiej dwa transportery na piwo. Mając obczajony termin dostawy browca i ze spokojem dokonujemy zakupu ze szmerem podziwu w tle - „Ten to ma spust”. I ze stoickim spokojem pokonujemy spragnionych koleżków odparowywując wszelkie krzywe teksty - „...No nie da rady, szwagier by mnie zabił, to na wesele...”. Nie muszę chyba zaznaczać, iż od poniedziałku do czwartku tekst był jak najbardziej nie na miejscu. Poprawiny tak długi nie trwają. Pozostaje jeszcze jedna metoda, sprawdzona pod wieloma względami. Na „Taternika”. W owych czasach ogólnie dostępna. Choćby ze względu na masową produkcją i dostępność tzw. „kominów”. Polskiej, dość topornej wersji plecaka alpinistycznego ze stelażem za aluminium. Nazywanym kominami ze względu na wysokość, dodatkowo przedłużaną wysuwanym i sznurowanym kołnierzem. Wtedy, gdy już przeszliśmy wstępną selekcją w kolejce i nie napatoczył się żaden ziomal, ze spokojem donosiliśmy potężną porcję piwa do celu. A nawet gdy jeden z drugi zygnął, można by się wymówić - „Dobra weź se jedno”. Co przy wysokości, zasznurowaniu i położeniu górnego otworu plecak, dodatkowo zabezpieczonego klapą, było Rubikonem nie do przekroczenia dla „rasowego zakapióra”. Przeważnie, nawet jeśli rosłego, to pozbawionego sił przez poprzedni dzień lub poranną porcję „Małmazyji". Owszem zdarzało się, iż bohaterski i zdesperowany, czujący już w gardle piweńko „gostek” mówił - „Za wysoko !, to zdymamy plecak”. Wtedy jednak, pomimo „ducha”, którego mógłby Waldemar Baszanowski pozazdrościć, ciężar „komina” okazywał się większy niż wola walki i siły „starego wiarusa”.
Kolonializm i stabilizacja.
Połączenie techniki „komina” z niejako wymuszoną metodą „kolonialną” dawało najlepszy efekt. Cóż to jest za metoda, owa „kolonialna”. Charakteryzuję się ona dalekimi, lecz precyzyjnie planowanymi i koordynowanymi wypadami do "Żródeł Amazonki". Czy to do browarów „Pod osłoną nocy”. Po wcześniejszym rozpracowaniu jego struktur i do dotarciu od drugie po Dyrektorze, zawsze wszechmocnego strażnika, dozorcy nocnego. Takie akcje wiązały się zawsze z ryzykiem „Nocnego Patrolu”. Bo gdy w biały dzień wyjeżdżała jakaś tam nierejestrowa ciężarówka z piwem na daczę Dyrektora to pół biedy. Cała była, gdy albo wkurwiony „trotuarek” zainteresował się tym co robi taksówka i taternicy późnym wieczorem pod bramą Browary, albo co gorzej pojawiła się „suka” na patrolu. Bo to i towar nie tak wiele warty by się flaszką opłacać, choć i to przechodziło, jak i też stróż nie ryzykował posady i innych przekrętów dla „detalu”. Dlatego też rozpoznana i stosowana był inna metoda kolonialna. Do niej niezbędny był telefon stacjonarny, jak to się teraz mówi, dziś przeżytek, kiedyś rarytas. Komin, mapa „koloni”, czytaj sklepów poza dzielnicą, dobrze i regularnie zaopatrywanych w „lek na całe zło”, zaprzyjaźniony taksówkarz, najlepiej piwosz i nie w stylu „Taxi Driver-a” oraz czynnik niezbędny dobra zażyłość lub polecenie ważnej osoby, ważnej dla pracowników sklepu. I tak został rozpracowany sklep „Warzywno Spożywczy” na pewnym Osiedlu Wojskowym. Zupełnie przypadkowo spożywając piwko u kolegi żaliliśmy się na niedobory chmielu w organizmie spowodowane „antyspołeczną polityką” państwa. Ojciec kolegi, żołnierz AK znienacka rzekł ( słyszał nasze głośne żale z drugiego pokoju ) - „Panowie !, nie liczcie na Państwo, a w kwestii piwa, to już na pewno nie !. Od słowa do słowa zaczęła się rozmowa. Piękne było to, iż do nas, młodych chłopców, ledwo co po maturze, zawsze zwracał się per Pan. Chyba miał jeszcze w głowie wartość przedwojennej matury. I co się okazało ?, Cóż, tylko tyle, że potrafił nam wskazać kolejną metodę na zdobycie i przejęcie terytorium miodem i piwem płynących. Jako, że byli żołnierze AK należeli do sławetnego ZBOWiD-u, ( co wcale nie jest ujmą, mogę to obronić, jednak to nie ten temat ) to znali również „kolegów” z AL i czynnych wojskowych. Zatem jako klucz do sklepu doskonale zaopatrzonego w piwo ( wtedy pojawiała się pierwsza Tatra Pils, wyśmienita ) dostaliśmy nazwisko pewnego pułkownika, znanego obsłudze sklepu, a nam oczywiście nie. Pierwszy telefon przygotował grunt pod akcję, później już regularne.
"Dzień dobry, czy mogę prosić kierownika ?"
"A kto dzwoni ?"
"Jak ja wam powiem kto dzwoni !, to staniecie na baczność. I
tak wam już zostanie !"
"Już proszę."
Po chwili z szeptami w tle
"Sierżant Kwiatkowski, Kierownik."
"Słuchajcie no Kwiatkosiu, tam do was przyjadą tacy młodzi po piwo.
I ma być !, choćby nie było."
"Tak jest !"
Od tej pory po krótkim okresie nie wiedzieliśmy kiedy będzie piwo i rezerwowaliśmy jeden, dwa, a jak trzeba było to i trzy kominy. Ale po co taksówkarz ?, proste, sklepo był dość daleko, akcja musiała być szybka i skuteczna, chętnych na osiedlu było więcej. A taksówkarz liczył po kosztach, dzięki nam zawsze miał „krzynkę piwa” w bagażniku. Dla niedopitych czy też przepitych klientów.
Zamach na Komitet Wojewódzki PZPR.
Szczytem moich zmagań na „Bursztynowym Szlaku” były zakupy w Wojewódzkim Komitecie PZPR oraz w Kasynie Policyjnym, a także wizyty w Kasynach Wojskowych. Cóż się nie czyni dla szklanicy piwa. Jakoś tak się złożyło, że z racji mojej pracy w okolicach „Kultury, Sztuki i Rozrywki” zapoznałem wierchuszkę aparatczyków w moim mieście. Darzyli mnie pewnym sentymentem i uczuciem nieodwzajemnionym. Być może te „Czerwone Mordy” widziały we mnie kogoś kim mogli być gdyby się nie zeszmacili. Pomimo wielu podchodów i ansów nie uwiedli mnie. A było czym, uwierzcie mi. Jedyne co wykorzystałem z tej „znajomości” to ich nazwiska. Sami zapraszali do Partii, do swoich wilczych szańców na wizyty. Dzięki temu zwiedziłem budynek K.W. P.Z.P.R. Łącznie z niedostępnymi dla szaraczków miejscami. Drukarnią, udało mi się wynieść kilka egzemplarzy „Notatnika Lektora”, miodzio. Praktyczny poradnik dla lektorów partyjnych, na różne zebrania i na każdą okazję. Po kilku głębszych, a moja wątroba był w znacznie lepszym stanie niż towarzyszy rozmowy przybierały nieoczekiwany przebieg. Dowcipy o Leninie. Partii. Napierdalanie na innych „sekretarzy”, tych co z SB. Po kolejnej nocnej flaszce „zabawy z broną” wartowników. Wizyty w archiwum. Oprócz tych jakże cennych doświadczeń dostałem prezent w postaci nieograniczonego dostępu do bufetu. Bez prawa konsumpcji na miejscu, jako, że się jakoś nie komponowałem z moimi długimi piórami i dżinsami z innymi konsumentami. Dobre i to. Choć za Żywcem nie przepadałem, to problemy z zaopatrzeniem w piwencję przestały istnieć. Raz, czy dwa razy w tygodniu podjeżdżałem taryfą, sam, taki był warunek, by zatankować słynny „komin”. Najbardziej bawiła mnie za każdym razem mina taksówkarza gdy ordynowałem kurs na…, do Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Pewnie myślał, iż wiezie zamachowca z bombą w plecaku. Może to był błąd, mogłem ich wysadzić, po pierwszych kilku razach nikt mnie nie sprawdzał. Wybaczcie, że nie stałem się pomnikiem, jednak przeszedłem do historii stosunków "Polsko - Radzieckich". Niczego się nie spodziewając, wczesnym popołudniem dziarsko wkroczyłem do bufetu, w zasadzie na poziomie niezłej restauracji, „Tatar” okraszony szybką lufą z panem Stasiem na zapleczu palce lizać. Gdy już kończyłem załadunek „komina” na salę wkroczyła grupa „Radzieckich Towarzyszy”. Nie muszę opisywać ich konsternacji gdy w wojewódzkiej siedzibie bratniej partii zobaczyli hippisa rodem z U.S.A. Pan Stasiu syknął - „Spierdalaj przez zaplecze”. Ważne, że piwo i tak przywiozłem na imprezę.
Gdy po kilku dniach fetowania mojego „wyczynu” zadzwoniłem do Towarzysza I Sekretarza rzekł -
„...Jak Cię kurwa lubię, tak mi więcej nie wytnij takiego numeru.
Czy wiesz jakie bajki musieliśmy im opowiadać ?... „
"...No jakie ?...” - zapytałem.
„...Nigdy byś nie uwierzył, na szczęście Oni to nie Ty...” - odrzekł.
Czyż nie warto pić i lubić piwko ?
My to nie Oni.
Ciąg dalszy nastąpi, bo był…
A teraz z innej beczki.
- jwp - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz