Cz.VII, PODRÓŻ DO MURMAŃSKA, PÓŁWYSEP KOLA

avatar użytkownika Jacek K.M.

W okolicy San Francisco w Kalifornii, mieszka 90 letni weteran II wojny swiatowej. Po wielokrotnych prosbach Pan Zdzisław J. Xiężopolski dał się namówić do napisania wspomnień o swoich życiowych przejsciach i przygodach. Tam gdzie było to możliwe zachowalismy orginalny język Autora. Częsć VII, obejmuje drogę do łagru Ponoi na wybrzeżu Morza Białego, z postojem w Murmańsku.

 

Cz.VII, PODRÓŻ DO MURMAŃSKA, PÓŁWYSEP KOLA

Jest 6 czerwca 1941 roku, wracamy do Babinowa, stacji kolejowej, tą samą drogą którą przyszlismy, tylko nocą. Kto wie dlaczego. Turkocze za nami traktor przyswietlając drogę z lewa i z prawa. Męczymy się prędko po tylu miesiącach bezczynnosci i kiepskim wyżywieniu. Niezdolnych do dłuższego marszu zabiera traktor na platformę. Podobno zabiorą ich do szpitala, bądż do innego obozu. Kto wie. Może zapełnią Juchnowo nowymi przybyszami.

Na bocznicy stacji czeka na nas pociąg złożony z kilkudziesięciu wagonów towarowych. Zajmujemy je po 40 – tu każdy. Są przystosowane do transportu ludzi. Dzwi po przeciwnej stronie są przymknięte, a powstała szpara zabita grubą deską, w której wywiercono dziurę na wysokosci jednego metra. Przez ową dziurę przechodzi rynienka od wewnątrz, gdzie wystaje pół metra. To umożliwia pasażerom załatwianie potrzeb fizjologicznych. Łatwo siusiać, choć nawet na widoku publicznym. Ale to drugie?

Drugim dodatkiem są szerokie półki, dwie po każdej stronie wagonu, umożliwiające spoczynek w pozycji leżącej. Wagon ma niewielkie okienka w rogach pod dachem, przez które leżący na górnej półce może obserwować drogę. A więc wygoda niebywała. Wagon z łazienką i widokami.

Teraz dają nam podwójną rację chleba i kubek wody. Takie wiktuały będziemy otrzymywać przez całą drogę. Zatrzaskują drzwi wejsciowe i ruszamy. Ciemno. Okienka są małe. Teraz po nocnym marszu szybko przychodzi sen, a stukot kół działa usypiająco. Ciało domaga się odpoczynku.

Następnego dnia roznoszą „posiłek”. Wyglądam przez okienko, nic ciekawego. Mijają dni i noce – gubię się w rachunku. Pięć, może szesć. Czasem stoimy na bocznicy, aż przejdzie pociąg na głównej linii. Wreszcie jest cos nowego. Na przystanku zjawia się nasz Litwińczuk, z chlebem – bez straży, już mu ufają.

„- Liwińczuk- gdzie jestesmy i dokąd jedziemy?

Brakuje niewiele - powiada. Zmieniają nam lokomotywę, podstawiają ciagnik elektryczny. To kiedys należało do Filnlandii”.Zostawia chleb i znika.

Od tego czasu pociąg pędzi jak pospieszny i jakos ciszej. Nad torem, widać to na zakrętach, linie elektryczne. A więc Litwińczuk nie kłamał. Jestesmy na północy, przy biegunie północnym. Zmienia się krajobraz: rzeki z rwącą wodą, jeziora, góry z pokrytymi sniegiem szczytami. Wstępuje w nas nowy duch, jakies podniecenie. Wreszcie pociąg zwalnia, wreszcie staje.

STACJA MURMAŃSK

Otwierają dzwi wszystkich wagonów i krzyczą – wysiadać! Skaczemy na ziemię i padamy na kolana. Nogi osłabione bezczynnoscią. Przechodzi Litwińczuk i mówi do mnie w tajemnicy: MURMAŃSK. Niedaleko zbiera się grupa ludzi i wskazując na nas szyderczo krzyczą: „Polsze sprzedali, Polsze sprzedali”. Z dala widać szare miasto. Jechalismy zamknięci w wagonach, brudni, głodni i zawsze spragnieni przez tyle dni. Jest 12 czerwca 1941 roku.

Formujemy się i idziemy w kierunku niedalekich, nagich wzgórz. Przechodzimy obok piętrowych domów z niedbale łożonych cegieł. Nieco dalej napotykamy odrutowaną przestrzeń. Na kupie odpadków stoi jakas postać w łachmanach. Schyla się, podnosi, ogląda i bierze do ust. Czy to się dzieje w komunistycznym raju, o którym opowiadano nam w Juchnowie?

Zagłębiamy się w ponure pagórki. Po lewej stronie ogrodzona drutem kotlina, a w niej jacys ludzie. Nieco dalej druga. Schodzimy do następnej, widać przeznaczonej dla nas. Otaczają nas zbocza pagórków. Nikt po nich nie przejdzie niespotrzeżony. A więc to obóz. Oby przejsciowy. Przydzielają nam baraki i nic nie wiemy. Ten dzień taki jakis długi. Troszkę się zaciemnia, potem jasnieje. Obserwuję zorzę polarną. Nic dziwnego, przecież jestesmy na dalekiej północy.

Zamiast wodnistej zupy, dostajemy dosć gęstą zupę rybną, ale bez chleba. Po jakims czasie niepewnosci, może tygodnia albo i więcej, prowadzą nas z powrotem do Murmańska, ale już do portu, gdzie każą siadać na molo. Na dziobie statku pokaznych wymiarów, widnieje cyrylikiem jego nazwa „KLARA ZETKIN”, czekalismy aż załadują konie i worki z ziemniakami.

MORZE BIAŁE I „KLARA ZETKIN”

Akurat przechodził Litwińczuk, komunista, zaufany władz. Litwińczuk – a co to znowu za Klara, i czy to dla nas i dokąd jedziemy? Chłopak lubił jak go pytają i dla mnie był specjalnie uprzejmy, bo go dobrze traktowałem i ze mną prał onuce w Juchnowie. Ta Klara to taka komunistyczna działaczka w Prusach Wschodnich, a to dla nas. A gdzie jedziemy? „ ja sam nie wiem” – poinformował.

Nie wiedzielismy, aż do przybycia do celu. Rozdano nam po 3 porcje chleba i po słoiku zielonego groszku, a więc zanosiło się na 3 dniową podróż morską. Jest 21 czerwca 1941 roku, godzina 13-ta ładujemy się na statek. Póżniej dowiem się, że następnego dnia Adolf Hitler przestanie lubieć Józefa Stalina.

Byle w drodze dali trochę wody. Kargo gotowe, zabrali się do nas. Zeszlismy rampą do ładowni. Połowa do dziobowej, pozostali na rufę. Przypadła mi ta druga. Dno zapełnione było pryczami, ogromna reszta została zimna i ponura. Pod rampą złożono worki z ziemniakami.

Mam wrodzoną wadę: nigdy się nie pcham. To spowodowało wiele przykrosci w moim życiu. Więc teraz zszedłem po pochylni jako jeden z ostatnich i jako taki nie znalazłem wolnej pryczy wsród zbudowanych na dnie. Korzystając z zamieszania wdrapałem się na kupę worków z ziemniakami, nagromadzonych pod pochylnią. Tam znalazłem ku mojemu zadowoleniu, kupę kufajek, czyli watowanych kurtek, popularnych w tym kraju. Czym prędzej wdziałem jedną, bo zimno było, jak to mówią, przejmujące do szpiku kosci. Tym razem Wszechmogący wynagrodził moją opieszałosć.

Nagle rozszedł się szmer: politrucy! Już włazili na kartofle, więc nie miałem czasu uciec. Skuliłem się więc starając się być niewidocznym wsród kurtek. Szczęsliwie zostali odwołani. Maszyny statku zaczęły pracować i przechodzący przez ładownie wał srubowy czynił niesamowity hałas, co wcale nie przeszkodziło mi zapasć w głęboki sen. Obudziłem się głodny.

Spożyłem mimo własnych ostrzeżeń wstrzemięzliwosci, większą częsć 3-dniowych zapasów. Spojrzałem w dół na prycze. Nie było kawałka wolnej przestrzeni. Zasnąłem ponownie, budząc się na przemian. I tak mijał czas. Zlazłem w dół. Może cos nowego zaszło. Pierwszego napotkanego towarzysza niedoli, drżącego z zimna zapytałem co słychać. „Cholernie zimno - powiada. Płyniemy już 3 dni.” Na pochylni ogonek ludzi czekających na sposobnosć wyjscia na pokład aby się załatwić. Czując potrzebę nasladownictwa stanąłem i ja. Tam, na górze ujrzałem w znacznej odległosci ląd szary i zamglony. Wiał wilgotny, nieprzyjazny wiatr, więc wróciłem czym prędzej na swoje legowisko.

ŁAGIER PONOI

Zrzuciłem memu rozmówcy kufajkę i kilka innych. Po jakims czasie nastała cisza. Widocznie sruba przestała pracować. Może jestesmy u celu. Czekamy, nic się nie dzieje. Dokucza mi i napewno innym głód. Wola Boża... Trwamy jej posłuszni, jeszcze trzy dni – bez żadnego wysiłku, ni wody, ogromnie zmarznięci – ja mimo watowanej kurtki. Spostrzegam innych, odbiorców mojej wspaniałosci, tj. kurtek. Okazuje się, że stoimy na kotwicy i jestesmy na miejscu. Nie ma portu i wskutek zbyt wzburzonego morza (morze Białe) krypy nie mogły dojsć, aby przewiezć nas na ląd.

Gdzie zatrzymamy się do diabła? PONOI – odzywa się ktos. Jest 29 czerwca 1941 roku. Podchodzą krypy i znajdujemy się wreszcie na tym, przez Boga zapomnianym wybrzeżu. Skrawek płaskiej ziemi, tuż nad poziomem morza i cos, co można by nazwać maleńkim molem. Przed nami prawie pionowa skalna sciana. Wspinamy się po grubo wyciosanych stopniach. Obok sunie po szynach naładowana przywiezionym materiałem ogromna skrzynia ciągniona stalowym kablem przez jakąs maszynę.

Na górze obsiadaja nas żądne krwi miliony komarów. Jak okiem sięgnąć płaska jak stół przestrzeń. Za chwilę prowadzą nas do drewnianych budynków, o dziwo! – nie otoczonych kolczastym drutem, no bo i gdzie uciekać, do białych niedzwiedzi?

Zdzisław Józef Xiężopolski

(Już wkrótce cz.VIII wspomnień, życie w łagrze Ponoi na północnym brzegu Morza Białego , aż do załadowania na statek „Uzbekistan” w drodze do Archangielska).

Jacek K.M.

napisz pierwszy komentarz