Częsć V, Litwa - obozy internowania
W okolicy San Francisco w Kalifornii, mieszka 90 letni weteran II wojny swiatowej. Po wielokrotnych prosbach Pan Zdzisław J. Xiężopolski dał się namówić do napisania wspomnień o swoich życiowych przejsciach i przygodach. Tam gdzie było to możliwe zachowalismy orginalny język Autora. Częsć V, obejmuje okres internowania na Litwie, aż do wywiezienia internowanych żołnierzy do Rosji Sowieckiej.
Cz.V, Litwa –obozy internowania
23 wrzesnia 1939 r po przekroczeniu granicy o godzinie 13.20, złożylismy broń na stos i udali w dalszą drogę mijając obojętnie patrzących strażników. Dotarlismy wkrótce do dużej wsi. W jej srodku znajdowała się niewielka sadzawka. Miałem ochotę zdjąć moje niedopasowane buty i przeklęte, nieumiejętnie owinięte onuce (skarpetki były w wojsku nieznane), aby wreszcie wymoczyć zbolałe nogi, ale zrezygnowałem z zamiaru widząc wodę nadającą sie wyłącznie ku uciesze kaczek. Koń by się jej brzydził. Natomiast na skraju osiedla ukazał się bardziej pożądany widok: liczne kuchnie polowe, wsród nich zaginiona kilkanascie dni temu, wozy z prowiantem. Bierz ile chcesz: chleb, zupa z kawałem mięsa, boczek, doskonała kawa. Po dobrym posiłku i odpoczynku, nadszedł czas wyrusznia w drogę, w nieznane.
Podczas forsownych marszów kilku zginęło, a reszta jest tutaj, w kupie. Są także inne oddziały. Kawaleria także się przyplątała. Mają luzne konie. Wozy z plecakami i innym żołnierskim dobytkiem. Mnie nogi naprawdę dokuczały. Nie tylko onuce, ale prawy but był o jeden numer większy od lewego. A oba służyły pokoleniom rekrutów, tylko oddzielnie. Zanosi się na dalszy marsz i Bóg wie jaki długi. Co tu robić? Wlezć na jakis wóz? To wstyd – i mogą przepędzić. Wojtek, który stał koło mnie i był w podobnym stanie wpadł na pomysł: ja zrobię się ułanem. Nie miej mi tego za złe – i sunie do tych wolnych koni. Wprost przeciwnie – odpowiadam i podążam za nim. Dosiedlismy rumaków. Ja po raz drugi w życiu, bo pierwszy miał miejsce u wuja, kiedy miałem 5 czy 6 lat. Koń odwrócił łeb, spojrzał na mnie i domyslił się, że nie mam doswiadczenia, ale litosciwie ruszył za innemi.
No, a wy maszerujcie – powiedziałem w duszy kolegom. Ja sobie wygodnie siedzę. Tak, dobrze, wygodnie było, kiedy szedł stępa. Ale truchcikiem to inna sprawa. Nie mogłem skoordynować moich ruchów z końskimi. Co mnie podrzuci, to spadam na jego grzbiet w całkiem nieodpowiednim momencie. W dodatku jeden z kawalerzystów dał mi swojego luzaka – na chwilę powiada – zaraz wrócę – muszę się wysz... Luzak spycha moją kobyłę do rowu, a ułan nie wraca. Nigdy już go nie spotkałem. Po kilku godzinach jazdy, cała gromada wraz ze mną zjechała napoić konie na jeziorze, koń jak to koń. Pochylił się do wody, a ja - machnąłem kozła do jeziora przez jego łeb. Inni w smiech: Te, ułan także ci się pić zachciało? Ale jestes szybki! Jedziemy dalej. Wyprzedzilismy maszerujących kolegów, którys pokazał mi język. Pewnie z zazdrosci.
Obóz internowania - Olita
Wreszcie 25 wrzesnia, znalezlismy się w miasteczku. (Póżniej dowiedziałem się, że nazywało się Olita). Ustawilismy się w szeregu i zeszli z koni. Moja klacz widocznie chciała zemscić się na prowadzonej szkapie, dopadła do niej i zaczęła gryzć i wierzgać. A ja między nimi! A nuż mnie się dostanie! Mój sąsiad jakos je rodzielił. Zdjąć siodła – padła komenda. - To niby jak to się robi? - Sąsiad widząc moją bezradnosć zlitował się i pomógł. – Tos ty nie ułan – powiada. – Ano nie – mówię. Zasmiał się drwiąco. Mimo to pozostałem z ułanami, aż mi się udało wrócić do swoich.
Koszary, w lesie, nie miały umeblowania. No, nie spodziewałem się gabinetu i jadalni, ale przynajmniej łóżka. Ba! Nawet tego nie było.Pierwszą noc spędziłem na cementowej podłodze przykryty lichym płaszczem, bardzo sfatygowanym. Następnego dnia dostałem się na salę wachmistrzów. Tam już było końskich derek i koców dosć dla każdego. Przywieżli słomę, a więc było co przykryć temi kocami. Spał jeden przy drugim, ale nie było ciasno. Jako najmłodszy wiekiem i szarżą musiałem zamiatać salę. Potem zdobyli do tej czynnosci jakliegos kaprala ze straży granicznej, aż wreszcie robili to wachmistrze. 28 wrzesnia poddano nas rewizji osobistej.
Wyżywienie było żołnierskie, ale dostateczne. Zupa grochowa i pęczak na przemian, oraz kasza, chleb i kawa, zajęcia nie było żadnego. Próbowali „Kiedy ranne...”, „Wszystkie nasze...”, ale chętnych do spiewu było coraz mniej, wobec tego zaniechano i modlitwy. Kłótni i niesnasek nie widziałem, nie słyszałem. Wachmistrzowie często grali w karty. Czekalismy co dalej. 9 pażdziernika miała miejsce głodówka protestacyjna, po tym jak żołdacy litewscy zastrzelili polskiego żołnierza.
Koszary były przy drodze, na której nie było żywej duszy. Z wyjątkiem jednego dnia tj. 16 pażdziernika, kiedy ukazał się tam oddział wojska litewskiego. Najpierw szła orkiestra, potem kucyk ciągnął armatkę, wreszcie piechota z kwiatami w lufach karabinów. Szli radosnie, szli usmiechnięci – do Wilna. Wreszcie odzyskali Wilno, dar Związku Sowieckiego.
Którys z żołnierzy rzucił nam przez kolczaste druty bochenek chleba. Nikt go nie podniósł.
Przenoszą nas do obozu w Ukmerge
Poza tem było nudno. Nadchodziła zima. Żadnego ogrzewania wnętrza koszar nie było. Może dlatego przeniesli całe 3 tysiące nas do innego miasta ( 30 pażdziernika), Wiłkomierza (Ukmerge), czy cos takiego, ja już nie pomnę. Może pieszkom, a może kolejką wąskotorową. Tę ostatnią pamiętam, tylko nie mogę ulokować jej geograficznie. Jesli linia prowadziła pod górę (a teren był w 90% płaski), to musielismy wysiadać i pociąg popychać.
Nasza nowa kwatera wyglądała imponująco: piętrowe, nowoczesne koszary, ponoć niedawno zbudowane przez Niemców, aby jak Rzesza przetrwały 1000 lat, posiadały centralne ogrzewanie, drewniane podłogi w salach zaopatrzonych w prycze. Kuchnia parowa, przyzwoite wielokranowe umywalnie z ustępami obok. Jak wyglądały te ostatnie? Specjalne, dobrze wykończone dziury zymwane wodą. Nie było siedzeń. Używało się owe dziury w kucki, co podobno jest racjonalnym i higienicznym sposobem. Był tam duży plac ćwiczebny. Przychylni nam miejscowi Litwini o polskich nazwiskach ofiarowali nam dobre radio, które umieszczono w swietlicy. Tam słuchalismy wieczorami wiadomosci nadawanych z Londynu, poprzedzone przez bum bum bum – bum, zakłócane bardzo przez Niemców.
Wiadomosci były przeważnie banalne, n.p., że Anglicy w dniu wczorajszym zatopili statek niemiecki. Teraz wiemy, że działo się inaczej. Alianci tęgo dostawali w skórę i niemieckie lotnictwo niemiłosiernie bombardowało Londyn i inne obiekty. 6 listopada wysłałem kartkę do domu.
Swietlica była niewielka, mogła pomiescić zaledwie jakies 60 osób. Wiadomosci słuchał jeden delegat z każdej Sali. Z naszej wysłannikiem byłem ja, bo potrafiłem wiernie powtórzyć zasłyszane informacje. Mieszkałem wówczas z policjantami i strażą graniczną. Poza tym nudy były okropne.
W dzień swięta polskiej Niepodległosci, 11 listopada żołdacy litewscy zastrzelili 2 internowanych, dodatkowo trzeci został ciężko ranny.
Nadeszła zima, ale to taka biegunowa, przejmująca do szpiku kosci. Koszary otaczał płot z drutu kolczastego. Po drugiej stronie pilnowali nas uzbrojeni strażnicy w ogromnych kożuchach od stóp do głów. Mimo to, także im mróz dokuczał. Zacierali ręce i baraszkowali się jak niedzwiedzie. 12 grudnia otrzymałem pierwszą kartkę z domu.
W koszarach nie było ciepłej wody i zaczęły się mnożyć wszy. Ktos zrobił eksperyment aby zbadać wytrzymałosć tego robactwa. Złapał kilka, włożył do słomki i zapieczętował końce. Następnie wystawił na zewnątrz na 24 godziny, poczem odkrył słomkę. Natychmiast wyskoczyły jak gdyby nigdy nic, jedna ukryła się w ubraniu dręczyciela i zaczęła się okrutnie mscić.
Dla urozmaicenia życia zgłosiłem się na palacza na nocnej zmianie. Niewiele to pomogło.
Z inicjatywy jednego sierżanta podchorążego zaczęto organizować różne kursy. Na pierwszą lekcję sala się zapełniła. Na drugą – do połowy. Na trzecią już nikt nie przyszedł. Zachowały się tu i ówdzie niewielkie grupy żądnych wiedzy. Ja nauczyłem się stenografii. Ale kto by tam chciał głowę sobie zaprzątać.
Pewnego dnia rozeszła się wiadomosć niewiadomo przez kogo, że ktos czmychnął z obozu naszemu podobnego, dostał się do Szwecji i stamtąd do Anglii. To dało nam do myslenia.
Podczas porannej przechadzki po korytarzu, natknąłem się na szefa kampanii w Lidzie, starszego sierżanta Baranowskiego. Zmienił się nieco. Towarzyszył nam aż do Olity, poczem zniknął jak kamień w wodę. Teraz wydatny ongis brzuszek zmalał, cera zwiędła, usmiech zniknął.
Morowy chłop. Traktował nas po ludzku, jak własne dzieci. Polubilismy go. Teraz był obrazem przygnębienia.
I tak mijał dzień za dniem. Pewnego razu wyznaczono kilku z nas po chleb do miejskiej piekarni, pod dowództwem litewskiego szofera. Snieg topniał i temperatura była znosna. Miasteczko zbudowane było przeważnie z drewna. Na rogu ulicy stał policjant, ubrany zupełnie jakby z Leharowej operetki: niebieska wysoka czapka z pióropuszem, czerwoną zapiętą pod szyją kurtką, niebieskie spodnie z żółtymi lampasami, długie buty i ostrogi. W ręku trzymał buławę. Cos fenomenalnego. Jak z „Wesołej Wdówki”albo z „Zemsty Nietoperza”. Niezwykły, piękny widok.
Obóz internowania Vilkaviskis
20-go grudnia przyszedł czas na następną przeprowadzkę. Dokąd? Do innych koszar, w miescie Wiłkowyszki (Vilkaviskis). Jaki był srodek lokomocji, zupełnie nie pamiętam. Mogę tylko powiedzieć, że było tam kilka ceglanych niskich budynków przy dużym placu, wszystko to otoczone kolczastym drutem. Wewnątrz prycze. Obok główna ulica miasteczka. Brak jakiegokolwiek zajęcia, już bardzo dawał się we znaki. Wielu zobojętniało na wszystko. Ustała korespondencja z domem. Przeżywam pierwszą wigilię na obczyznie. Trudno jest...
Powoli do obozu dobijała się wiosna. Bardziej energiczni grali w piłkę, albo biegali „kto pierwszy”. Ulica obok koszar wybrukowana kocimi łbami znosi niewielki ruch kołowy lub pieszy. Ludzie udają, że nas nie ma. Wiosna, sniegu już nie ma.
Pewnego dnia zaniepokoił nas niezwykły ruch na ulicy. No tak, przecież jakis czas temu, (15 czerwca 1940r.) Armia Czerwona wkroczyła na Litwę. Znany turkot, gdzie go słyszelismy wczesniej? - Czołgi w Grodnie. Zeskoczyłem z pryczy, przypadłem do drutów i patrzę, a po tym bruku mkną czołgi z czerwoną gwiazdą, a więc sowieckie, jeden za drugim. Pomyslałem przyszła kryska na Matyska. Ile ich było? Nie wiem, może sto albo i więcej. Jechali z godzinę. A jak my w tej sytuacji wyglądamy? Czy puszczą nas do domu? Czy będą nas dalej trzymać? A może w perspektywie jest następna przeprowadzka?
W nocy Litwini, bez wątpienia pod kierownictwem NKWD, wycieli wokół obozu wszystkie krzaki. NKWD-isci, w niebieskich czapkach z czerwonym otokiem, ciemno zielone bluzy, niebieskie spodnie tegoż koloru, wpuszczone w buty z cholewami. Złosliwi natychmiast zauważyli, że buty nie były skórzane, a parciane. Przyniesli i nam zdobycze socjalizmu, postawili wieżyczki z karabinami maszynowymi, wypuscili piesze patrole z psami. O, niedobrze się dzieje.
Dwa dni po defiladzie czołgów do obozu wkroczył oddział NKWD, kazano nam wyjsć na apel wraz z posiadłosciami. Na placu ustawiono w szeregi i po godzinie wydano komendę – „usiąsć”. Nie żeby nam dać odpocząć, ale by ułatwić im obserwację i wielokrotne liczenie. Wreszcie sformowali z nas, ponad 3 tysiące chłopa w kolumnę i pognali obstawionych wojskiem, z bagnetami na karabinach na stację kolejową, ostrzegając raz po raz – „szag w lewo, szag w prawo” uważa się za próbę ucieczki i strzela się bez ostrzeżenia. Ludzie powychodzili z domów patrzeć co się dzieje, baby płaczą i żegnają nas krzyżem, może przeczuwają co nas czeka?
Załadowali nas do wagonów towarowych i powiezli w głąb Związku Sowieckiego.
Było to 11 lipca 1940 roku. Tak zamknął się drugi rozdział mego życia.
Zdzisław J.Xiężopolski
(Już wkrótce cz.VI, obejmująca próby indoktrynacji internowanych w obozie w Juchnowie, aż do 6 czerwca i wywiezieniu internowanych w kierunku Moskwy.)
Jacek K.M.
- Jacek K.M. - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
napisz pierwszy komentarz