Uliczny grajek jednej dzielnicy.

avatar użytkownika jwp

Kiedy po raz pierwszy przyszedł do baru na Stawach, towarzystwo zamilkło. Wszyscy myśleli, że ten niepozorny, szpakowaty gość w swetrze to kapuś.

Mało brakowało, a dostałby – wedle zwierzynieckich zwyczajów – po tzw. ryju. Czesiek Czorny powiedział wprost: albo wyjdziesz oknem albo drzwiami. Potem zapytał prosto z mostu: - Kto ty jesteś? – Poeta. – To co ty, wiersze piszesz? A ile mosz piniędzy? – Dużo - zażartował. – No to postaw sto piw.

Niniejszy tekst to fragmenty mało znanej książki Pani Katarzyny Siwiec - "Andrusów Król".

Obszerne fragmenty publikuję za zgodą autorki ( współautorki doskonałej książki - "Madame, wkładamy dziecko z powrotem" ).

 

Postawił. Było ich może ze dwudziestu, no to jak każdy dostał po pięć piw, a mieli jeszcze swoje niedopite, to pili, pili i nie mogli wypić. Ale Jerzy Harasymowicz od tego czasu mógł już bywać w barze jako stały gość, swój człowiek. Z Makinem się poznali w 1971 r., kiedy Czesiek Czorny gestem wskazał na siedzącego w kącie i brzdąkającego na gitarze smutasa. Harasymowicz się przysiadł do owego miejscowego Johna gitarzysty i wkrótce rozpoczęła się ich trwająca wiele lat przyjaźń. Lubili spacerować Emausem wzdłuż Rudawy, a w trakcie tych wielogodzinnych nieraz przechadzek Olek wprowadzał poetę w zagmatwane koleje swego losu. Ów Homer Łemkowszczyzny wkraczał w nowy dla siebie świat – magiczny Zwierzyniec, a jego przewodnikiem po intrygującej poetycką wyobraźnię krainie stawał się zwierzyniecki bard, Aleksander Kobyliński. Rezultat owych spacerowych wynurzeń, poemat Makino jest częścią „Kinderskiego tanga”, wielkiej fascynacji poety światem zwierzynieckich andrusów. Pseudonim Makino, którym Aleksander Kobyliński posługuje się na co dzień, wywodzi się właśnie z poezji Jerzego Harasymowicza. Poetycka ksywka oznacza po prostu tego, który „ma kino”. Powstawały coraz to nowe utwory: Melo, Sąd Paryża (zwierzyniecki kinder nigdy by nie powiedział: Parysa), Wesoły Bombaj, Lola Madonna i mnóstwo innych. Makino pisał do nich muzykę, przestawiając zwrotki i wedle swego uznania skracając całość. Bo Jerzy miał takie metafory, jak usprawiedliwia się Olek, że trudno byłoby je zrozumieć prostemu człowiekowi. Kiedy utwór był gotowy, zapraszał poetę do siebie na ulubione paróweczki i piwo. Sadzał go w fotelu i kazał słuchać. Zwierzyniecki bard i „skromny rzemieślnik słowa” rozumieli się doskonale. Makino widział w Jerzym niezwykle wrażliwego artystę, autorytet w sprawach poezji, a przy tym autora ulubionych tekstów, które raz po raz adoptował na potrzeby swego repertuaru. Olek zaś był dla Harasymowicza przedstawicielem barwnego świata, który nieodwołalnie odchodził w przeszłość, a który siłą swego talentu pragnął ocalić w swej poezji.

Żółta, kraciasta czapka, którą Makino nosi do dziś, typowe andrusowskie nakrycie głowy, też w jakiś sposób wiąże się z przyjacielem-poetą. Makino pojawił się kiedyś w barze w nowej czapce, innego koloru. To nie spodobało się poecie, nie pasowało do jego wyobrażeń o rasowych andrusach. Harasymowicz wymusił na przyjacielu, by odtąd nosił wyłącznie kaszkiety w kolorze żółtym. Bo to energetyczny kolor słońca, życia i optymizmu.

Poeta nigdy jednak nie zdołał przekonać Makina do …kotów, które uwielbiał. Królowały u niego w domu dwa dostojne kocury; biały i rudy. Dobrze ułożone, o nienagannych manierach ucywilizowanych dachowców, nigdy nie wchodzące sobie nawzajem w paradę. Zwykły zastygać w malowniczej pozie na fotelach lub sofach i z leniwą wyższością mrużyć oczy dystansując się od wszelkich artystycznych dysput.

Słynący ze świetnych metafor poeta (zdaniem Olka, niekoniecznie dla wszystkich zrozumiałych), przez samego prof. Kazimierza Wykę został przyrównany do K. I. Gałczyńskiego i okrzyknięty drugim po autorze „Zaczarowanej dorożki” nie koronowanym księciem poezji polskiej. Bo, jak Gałczyński, czego się dotknął zamieniał w poezję:

(…) Tymczasem każdy jest poematem

ludziom brak tylko

świątecznych uniformów słów

Jestem ulicznym grajkiem

jednej tylko dzielnicy

gdzie księżyc na niebie stoi zawsze

jak duże jasne (…) (Harasymowicz Central Park)

Co roku telewizja filmowała, jak poeta Jerzy Harasymowicz z córkami Sławą i Kasią odwiedza słynny odpust Emaus, jednej latorośli kupuje piłeczkę na gumce, drugiej watę cukrową, a potem dziewczynki chichotają na karuzeli. Harasymowicz pisał bardzo dużo, właściwie całe jego życie wypełnione było pisaniem wierszy. Jednak z fascynacji zwierzynieckim folklorem i w ogóle z wydawania wierszy, niemożliwością było w pewnym momencie utrzymać rodzinę. Dlatego napisał do „Gazety Krakowskiej” wiersz o Leninie, czego zresztą ogromnie do końca życia żałował.

Zgarnął wówczas nagrodę, która doraźnie podreperowała jego budżet, ale oporne władzy środowisko dosłownie chciało go za to wdeptać w ziemię. Został zepchnięty na margines i jako poeta przestał się w Krakowie liczyć. Na szczęście miał swoje ukochane Bieszczady, ową doskonałą poetycką przestrzeń, gdzie spędzał wraz z żoną każdą wolną chwilę.

Nikomu, nawet córkom nie powiedział, jak ciężko jest chory. O tym, co mu naprawdę dolega, wiedziała tylko żona, Maria. Był słaby, polegiwał, coś go bolało, ale cała prawda o raku nerki i licznych przerzutach wyszła na jaw dopiero kiedy odszedł.

Przyjaźń pomiędzy Olkiem i Jerzym trwała prawie trzydzieści lat. Pod koniec życia poety, kiedy było już z nim bardzo źle, cieszył się jak dziecko, kiedy przyjaciel go odwiedzał. Wypytywał go wtedy o wszystko; o żonę, syna, koncerty. Był trochę trudny w kontakcie, mało miał przyjaciół. Ale jeśli już komuś zaufał, to miał dla niego serce na dłoni. Życzył sobie, by po śmierci go spalić, żeby ta straszna choroba znikła z powierzchni ziemi wraz z nim. Zgodnie z wolą zmarłego, jego prochy rozsypano z helikoptera nad ukochanymi Bieszczadami.

Goście z tysiąca i jednej zwierzynieckiej nocy

Zachłanna wyobraźnia Jerzego Harasymowicza przekształcała rzeczywistość w poetycką wizję, w której kindry i łaziory ze Zwierzyńca stawały się herosami, a podległy im świat czymś w rodzaju utraconej bezpowrotnie Arkadii. Proste dziewczyny z przedmieścia przeobrażały się w jego balladach niemal w ikony. Jeśli któraś trafiła na karty poezji, natychmiast chwaliła się tym faktem przed koleżankami, wszystkie uczyły się tych wierszy na pamięć, powtarzały je jak pacierz przed zaśnięciem.

Podmiejscy herosi to głównie malarze (majlorze), murarze, wózkarze, tramwajarze. Tradycyjnie już, towarzystwo wyczarowywało słynne krakowskie szopki, całkiem serio zajmowało się też hodowlą gołębi.

Centrum intrygującego wyobraźnię poety świata to plac Na Stawach. Cóż to było za magiczne miejsce! Jedyna w swoim rodzaju wieś w mieście od świtu tętniła życiem. Można tam było kupić niemal wszystko: świnię, konia, mleko, ser, jaja, choinki.

Centrum dowodzenia Placu na Stawach, legendarna twierdza minionego świata, to bar o tej samej nazwie:

„(…)” Nieraz pytają za kim jestem

W tym kraju częsta to sprawa

Mówię najbardziej popieram szyld

Z napisem „Bar Na Stawach (…)”

(J. Harasymowicz, „Bar Na Stawach”).

Trudno o bardziej przejrzystą ideologicznie deklarację.

W barze zbierał się kwiat zwierzynieckich andrusów, by podumać nad kuflem piwa, wieść niekończące się dysputy albo kibicować swojemu, jeśli ktoś – jak to się mówi – wyszedł z nerw i wywiązała się bitka. Do baru szło się, by na pewno kogoś spotkać – jak dziś w Rynku na AB, coś ważnego załatwić, prosić o pomoc w zrzuceniu węgla do piwnicy albo w przypadku awarii piecyka. Bar był matecznikiem andrusów, ale przecież miejscem, gdzie przesiadywali ludzie uczynni.

Goście z zewnątrz, owszem, bywali, ale musieli się wkupić w łaski miejscowych. Nowi stawiali stałym bywalcom piwo, a w ekstremalnych przypadkach kupowali…wróbla na dachu. Specjalistą od tego typu transakcji był Czesiek Czorny, który, jak miał ochotę na piwo i napatoczył mu się gość w krawatce, to wskazując na skrzydlaty towar, oznajmiał: – Ten wróbel jest pana, może se pan go zabrać. Tu, w barze Na Stawach kosztuje dwa piwa – nie znoszącym sprzeciwu tonem kończył sprawę Czesiek.

Gdy któryś z przybyłych na targ gospodarzy, zostawiwszy konia z obrokiem przy furmance chciał się wzmocnić i, nieświadomy obowiązujących tu zwyczajów, wchodził do baru z batem, wylatywał jeszcze szybciej niż się pojawiał. Atrybut furmana musowo należało pozostawić na zewnątrz. Furmani zresztą – jak pisze Andrzej Kozioł w swoim „Alfabecie krakowskim” – uchodzili za uosobienie grubiaństwa i opilstwa. Niejeden bat z czerwonym pomponem z trzaskiem zakończył swój żywot w uścisku zdenerwowanego kindra.

W barze rządził Czesiek Czorny. Oprócz, rzecz jasna pana Władysława Ogińskiego, właściciela, zwanego też Szefkiem albo Dzięciołem. Szefek dawał się nabierać pseudo-malarzom, którzy za pomocą „Gazety Krakowskiej” i pasty do zębów udowadniali, że właśnie złapali robotę i stać ich na kolejne piwo. – Panie Władziu, dej pan piwo, robimy od piątej rano! – usiłowali przekonać Szefka (jako ludzie pracy mogli liczyć, że dostaną coś „na krychę”). Jasiu Kruk z ojcem, fałszywi majlorze, posiadacze wiadra bez dna i dwuszczeblowej drabiny, robili z gazety malarskie trójgraniaste nakrycia głowy - napoleonki, a rozrobiona z wodą pasta do zębów udawała farbę. Do czasu, aż pan Ogiński odkrył niecny proceder, i spostrzegł, że kombinatorzy zamiast do pracy idą poleżeć nad Rudawą. Oj, miękkie serce miał Szefek dla zwierzynieckich piwożłopów, o wiele za miękkie, lwowskie serce! Może przypominali mu lwowskich batiarów?

Harasymowicz przyglądał się światu zwierzynieckich andrusów, podobnie jak wcześniej Wyspiański bajecznie kolorowej podkrakowskiej wsi, Bronowicom. Intuicja podpowiadała mu, że ten fascynujący świat już bezpowrotnie odchodzi, dlatego tak zachłannie utrwalał w swej poezji jego duszę. Oto poetycki obraz unicestwienia zaczarowanej krainy:

 

Mały i żółty jak chińska dżonka

Wkrótce zburzą bar Na Stawach

Już cumuje nad nim jak krążownik

Wielki biurowiec w urzędowych sprawach (…)

 

Żałobne piwo dają w barze Na Stawach

W żeberkach już piszczą rekwije

Bar jak beczek piramida runie

Pod gruzami grzebiąc kariatydę (…)”

(Zburzenie baru)

 

Nie ma już Baru na Stawach, gdzie obok handlarzy z pobliskiego placu spotykał się „Zwierzyńca kwiat”, nie ma poety Jerzego Harasymowicza. Zostały wiersze zebrane w tomie p.t. ”Bar Na Stawach” wydanym dwukrotnie, przeszło 30 lat temu.

Plac Na Stawach też drastycznie zmienił swój image. Próbą reaktywacji niepowtarzalnego klimatu tego miejsca zajął się swego czasu Makino z grupą przyjaciół i przez piętnaście lat organizował tu corocznie podczas Dni Krakowa słynne bale Na Placu. Plac ożywał za sprawą krakowskich gwiazd estrady i sceny, a bywali tu m. in. Andrzej Zaucha, Piotr Skrzynecki, Anna Dymna, Adam Romanowski, zespoły podwórkowe i jazzowe. Były beczki z piwem, grochówka, a parę odpustowych stoisk stanowiło namiastkę Emausu.

Zniknął bar, ale jego bywalcy i cała zwierzyniecka hałastra dzięki poezji żyje nadal. Czesiek Czorny, Rufino, Wujek Maks, Lola Madonna, Szefek, Kazek Belmondo i inni… Jest przecież stojący na straży swego królestwa Makino i jego zespół Andrusy, który sporą część repertuaru zaczerpnął z twórczości piewcy dawnego Zwierzyńca - Jerzego Harasymowicza.

Dla wytrwałych.

Mini-słownik andrusowski

Andrus – przedstawiciel ginącego gatunku, podlegający ochronie w ramach ochrony dziedzictwa kulturowego. Osobnik zadziorny, ale honorowy, nigdy chamski. Ubrany po andrusowsku (kaszkiet, apaszka, połatana marynarka) i posługujący się specyficzną andrusowską gwarą. Występuje w kilku podtypach jako gatunek endemiczny, w okolicach tzw. placu Na Stawach (ale nie zalicza się do stworzeń typowo wodnych). Andrus po raz pierwszy trafił na piedestał za sprawą Konstantego Krumłowskiego w „Królowej Przedmieścia”, a na wodewilowy wariant zawadiackiego andra kreuje się dziś słynny Makino. Na Nizinie Mazowieckiej mogą pojawiać się fałszywe andrusy, niesłusznie przypisujące sobie unikalne andrusowsko-łaziorskie cechy (uwaga na grasującego w stolicy Staśka Wielanka!)

Bajok – indywiduum na niezbyt wysokim szczeblu rozwoju intelektualnego, rozumny inaczej (z subiektywnego punktu widzenia osoby posługującej się powyższym określeniem), ale traktowany pobłażliwie. Bajok to część składowa jednej z najsłynniejszych zwierzynieckich odzywek: idze, idze, ty bajoku!. Określenie z gatunku obraźliwych nie zanadto.

Barakorze – szemrane towarzystwo zamieszkujące tzw. Straszny Dwór, czyli długi drewniany barak przy ul. Komorowskiego. Doskonała lokalizacja dla ciemnych interesów. Mieszkał tam m. in. osławiony Rufino.

Bar Na Stawach – matecznik andrusów, kindrów i łaziorów, gdzie piwo lało się strumieniami z prawdziwych dębowych beczek. Miejsce, gdzie Makino przeistaczał się z miejscowego Johna gitarzysty w lidera zespołu Andrusy. Centrum Półwsia i w ogóle całego Zwierzyńca. Jeśli założymy, że Zwierzyniec jest pępkiem Krakowa, a Kraków pępkiem świata, to – dla jeszcze większej precyzji - świat miałby swój właściwy pępek właśnie we wspomnianym barze Na Stawach, gdyby ów bar jeszcze istniał.

Beki – jedna z odmian gry w gałę (piłkę), dla wyjątkowo cierpliwych. Jeden na jednego, dwie bramki. Gra obwarowana licznymi zasadami, n. p. piłkę można było dotknąć określoną liczbą razy (wliczając w to obronę i oddanie strzału, stąd przedmeczowe ustalenia zawodników w stylu: "gramy do trzech, czterech...", itp.). Nie wolno było bronić rękami ani przekroczyć połowy boiska.

Belmondo – Kazek, jeden ze znanych zwierzynieckich przystojniaczków.

Bil – Edward Bill, zawodnik „Garbarni” (legendarny stoper), reprezentant Polski. Kiedy zakończył sportową karierę, uruchomił przeprawę przez Wisłę. Przewoził pasażerów spod klasztoru panien Norbertanek w pobliże klasztoru Salezjanów na prawym brzegu Wisły. Miejsce, z którego wyruszał jego prom (w rzeczywistości łódka z oparciami), upamiętniają do dziś schodki. Międzyklasztorna komunikacja rzeczna trwała do 1966 r.

Bosy lub Łysy - przymiotniki posiłkowe, służące do wzmocnienia wyrażenia jak np. „klarnecie bosy” oznacza tyle co „wielki klarnecie”. Zatem wyrazy typu bosy i łysy zasługują na uwagę jako wyrazy szczególne w skali światowej, służące stopniowaniu rzeczownika (sic!).

Brzana – wyjątkowo urodziwa dziewczyna, a tak naprawdę słodkowodna ryba z rodziny karpiowatych (łac. barbus barbus). Osiąga znacznie większe gabaryty niż morska szprotka. Dziewczyna zwana brzaną nie może być rachityczna ani wiotka. Musi mieć słuszne rozmiary, przy czym nie chodzi tu o wypukłości, a tężyznę w ogóle. Chwycisz brzanę poprzez pół i jak w raju wnet będziesz się czuł – śpiewano. Choć w Wiśle nie brakowało dorodnych brzan, w „Ludwinowskim tangu” chodzi, rzecz jasna, o dziewczynę.

Bombaj – duży budynek czynszowy z cegły przy ul. Włóczków. Oficjalnie siedziba milicji i piekarni. Jako że pod latarnią najciemniej, w bliskim sąsiedztwie strażników prawa przycupnął jeszcze jeden biznesik (w nieodłącznym towarzystwie meliny), z gatunku tych starych jak świat.

(…) Brzany biją się na noże

I jest z nimi sto pociech

Po nocach figury miłości jawajskiej

Figury kucane i w locie

Raz się już palił raz zawalił

Wesoły Bombaj ten

Goście po dachu się gonili

I widno było tak jak w dzień. (…)

(J. Harasymowicz, Wesoły Bombaj)

Jaskinię rozpusty, jak to bywa, nie raz jeden próbował pochłonąć ogień.

Bubuś Amoroso – akordeonista zespołu Andrusy, który jako jeden z nielicznych muzyków w skali światowej opanował sztukę grania na śpiąco.

Bufetto – jedna z poetyckich ksywek, którymi Jerzy Harasymowicz obdarzał pastacie związane z barem Na Stawach. W tym przypadku chodzi o Szefka, zwanego też Dzięciołem, czyli stojącego za bufetem właściciela baru, pana Władysława Ogińskiego.

Burdelówa – nieodłączny atrybut andrusa, noszony na bakier kaszkiet (patrz zdjęcie na okładce).

Burżujek – jeden z najsprytniejszych zwierzynieckich żebraków. Kiedy przeniósł się do Lepszego Ze Światów, w materacu, na którym sypiał znaleziono 100 tys. zł. Szefek – Dzięcioł w barze Na Stawach, człowiek o złotym sercu, nierzadko kładł mu sznycla pod ziemniakami (żeby nikt nie zauważył).

Chachar – cwaniak i dowcipniś, ale żaden społeczny degenerat. W piosence „A chachary żyją i gorzałę piją”, na potrzeby rymu posłużono się insynuacją. Klasyczne chachary owszem, piły, ale krachlę, co najwyżej piwo.

Cymbergaj - gra podwórkowo-szkolna, zespołowa lub indywidualna, w Polsce o ponad stuletniej tradycji. Popularna wśród dzieci i młodzieży w latach 60 i 80. XX wieku. Polega na przemieszczaniu na płaskiej powierzchni trzech lub większej liczby monet. Posiada wiele odmian, n. p. cymbergaj podstawowy, szóstkowy czy grzebieniowy (z regułami gry skopiowanymi z footballu, gdzie grzebień używany jest do popychania zawodników przesuwających monetę). W latach 60. grywało się także dużymi guzikami od płaszcza i małym guziczkiem od koszuli w roli piłki.

Patrz - popularne powieści dla młodzieży Adama Bahdaja i Edmunda Niziurskiego.

Czesiek Czorny – Czesław Zając, szafarz (bo wynosił na górę szafy, meble, fortepiany i najróżniejsze graty). Miał zdolności przywódcze i zaliczał się do tych, co na Zwierzyńcu wodzą prym. To on rządził w barze Na Stawach. Kiedy skumał się z łaziorami, jego siajac (tatuś) – milicjant, wyrzucił go z domu. Czesiek długo szwendał się po Zwierzyńcu, aż znalazł jakieś skromniutkie lokum. Schorowany, zmarł w wieku 50 lat.

Dębiński – lodziarnia przy ul. Królowej Jadwigi.

Drynda – taksówka. Pierwsza po wojnie krakowska drynda należała do Władka Wylęgały z placu Na Stawach. Mosz ciaki na dryndę? – pytano. (Dziś: masz kasę…?)

Dżoleria – moda na nią przyszła z zachodu w latach 50. minionego stulecia, wraz z refrenem piosenki: ej, baba riba. Namiętnie słuchało się wtedy radia Luxemburg, wymawiając - dla szpanu – nazwę rozgłośni: laksemberg.

Edek Partyzant – Edi, zwany też Władcą Tramwajów, to jedna z najbardziej charakterystycznych postaci dawnego Zwierzyńca. Człowiek trochę szalony, o mocno bełkotliwej mowie. Nosił się zawsze na sposób mundurowy; po wojskowemu albo po harcersku, a jego chuderlawą, zapadłą pierś zdobiły medale. Jego rewirem była pętla tramwajowa przy klasztorze Norbertanek, gdzie, stając na stopniach ruszającego właśnie pojazdu, dumny z siebie i zaaferowany, niezmiennie komenderował: Modzes jechat pane motornicy! I tramwaj ruszał. Pod koniec życia ożenił się z pielęgniarką, która odebrała mu ukochany mundur.

Edek Ćwiara – Edward Rataj ze Szmelcpaki, potem przyjęty do Andrusów. Grał na cyji, czyli zmarszczce albo inaczej świni. Bo podwórkowemu akordeoniście rzadko kiedy przejdzie przez gardło, że gra na harmonii albo akordeonie.

Emaus, zwany też gwarowo Hemaus - odpust, jakiego poza Zwierzyńcem nie ma nigdzie na świecie. W drugi dzień świąt Wielkanocnych, oczywiście na Salwatorze. Ulubione świąteczne rozrywki krakowian w minionych latach, to: loterie fantowe, słynna emausowa karuzela, lody, wata cukrowa, itp. Wszystko to przy akompaniamencie melodii wygrywanych przez kataryniarza, żebraczych śpiewów i w bogatej scenerii odpustowych kramów oferujących wszystko, co na odpuście z prawdziwego zdarzenia mogło zachwycić: figurki Żydów, wielkie piernikowe serca, zabawki, słodycze, a nawet wróżby losowane przez żywą papugę. Jak pisał Kazimierz Witkiewicz, na Emaus spieszą wszystkie stany: jedne z ciekawości, drugie z nabożności, inne dla rozrywki, a wszystkie razem dla tradycji.

Drugie, wybitnie zwierzynieckie znaczenie słowa emaus, to po prostu mordobicie.

Falki – Miejsce powyżej klasztoru Norbertanek, gdzie rzeczny nurt napotykał wapienne głazy, tworząc niebezpieczne wiry. Nawet dla wytrawnych pływaków przepłynięcie Falek stanowiło nie lada wyczyn. Dziś już nie stanowi, bo Falki w latach 60. wysadzono w powietrze, a w Wiśle nikt przy zdrowych zmysłach się już dzisiaj nie kąpie.

Flama – W odróżnieniu od zjawiskowej brzany, mogła być brzydka, za to nieźle się potrafiła ubrać i w ogóle zaprezentować (powiedzielibyśmy dziś: wylaszczyć).

Frajer – dupek. Po prostu.

Gała – piłka. Rżnąć w gałę, czyli grać w piłkę, chodziło się na Błonia.

Gzymsiki – przedstawiciele murarskiej rodziny z Krowodrzy, wodewilowi dowcipnisie, bohaterowie popularnej niegdyś w Krakowie sztuki Stefana Turskiego „Krowoderskie Zuchy”. Najsłynniejsi odtwórcy tych ról to Marian Cebulski oraz Wiktor Sadecki.

Helka Madonna –- Helena Krukówna (zwana też, poprzez analogię do Loli z Ludwinowa, Lolą Madonną), zwierzyniecka piękność. Porównywana przez poetę do kariatydy z Placu na Stawach. Blondynka, posiadaczka cudownych zielonych oczu, do których wzdychał między innymi Makino. Siostra i córka słynnych majlorzy, zmarła na nowotwór mózgu.

Jasiu Krawiec – Jan Zwoliński, krawiec, o którym mówiło się, że ma nadzwyczajny dryg do spodni, które spod jego igły wychodziły „jak z żurnala”. O ile, oczywiście, był trzeźwy, co pewnie parę razy w życiu mu się przytrafiło…Wczesnym rankiem, z trzęsącymi rękami zwykł pojawiać się w okolicach budki z piwem na salwatorskiej pętli i pełnym uwielbienia wzrokiem wodzić za sprzedawczynią niespiesznie zdejmującą okiennice: Królowo jasna, tylko jedno piwko! – błagał. Wkrótce, uspokojony już, układał się wygodnie pod klasztornym murem, czujny, by nie przegapić nadchodzącego proboszcza od norbertanek. Przypadał wówczas do proboszczowych rąk, prosząc o parę złotych, a że zazwyczaj – pomimo księżowskich ofuknięć – dopinał swego, niezwłocznie powracał do swej jasnej królowej po kolejne piwko.

Jawor (od nazwiska właściciela: Jaworski) - popularna pijalnia wody gazowanej z sokiem (wersja dla szpanerów) lub bez soku (wersja fundatorów: „stawiam wszystkim”), na rogu Senatorskiej i Filareckiej W swoim czasie „półwsiowy Mariott”.

Jelonek Jan – chodził „pod konikiem” i jak na Lajkonika przystało, mieszkał na Zwierzyńcu i pracował w wodociągach. Skończył tragicznie. Będąc po czterdziestce zakochał się do szaleństwa w Andzie, dziewczynie z dzieckiem. Przygarnął ją do siebie, ale ta miłość go zabiła. Ujrzawszy ukochaną in flagranti z dwoma amantami naraz, powiesił się. Maleńką szopkę z koralików, która po nim została, Makino przechowuje jak relikwię.

Kazek Pudełko – modelarz z Placu Kossaka, mistrz modeli latających, zapalony szybownik.

Kącik buzerantów – miejsce pod oknami klasztoru panien Norbertanek, gdzie zwykli opalać się nudyści (było ich wówczas w całym Krakowie dwóch). W istocie terminem buzerant określano na Zwierzyńcu homoseksualistę.

Kariatyda – albo kariatydka. Figurka Matki Boskiej stojąca na Placu na Stawach, do której schodzili się grzesznicy, by wybłagać przebaczenie kładąc jej kwiaty do stóp. Bukietów nigdy nie brakowało.

Nad placem dwie kariatydy

Pilnują spokoju meliny

Każdy się z dala kłania im

Każdy jest ich nieślubny syn

(J. Harasymowicz, Kinderskie Tango)

Kima – całonocna zabawa, na przykład w Małpim Gaju.

Kinder – swój chłopak, fajny gość, nie zaawansowany jeszcze zanadto w latach. Niekoniecznie ze Zwierzyńca; fajnych gości nie brakowało też na Ludwinowie, w Czarnej Wsi, Podgórzu czy na Krowodrzy.

Kizior – osobnik zręcznie operujący nożem. Dodatkowo jeszcze lubiący wypić (być może od słowa kirzyć – pić)

Jak pociąg który wypadł z toru

Makino zjawia się wśród kiziorów (…)”. (J. Harasymowicz, Makino)

Klarnet – indywiduum pokrewne bajokowi. W odróżnieniu od tego drugiego, klarnet bywał bosy, łysy albo złamany (bajok występował wyłącznie w wersji sauté, bez wyżej wymienionych epitetów). Zarówno klarnet, jak i bajok, to część składowa odzywki: chono tu, chono, ty klarnecie (bajoku). Na temat popularności na Zwierzyńcu instrumentu dętego drewnianego z grupy aerofonów stroikowych – brak danych.

Królówa – ulica Królowej Jadwigi.

Konik zwierzyniecki - Lajkonik

Krachla – flaszka zamykana na porcelanowy korek z gumową uszczelką i drucianym przyciskiem. Popularna nazwa oranżady.

Kucharski Władysław – jedna z najbardziej charakterystycznych postaci nie tylko dawnego Zwierzyńca ale i całego Krakowa. Mistrz krawiecki i król kurkowy (o przydomku „Sędziwy”). Szczupły, niski, o długich siwych włosach, odziany niezmiennie w czarną staropolską czamarę, w spodniach wpuszczonych w buty z cholewami. Przeżył – uwaga - 106 lat.

Lolek Książeczka – trafił do poezji J. Harasymowicza, bo kiedyś podszedł do poety mówiąc: Jo mom tutaj taką książeczkę. Lolek zapewniał, że na niej śpi. A to był świeżo wydany tomik mistrza Jerzego.

Majlorz – malarz. Przedstawiciel zawodu często spotykanego na Zwierzyńcu. Jeśli ktoś nie miał żadnego zajęcia, to na Zwierzyńcu oznaczało, że na sto procent jest majlorzem. Jasiu Kruk z ojcem doczekali się rozgłosu, ale bynajmniej nie z powodu swych malarskich umiejętności. Oprócz wielokrotnie powtarzanego numeru z malarskim nakryciem głowy, słynna była ich autorska metoda na malowanie sufitów. Niezastąpiona w tym celu okazywała się dwuszczeblowa drabina, która miała szczebel dolny i górny. Stary stawał na dolnym i trzymał się górnego, a młody wspinał się po nim dosięgając sufitu.

Mazgaj Jasiu – szafarz (jak wielu), niebywały siłacz o atletycznej budowie. Nikt mu na Zwierzyńcu nie podskoczył. A jeśli już, to tylko Czesiek Czorny, też zresztą szafarz.

Łazior – taki, co chodził po Zwierzyńcu i żebrał na piwo, ale też szukał zajęcia, żeby parę groszy uczciwie zarobić. Włóczęga, wagabunda. Pytał o robotę (zrzucanie węgla do piwnicy, wniesienie szafy na piętro) w barze Na Stawach.

Maks Wózek – zwany też Wujem Maksem, wózkarz, jakich na Zwierzyńcu było wielu. Przewozili ziemniaki, węgiel, kapustę i co tam kto sobie życzył. Stary, dwukołowy wózek z brezentową plandeką był narzędziem pracy wuja Maksa, a czasami nawet pełnił rolę domu. Zasnął w nim kiedyś i już się nie obudził.

Małpi Gaj – miejsce w parku Jordana, gdzie odbywały się całonocne kimy i zwykłe ubawy. Przy głównym wejściu do parku od strony Błoń.

Melo – Makino, kolejna poetycka ksywka króla andrusów, powołana do życia przez J. Harasymowicza. Prawdopodobnie pochodzi od wygrywanych przez jego gitarę melodii. W realu się nie przyjęło, istnieje w poezji (i piosence, którą śpiewa Makino).

Mlaskoty – muzycy z Lajkonikowej świty.

Monte – więzienie na ul. Montelupich. Dziś Areszt Śledczy.

Niania – Tadeusz Skrzat, piłkarz Cracovii ze Zwierzyńca. Jako świetny obrońca, skutecznie i z niezwykłą pieczołowitością opiekował się wybranym zawodnikiem drużyny przeciwnej.

Oleandry – lub olędry, to rosnące nad Rudawą i Wisłą zarośla (nie mające nic wspólnego z ozdobnym krzewem charakterystycznym dla śródziemnomorskiego krajobrazu). Wymarzone miejsce dla miłosnych schadzek, ale i częste tło kryminalnych afer. Oleandrami zwano też drewniane pawilony, a także letni teatrzyk ogródkowy (zwany też „Pod oleandry”). Nocowali w nim w 1914 r. legioniści I Kompanii Kadrowej i stąd wyruszyli. Pod koniec swego istnienia teatr zmienił nazwę na „Bagatela”, którą następnie przejął teatr u zbiegu Karmelickiej i Krupniczej. Dziś Oleandry to nazwa uliczki biegnącej od al. 3 Maja do ul. Reymonta.

Perski – dobry człowiek, mający cukiernię na parterze dawnej plebanii przy Królowej Jadwigi. Zaopatrywał hurtowo szkoły i firmy na większe imprezy, a dzieci robiące u niego zakupy dla szkoły dostawały tyle gratisów, ile potrafiły zeżreć podczas pakowania ciastek.

Pinta z dziurką – pięciogroszówka w kształcie okręgu (ze względów oszczędnościowych), wyprodukowana tuż po wojnie. Popularna na Zwierzyńcu zabawa w pintę z dziurką polegała na rzucaniu pieniążkiem o mur w taki sposób, by moneta się zaczepiła. Ten, kto trafił w to samo miejsce, zgarniał 2 razy po 5.

Plaża Krokodyl – maleńka (ok. 100 x 40 m) plaża nieopodal klasztoru Norbertanek, gdzie Wisła wpada do Rudawy. Piaseczek, piknik z rodzinką, dla aktywnych siatkówka, dla mniej aktywnych błogie lenistwo i lody „Pingwin”. Tylko skąd się wziął tam krokodyl?

Plereza – (fr. pleureuse – płaczka, od pleurer – płakać). Męska fryzura z dość długich włosów zaczesanych do tyłu i opadających na kark. Inaczej kaczy kuper, bo przylizana brylantyną koafiura faktycznie przypominała tę akurat część anatomiczną udomowionego ptaszyska. Jak pisze Andrzej Kozioł w swoim „Alfabecie krakowskim”, fryzura ta była popularna wśród bikiniarzy zwanych również bażantami oraz w kręgach kinderskich. Bywało, że ZMP czyhało na delikwentów z takim „zachodnim” uczesaniem i za pomocą maszynki do strzyżenia albo najzwyklejszych nożyczek pozbawiało ich efektownego uczesania. Tak zwane strzyżenie „za dżolerię” przytrafiło się Olkowi trzy razy: w „Esplanadzie”, na Plantach i na Zwierzyńcu.

Polak - nazwisko sprzedawcy w drewnianym kiosku wciśniętym między mur a basztę klasztorną na wprost zejścia z Kopca. U Polaka były landryny „ze słoja” na sztuki i „orenżada”. Spod lady szła też gorzoła na kieliszki, którą po sztuce doili gliniarze na patrolu. Polak ich korumpował z wyczuciem.

Półwsie Zwierzynieckie – pępek świata.

Romek Konopek – niespełniony cyrkowiec, który opanował do perfekcji sztukę przechodzenia przez calutką poręcz mostu Dębnickiego. Za butelkę taniego wina. Mieszkał przy Królówie.

Rufino – Romek Włodarczyk, który wraz z żoną Zośką trudnił się niecnym procederem przerabiania na smalec czworonożnych przyjaciół człowieka. Interes kwitł w tzw. Strasznym Dworze, baraku przy ul. Komorowskiego, gdzie przedsiębiorcze małżeństwo zamieszkiwało. Rufino wpadł, kiedy do jego garnka trafił, zwabiony na kiełbasę, najwierniejszy towarzysz pana dzielnicowego. Na pytanie, czyje to nogi sterczą z garnka i dlaczego takie chude, odpowiedział, że to zając. Zając skoczek. Sprawca odsiedział za to lat cztery, jego małżonka dwa.

Siajac – tatuś.

Sikor – nóż.

Sikornik – Miejsce spacerów ze zwierzynieckimi dziwami. Od kopca Kościuszki w prawo do Królówy.

Siuba - zwany też Lajkonikiem - Mieczysław Wawrzusiak, wychowanek klubu Zwierzynieckiego, szybki i zwinny lewoskrzydłowy. Jak wypił parę wódeczek, to tańczył jak Lajkonik z własną marynarką. Częsta umiejętność wśród rodowitych krakusów.

Siwy – Zbyszek Nowak. Pomny nauk, jakie otrzymał od własnego ojca na łożu śmierci, nigdy nie pracował. Ojciec go ostrzegł, że kiedyś będzie wyścig o pracę ( pamiętaj synu, żebyś nie dał sobie wydrzeć ostatniego miejsca!)

Szabaśnik – albo sabaj, miejsce obok kącika buzerantów, gdzie już w marcu, opierając się o klasztorne mury, słońce grzało jak na Gubałówce. Człowiek wychodził z sabaja czerwony jakby siedział wcześniej w piecu i mógł opowiadać, że właśnie wrócił z Zakopanego.

Szefek – pan Ogiński (zwany też Dzięciołem), właściciel Baru na Stawach, lwowiak. Miał miękkie serce dla andrusów, którym o wiele za często dawał coś „na krychę”. Całe lata ciułał na wyjazd do Ameryki. Kiedy, na starość, dostał wizę i miał już w ręce upragniony bilet, zmarł na atak serca goląc się w łazience.

Szmacianka – piłka zszywana ze szmat, trochę większa od tenisowej. Grało się na polu (w Warszawie na dworze), najlepiej na nawierzchni z kocich łbów.

Szprotka – już nie dziecko, a jeszcze nie brzana w pełnej krasie. W rzeczywistości mizernych rozmiarów morska rybka z rodziny śledziowatych (łac. sprattus sprattus).

Tolo Malarz – kolejna wrośnięta w zwierzyniecki krajobraz postać uwieczniona przez J. Harasymowicza. Podobnie jak Poldek Śpiewak, Sam Główeczka, Kulawy Lolek, Ferdek Bolero, Kazek Dycha i jeszcze paru innych.

Trawiata – trawa. Za wszystkie cuda świata starczy mi Błoń zielona trawiata – napisał J. Harasymowicz w „Kinderskim Tangu”. Na zielonej trawiacie sypiał m. in. Czesiek Czorny, kiedy go ojciec przepędził z domu.

Wiechciówka – szatnia, gdzie przebierali się zawodnicy Cracovii i gdzie, po meczu, dostawali rosół z makaronem ugotowany przez starego Wiechcia. Ten, który strzelił bramkę, mógł liczyć dodatkowo na kawałek mięsa. W Wiechciówce, zamiast pryszniców stała miednica z wodą.

Wylęgała Władek– sąsiad Makina i taksówkarz, jeden z pierwszych w Krakowie. Jeździł od 1945 r., najpierw „dekawką” (DKW – dykta, klej, woda), potem Pobiedą, skodą na krzywych kołach, Warszawą garbuską i wreszcie Polonezem. W Krakowie było wówczas dziesięć dorożek, więc taksówka otrzymała kolejny numer porządkowy - 11. Rodzinną tradycję kontynuowali synowie Władka; starszy przez 10 lat i młodszy przez 25 lat (dziś na emeryturze). Wylęgałowie trzymali numer 11 na taksówce do początku lat 90.

Włóczkowie – uzbrojeni flisacy z orszaku Lajkonika.

Wujek Turecki – Józef Turecki. Pilot Dywizjonu 303, władał kilkoma językami, sypiał w autobusie. Na miotłę nie mówił „miotła”, tylko pelikan o szerokim zasięgu. Nie pokonała go wojna, ale zniszczył alkohol.

Zośka – piłka wykonana z włóczki spiętej ołowianą plombą. Mało skomplikowana gra polegała na liczeniu kapek (odbić), przy czym – jak w piłce nożnej – nie wolno było używać rąk. Istniał też wariant zośki z kręgiem narysowanym kredą lub patykiem. Zawodnicy starali się w tym wypadku umieścić zośkę w kręgu przeciwnika. Zośkę maltretowano wszędzie, gdzie tylko się dało.

Info - Bal na Stawach - Kraków - Zwierzyniec - sobota 18.06.2011 r.

A teraz z naszej beczki.

napisz pierwszy komentarz