Taki sobie piątkowy populizm

avatar użytkownika dzierzba

Notatka ta inspirowana jest oglądaną wczoraj jednym okiem dyskusją w sprawie przedłużonej do dwóch dni możliwości udziału w wyborach. Z jej uczestników zapamiętałem tylko wybitnego blogera specjalizującego się w antypisologii stosowanej Migalskiego, co nota bene dobrze wróży przyszłości pjonków, bo przecież Platforma zdobyła większość w Sejmie między innymi dzięki niebanalnej charyzmie medialnej Palikota i Niesiołowskiego.

Nie o nim jednak chciałem dzisiaj pisać.

Goszczące w studiu gadające głowy nie tylko odmieniały przez przypadki modny slogan o wyborach, jako o „święcie demokracji”, ale też uzasadniały dlaczego obywatele powinni (bądź nie) mieć możliwość aż przez dwa dni do tej biby doszlusować.

Oczywiście wspólnego stanowiska nie osiągnięto, jednak nie to było przecież najważniejsze. Istotne, że każda ze stron miała możliwość zatrwożyć się nad kondycją polskiego społeczeństwa, które zamiast iść głosować, woli na przykład oglądać telewizję albo podziwiać w centrach handlowych produkty, których broń Boże nie z powodu podwyżki podatków nie dane im będzie skosztować. Wymądrzano się więc, czy wydłużenie głosowania do dwóch ma szansę krnąbrnych Polaków zmobilizować. Wspomniany na początku fruwający ornitolog zdążył nawet strzelić focha, gdy wypomniano mu pensję europosła, co pomny swego doktoratu uczenie nazwał atakiem ad personam.

Generalnie gadano, gadano i gadano.

Sam oczywiście nie mam bladego pojęcia, czy głosowanie w sobotę i niedzielę cokolwiek zmieni. Jak dotąd udaje mi się od czasu do czasu piętnaście minut na postawienie krzyżyka przy nazwisku jakiegoś polityka wygospodarować.

Przyszło mi jednak do głowy coś innego: wprowadzenie „pozytywnej motywacji” do głosowania. Czegoś odwrotnego, niż mający zastosowanie np. w Belgii obowiązek uczestniczenia w wyborach. Mam tutaj na myśli prawo do bezpośredniego odebrania lub odliczenia od podstawy opodatkowania jakieś niewielkiej kwoty dla każdego, kto oddał głos. Powiedzmy, żeby było to około 20 zł.

Biorąc pod uwagę, że uprawnionych do głosowania jest mniej więcej 30 milionów ludzi, to w wersji ekstremalnej kosztowałoby to budżet dodatkowe 600 milionów złotych. Gdy porównamy to z kosztem zeszłorocznych wyborów prezydenckich, który wyniósł 121 milionów złotych jest to na pewno sporo, ale z drugiej strony chodzi przecież o frekwencję. A jestem przekonany, że nawet tak drobna motywacja finansowa mogłaby zdziałać tutaj cuda. Skoro bowiem można kupować głosy obietnicami, dlaczego nie robić tego bezpośrednio?

Ktoś może powiedzieć, że to tani populizm i nie ma szans by taki postulat zrealizować. Zgadzam się. Na pewno jednak takie parę złotych pozwoliłoby lepiej to ukochane przez wybieranych święto demokracji także wybierającym celebrować.


Filed under: dywagacje, fun, media, political-fiction, polityka, Polska, słabe, wybory

1 komentarz

avatar użytkownika Maryla

1. po konsultacjach partyjnych ze swoją partią PO

Prezydent: wybory 30 października nie wchodzą w grę

Prezydent w czwartek konsultował się z członkami PKW w sprawie
terminu wyborów do Parlamentu, których zarządzenie leży w jego gestii.

- Komisja się wypowiedziała, że absolutnie nie wchodzi w grę sugestia
zgłaszana przez jednego z polityków, by był to ostatni termin, bo w tym
dniu, to jest Wszystkich Świętych, po prostu nie da się skompletować
zespołów do pracy w lokalach wyborczych - powiedział prezydent w
"Salonie politycznym" radiowej Trójki.

Za tym, by wybory odbyły się w ostatnim możliwym terminie opowiedział
się prezes PiS Jarosław Kaczyński. Za wyborami 30 października opowiada
się także SLD. Przedstawiciele prezydenckiej Kancelarii tłumaczą, że
termin 30 października jest niezręczny ze względu na przypadające na 1
listopada święto Wszystkich Świętych i wyjazdy Polaków na groby
bliskich.

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl