II Rzeczpospolita

avatar użytkownika Andrzej Wilczkowski

Zacznę opowieść od fragmentu historii ułanów pułkownika Mościckiego, którzy po bitwie krechowieckiej w dn. 24 lipca 1917 r. znaleźli się w Korpusie Dowbora Muśnickiego w miejscowości Dukora - 40 km na wschód od Mińska - obecnej stolicy Białorusi. Trafili tam 15 września a już w 11 dni później odbyło się coś w rodzaju rewii pułku dla polskich mieszkańców Mińska i okolic. Nie piszę: "Polonii Białoruskiej", bowiem oni tam wtedy byli u siebie i nawet dziś - kiedy polską racją stanu jest żyć w dobrych stosunkach z sąsiadami - inaczej tego napisać nie można.

Opowieść o tym, jak na dwa tygodnie przed bolszewickim przewrotem kawalkada wielkich, odkrytych samochodów osobowych wiezie polskich mieszkańców Mińska do Dukory, przez podminowane rewolucją ulice miasta, potem przez pole bitwy z powstania styczniowego, i dalej przez polskie majątki skonfiskowane po tymże powstaniu...
"Widzę przy drodze tu i ówdzie ślady świeżych mogił” – pisze Korwin-Kossakowski – uczestnik tej uroczystości polskiego pułku. „Widnieją pochylone w błoto zapadłe krzyżyki, to świadkowie martyrologii wygnańczej z 1915 roku. Jeszcze rok lub dwa a przeminą one i zginie ostatni widomy ślad, a pozostanie tylko wspomnienie wśród tych, którzy tę martyrologię przeżyli lub byli jej świadkami."
Wypowiedź Kossakowskiego jest – jak się to mówi „ z czasu”, bo w swoim tekście nie zająknął się nawet na temat tego, co ich samych czeka już za dwa tygodnie. A dzisiaj nawet trudno się domyśleć, jakich to Polaków pędzono w 1915 roku w takim pośpiechu i tak brutalnie, że umierali po drodze i byli chowani na miejscu.
Uroczystość pułkowa była ze wszech miar udana.
Pułk już był sławny – bądź co bądź pod Krechowcami walczył w ciągu jednego dnia ze wszystkimi trzema zaborcami.

Wspomnienie Kossakowskiego nadaje tamtym czasom zupełnie niebywały koloryt, zresztą bardzo ostry. Jeśli Wańkowicz do zilustrowania kruchości egzystencji użył sformułowania "ziele na kraterze" to w tym przypadku z łatwością można powiedzieć - "piknik na polu minowym". Kiedy sobie uprzytomnimy, co się już za kilka tygodni zacznie dziać z tymi pięknymi paniami i nobliwymi panami, udającymi się w dniu 26 września 1917 roku w ekskluzywnych samochodach na rewię polskiego pułku kawalerii, to nagle formacje Polskie na wschodzie stają się jedynie fragmentem polskiej egzystencji na tych ziemiach na przestrzeni wieków.
Nie wiem ile było tych samochodów może pięć, może dziesięć, nie wiem ile osób zdecydowało się na taką wycieczkę w niespokojnych czasach. Poza nazwiskiem Korwin-Kossakowski nie znam żadnego innego. Nieznane mi są również ich dalsze losy.

Warto może jednak dokonać próby rozszyfrowania jakich to Polaków mogli Rosjanie pędzić na wschód w 1915 roku. Czyli dwa lata przed opisanymi zdarzeniami.
Wielce prawdopodobnym jest, że byli to robotnicy i inni pracownicy przemysłu z priwislanskiego kraju, pognani piechotą w ślad za wywiezionymi maszynami, które zrabowano z ziem zaboru rosyjskiego przed zajęciem tych terenów przez Niemców latem 1915 roku. Była to grabież, która w ogromnym stopniu ogołociła Polskę u progu niepodległości zarówno z urządzeń technicznych, jak i z wykwalifikowanej kadry.

Nie próbuję przeceniać akurat tej grabieży.
Większość walk na froncie wschodnim I Wojny toczyła się na ziemiach polskich. Wojska zostawiały za sobą spaloną ziemię. W tym samym czasie na ziemie niemieckie (nie licząc Prus Wschodnich, gdzie toczono intensywne boje) nie spadł ani jeden pocisk. Ich przemysł był od razu po wojnie gotów do dalszej intensywnej produkcji. Ich inżynierowie i menadżerowie produkcji nie ginęli na wojnie. Ich głowy były starannie chronione nie przy pomocy hełmów tylko po prostu – odpowiednią odległością od frontu.

Nie zapominajmy, że w armiach zaborczych walczyło w I wojnie prawie trzy miliony Polaków z czego powyżej pół miliona poległo, zmarło lub zaginęło bez wieści.

Na to wszystko przyszło Powstanie Wielkopolskie, które trwało pół roku, albo – jak się lepiej wczytać w źródła – to jeszcze dłużej, bo Niemcy nie byli tak bardzo pokonani, a potem trzeba było zwyciężyć szarańczę bolszewicką. Skąd ojcowie mojego pokolenia wzięli na to siły? – nie znajduję na to pytanie odpowiedzi.
.
Widzę to pokolenie jako pokolenie heroiczne.

Tekst cały dedykuję przede wszystkim tym z Państwa, którzy zajmując się często wąziutkimi ścieżkami historii nie próbują ogarnąć szerszego kontekstu. Mam nadzieję jednak, że mimo gorących spraw polityki bieżącej w kraju i na świecie uda mi się zgromadzić większą grupę czytelników a nie tylko samych kontestatorów dokonań II Rzeczypospolitej.

Niedawno, biorąc pod uwagę, że właśnie skończyłem 80 lat – nadałem sobie tytuł „świadka epoki”. Nie jest to tytuł przynoszący chwałę – gapie też są świadkami. Ponadto – biorąc pod uwagę właśnie mój wiek, pierwsze informacje, jakie na trwałe uwikłały się w moje szare komórki mogą dotyczyć dopiero roku 1935. I tak właśnie było. Pewnego poranka zorientowałem się, że wszyscy otaczający mnie ludzie mają smutek na twarzach, a większość z nich płacze. Wtedy dowiedziałem się, że umarł Marszałek Piłsudski. Nie bardzo wtedy jeszcze wiedziałem – co to znaczy „umrzeć”, ale już w kilka lat później zacząłem bardzo intensywnie pobierać lekcje śmierci.
Pierwszy raz spotkałem się z nią face to face w pierwszych dniach września 1939 roku w Tarczynie, który płonął żywym ogniem po tym jak polska artyleria ostrzelała na ulicach miasta niemiecką kolumnę pancerną 4 Dywizji gen. Reinhardta idącą na Warszawę. Wraże czołgi już przejechały, dwie czy trzy spalone maszyny były zepchnięte na bok, a pod ceglanym murem jakiegoś bardzo wysokiego budynku stał na wpół spalony trup niemieckiego żołnierza. Przyglądałem mu się z dużą ciekawością. Do moich nielicznych jeszcze wówczas uogólnień doszło wtedy kolejne – WRÓG.
Zanim jednak to nastąpiło zdobyłem już kilka doświadczeń, które spowodowały, że uznałem świat za bardzo skomplikowany i pełen sprzeczności – i tak mi zostało do dziś.

Świadkiem tamtych czasów jestem jednak nie tylko z osobistych przeżyć, ale również niejako „z drugiej ręki”.
Otóż w 1949 roku rozpocząłem studia na wydziale mechanicznym Politechniki Łódzkiej, a moimi nauczycielami byli głównie inżynierowie z przedwojennego przemysłu, konstruktorzy silników spalinowych, broni, pojazdów, maszyn przepływowych.
Oni mieli chyba więcej czasu dla studentów niż dzisiejsi profesorowie bo dużo opowiadali i to jest jedno z ciekawszych źródeł wiedzy o tamtych czasach tj. o II Rzeczypospolitej. .

Ale do rzeczy. Z okresu 123 lat zaborów zakończonego I Wojną, a potem dwuletnią wojną o niepodległość, Polska wyszła w opłakanym stanie.

Przemysłu praktycznie nie było. Nigdy nie był on wielki, ale od czasów znaczącego ożywienia w Królestwie Kongresowym bardzo podupadł. Zresztą Królestwo zakończyło swój żywot 90 lat wcześniej Powstaniem Listopadowym. Później rozwój przemysłu stał się już prywatną sprawą na ogół nie polskich inwestorów.

Nędza była ogólna. Miała kilka źródeł. Zaborowe – o dziwo – zwłaszcza w Galicji, wojenne – głównie w regionach, przez które przetaczał się front – tam ludzie potracili wszystko i jeszcze przez lata bytowali w ziemiankach i lepiankach. Jednak również na Mazowszu – gdzie mieszkałem w drugiej połowie lat 30 – odwiedzałem chaty, w których mieszkańcy gnieździli się całymi rodzinami w jednej izbie – z dziurawą strzechą nad głową, a zamiast podłogi mieli klepisko.
W tamtych czasach bieda rzucała się w oczy. Nie było ciuchlandów czy lumpeksów gdzie za parę złotych można znaleźć coś atrakcyjnego na grzbiet. Biedni ludzie byli na ogół obdarci, a w najlepszym przypadku tak „połatani”, że żal było patrzeć. .
W wielu domach dzieci chodziły do szkoły na zmianę w zależności od ilości par butów jakimi rodzice dysponowali. Dla państwa dziś to są puste dźwięki – dla mnie doświadczenia życiowe. Mnie samego zresztą nie dotyczące.
Analfabetyzm był katastrofalny. Praktycznie przez sto kilkadziesiąt lat nikomu z zaborców nie zależało na tym, żeby Polacy byli wykształceni – raczej wprost przeciwnie. Nauczanie pod zaborami było prywatną sprawą rodzin. I kosztowało.
Nie było tak źle jak podczas okupacji w II wojnie, kiedy to za tajne nauczanie można było pójść do obozu, ale sankcje bywały.

Dookoła trwały zorganizowane znacznie wcześniej kraje, w których dzięki współuczestnictwu państwa, sprawa oświaty została przesunięta na astronomiczną odległość do przodu w porównaniu z tym co mieliśmy na ziemiach polskich.
Przełamanie zaborczego zacofania ogółu Polaków uważam za największy sukces II Rzeczypospolitej. Nie do końca się to udało. O ile w województwach centralnych i zachodnich obowiązkiem szkolnym było objęte od 70 – 95% dzieci to we wschodnich tylko 0k. 35% Nie wystarczało nauczycieli, nie było budynków szkolnych. No i za mało było butów.

Jeszcze w 1930 roku pobór do wojska odsłaniał tę edukacyjną mizerię. Rekruci przyjmowani do artylerii przeciwlotniczej to byli w ok. 50% analfabeci i półanalfabeci. Łatwo sobie wyobrazić kogo przyjmowano do piechoty.
Na szczęście w wojsku też uczono czytać i pisać. Organizacja Białego Krzyża się tym zajmowała.
Nie zmieniało to podstawowego wojskowego systemu szkolenia – wszystko na pamięć!. Jeszcze w stanie wojennym spotykałem żołnierzy września, którzy potrafili bezbłędnie wyrecytować „paciorek cekaemisty” czy opisać zamek armaty 75mm czyli tzw. „prawosławnej”. Te pamięciówki potem bardzo przydawały się w stresie pola walki, ale były klęską dla rezerwistów powołanych do pułków, w których tuż przed wojną zmieniono broń na nowocześniejszą. Oni wprawdzie potrafili nawet po ciemku rozłożyć i prawidłowo złożyć swoją dość skomplikowaną broń, ale tę, której uczyli się przez 2 lata, a nie tę, którą dostali do ręki na dwa tygodnie przed wojną.

Żeby choć trochę uzupełnić obraz szkolnictwa warto dodać, że ilość szkół wyższych w czasie dwudziestolecia wzrosła więcej niż dwukrotnie (do 25) i w 1938 roku studiowało na nich ok. 50.000 młodzieży. Ojczyzna łaknęła ich wiedzy i inteligencji. Mimo, że za studia trzeba było płacić dość powszechne było odczucie, że uczę się nie tylko dla siebie, ale i dla Ojczyzny. Mniej jestem wprowadzony w środowiska przedwojennych humanistów, ale wśród młodych inżynierów takie postawy można było uznać za przeważające.
Sam trochę popsuję ten pozytywny obraz przypominając, że przemysł maszynowy – to był przede wszystkim przemysł państwowy, a w niewielkich miejscowościach Centralnego Okręgu Przemysłowego młody zdolny inżynier mógł zarobić o ok. 30% więcej niż w Warszawie.

Zmieniając tylko nieco temat. Ludność Polski jedynie w 65% stanowili Polacy. 35% to mniejszości narodowe lub religijne.
To nie oni przyszli do Polski. To Polska przyszła do nich. Na ogół wcale niechciana. Ci, co jej oczekiwali w Mińsku, Dukorze, Bobrujsku czy Kamieńcu Podolskim czekali najpóźniej do 1937 roku. Później już ich nie było. Jeśli nie zdołali uciec – zostali wywiezieni lub zabici.

I teraz pytanie zasadnicze. Co Polska miała zrobić ze swoimi mniejszościami? Wyrżnąć, wypędzić, spolonizować, polubić?

Polska nie miała przyjaciół Ani w Europie ani na świecie. Jedynym naprawdę ważnym człowiekiem, który nam sprzyjał był prezydent Wilson. Ale on przestał być prezydentem na początku roku 1921 a w 1924 roku – umarł.

Pozostali uważali Polskę jeśli już nie za bękarta – bo to brzydkie słowo – to za niechciane dziecko traktatu wersalskiego. Francja popierała nas werbalnie niejako z musu – bo bez Amerykanów by tę wojnę przegrała, Anglia od początku była wręcz ostentacyjnie niechętna.

Najbliższym otoczeniu było najgorzej. Niemcom i Rosjanom odebraliśmy nasze ziemie, do których oni się już przyzwyczaili i za które dużo krwi przelali, Litwa miała do nas pretensje za Wilno, Ukraina za Lwów. Jedynie Węgrzy byli do nas życzliwie ustosunkowani. Ich ochotnicy walczyli w Polskich Legionach, potem państwo węgierskie dostarczało nam broń w czasie wojny polsko-sowieckiej.
I tak się ciągnie do dziś.

Piłsudski był przekonany, że osamotniona Polska się nie ostanie kolejnemu najazdowi. Wymyślił program federacyjny, w którym główną rolę przewidział dla Ukrainy. Sprzymierzył się z ludźmi marzącymi o niepodległej Ukrainie. Robił co mógł, ale zbyt wielu Ukraińcom zaświeciły się miraże szczęścia obiecywanego przez bolszewików, żeby się mieli bratać z „polskimi panami”.
Marszałek jeszcze długo po wyprawie kijowskiej nie dawał za wygraną. Wspierał ukraińskich emisariuszy, Przechowywał atamana Petlurę w Polsce aż do końca 1923 roku. Petlura nie miał prawa azylu w Polsce. Kiedy Marszałek zrzekł się władzy rząd polski pod wpływem nacisków ze strony Rosji usunął Atamana z kraju. Petlura ostatecznie zamieszkał w Paryżu, gdzie został zamordowany przez funkcjonariusza tajnych służb ZSRS. Stało się to w kilka dni po zakończeniu zamachu majowego, kiedy już było wiadomo, że Piłsudski wraca do władzy. Ukraińcy poprzysięgli Rosji zemstę. Może to tylko zbieg okoliczności ale w niecałe dwa miesiące po Pelurze umiera (podobno na serce) tow. Dzierżyński – szef tajnych służb.
O dziwo. Śmierć Pelury nie zakończyła trwających praktycznie przez cały czas kontaktów między Polską a Ukraińcami marzącymi o niepodległości ich kraju. Jeszcze w 1926 roku wystąpili oni o stworzenie w Polsce zalążków armii ukraińskiej. Ich propozycje zostały przyjęte. Wiem tyle, że w 1927 roku powstał sztab, i że do początków kat 30 inicjatywa rozwijała się dobrze. W Internecie dużo można znaleźć pod hasłem „Henryk Józewski”.
Kto nie zna historii nigdy nie zrozumie skomplikowanych stosunków polsko-ukraińskich. Rusini – bo tak się niegdyś o nich mówiło – dzielili się na dwa – niemal odrębne narody. Granicą była rzeka Zbrucz. Stanowiła ona wschodnią rubież zaboru austriackiego a potem II Rzeczypospolitej. Otóż Rusini mieszkający na zachód od Zbrucza nigdy nie byli poddanymi cara. O Rosji wiedzieli bardzo niewiele. Dla nich to Polacy byli tymi, którzy stanęli na drodze do niepodległości Ukrainy. O tym co niesie rosyjska okupacja dowiedzieli się na własnej skórze dopiero pod koniec II wojny i po wojnie.

Czy moja ojczyzna była dobrą macochą dla swoich obywateli – Rusinów? Zapewne nie. Były i bunty hajdamackie krwawo tłumione i Bereza Kartuska w której zmarło 13 osób, ale w tym samym czasie stalinowcy wygłodzili 13 milionów Ukraińców. W Polsce były ukraińskie szkoły i gimnazja, rozwijał się ukraiński ruch spółdzielczy, a ziemia na Wołyniu i Podolu była taka, o jakiej nie marzył polski rolnik z Mazowsza.

Nie mam zamiaru opisywać tu wszystkich problemów z mniejszościami narodowymi. Jeśli napomknąłem o Ukraińcach to jedynie ze względu na możliwości sojusznicze „samostiejnej” Ukrainy i jej ewentualną rolę w obronności Polski.

Wiemy dziś z całą pewnością. Piłsudski miał rację. Osamotniona, ledwie rozpoczynająca swój drugi samodzielny żywot Polska nie miała żadnych szans w starciu z agresorami. Ale trzeba było próbować. Trzeba było zebrać wszystkie siły i próbować. Nie chodzi mi w tej chwili o walkę tylko o dwudziestolecie między wojnami.

I oni tak właśnie działali. Od tych, którym Ojczyzna nie zapewniła nawet butów dla dzieci, do tych młodych, wykształconych – zresztą za własne pieniądze.

Nie wiecie o co mi chodzi? To może na początek fragment mojej książki „Dymy nad kartofliskiem”.

„W Bitwach Polskiego Września Apoloniusza Zawilskiego jest wielki urodzaj na mosty. Na odcinku pomiędzy Dęblinem a Warszawą są Maciejowice, Brzumin, Góra Kalwaria i Świdry. Co to za mosty? Co się z nimi stało? Kto je widział? Autor podaje tylko, że te w Brzuminie i w Świdrach zostały zbombardowane zupełnie i nie odegrały roli w wycofywaniu się oddziałów polskich za Wisłę. Zawilski zapytany wprost odpowiada:
– Weź do ręki pierwszy tom Polskich Sił Zbrojnych i tam znajdziesz...
No to wziąłem i wyczytałem: „Już w kwietniu 1939 roku zaczęto rozważać sprawę polepszenia komunikacji poprzez środkową Wisłę (między Modlinem a Krakowem). W następnych miesiącach wybudowano na tym odcinku Wisły osiem mostów. Cztery spośród nich, tj. dwukierunkowe mosty w Świdrach Małych koło Karczewa, w Maciejowicach, w Solcu i Mogile, zbudowało Ministerstwo Komunikacji. Były one gotowe już w czerwcu...”.
Nie, na Boga! Nie ze mną takie sztuczki. W kwietniu się rozmawia, a w czerwcu stoją na Wiśle dwukierunkowe mosty. Cztery!
Już prędzej uwierzę nawet w galopujące działa po pontonowym moście i to w zupełnych ciemnościach. Kto tam wtedy siedział w tych ministerstwach? Skąd wzięto tyle ciężkiego sprzętu, kto zabezpieczał moce przerobowe, robił projekty, dokonywał pomiarów w terenie? Nie, proszę starego inżyniera nie wpuszczać w maliny! W końcu przyszło olśnienie. Kozienice – stadnina! Maciejowice o krok, tylko Wisłę przekroczyć. Napisałem list do dyrektora, którego – mimo moich długotrwałych związków z jeździectwem – wcześniej nie znałem. Otrzymałem odpowiedź:
„...Dobrze pan trafił, o tyle, że sam jestem uczestnikiem kampanii wrześniowej... Służyłem w 22 p.uł. Kresowej Brygady...” I na zakończenie: „Na czas pobytu w Kozienicach zapewniam zakwaterowanie oraz środki lokomocji do konia pod siodłem włącznie”.
Więcej mi nie było trzeba. Pojechaliśmy we dwoje – z córką.
Upał aż skwierczał, kiedy podjeżdżaliśmy pod budynek dyrekcji stadniny. Dyrektor Jaworski wręcz wybiegł nam na spotkanie.
– Panie – zawołał – może się od pana w końcu dowiem, w którym miejscu ja przekraczałem Wisłę. Wiem tylko, że byłem stale z grupą pułkownika Płonki. Ostatnie, co pamiętam, to szarża przez jakąś szosę...
– Szarża miała miejsce pod Ozorkowem siódmego września – uściśliłem. – A gdzie i kiedy przekroczył Pan Wisłę, to da się sprawdzić.
W chłodnym gabinecie piliśmy chłodny sok i słuchaliśmy wspomnień wojennych. Pod koniec rozmowy przeszliśmy do sprawy mostu.
– Konie będą czekać na was osiodłane jutro o piątej rano – stwierdził dyrektor i oddał nas w ręce pana Józefa Garbata, koniuszego stadniny.
.
O szóstej wieczorem znowu stawiliśmy się u dyrektora. Był, można powiedzieć, markotny. Zaczął mówić, że są tacy, którzy twierdzą, iż żadnego mostu nie było, ale wspomniał również o jakiejś pani Jasi, która ma coś wiedzieć na pewno.
– Siadamy i jedziemy – zdecydował w końcu, wyciągając z kieszeni kluczyki od samochodu.
– to niczego nie zmienia – dodał. – Jutro rozejrzycie się w terenie konno.

Okazało się, że dojechaliśmy do Świerża. Pani Jasi w domu nie było, pracowała na działce. Dotarliśmy na działkę. Do szukania mostu został oddelegowany syn pani Jasi Zygmunt.
– Oczywiście, że wiem, gdzie był most, przecież to mój dziadek go budował – oświadczył szesnastoletni może chłopak.
– To co? Najpierw do dziadka, czy do mostu? – zapytał pan Jaworski.
– Do mostu, bo potem będzie ciemno.
Przez szczątki starego i nowy wał przeciwpowodziowy dojechaliśmy niemal nad samą rzekę. Wysiedliśmy z wozu i przedzierając się przez kępy łoziny, wysoką trawę i jakieś wybujałe zielska stanęliśmy na brzegu w kompletnej głuszy. Śladu ludzkiej działalności, nic tylko Wisła i zieloność.
– To tu – stwierdził Zygmunt.
Patrzyłem na rzekę dość bezradnie starając się zauważyć jakieś materialne ślady potwierdzające tezę naszego przewodnika. W końcu pod Mokrą na stanowiskach baterii zostały jeszcze wgłębienia po działobitniach. Tu nic! Daleko, w zapadającym mroku, widniał prawy brzeg. Przecież to kilometr mostu – myślałem.
Patrzyłem na Wisłę i bodaj nigdy nie odczuwałem tak mocno prawdziwości powiedzenia, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Woda przede mną była tak samo bezwzględna jak czas.
„Mój Boże – pomyślałem – i przez tę rzekę oni później rzucali się wpław i to nocą”. Oglądana z tego punktu widzenia Wisła nie budziła lirycznych skojarzeń. Budziła grozę.
– A dziadek jest w domu? – zapytał pan Jaworski.
– Pewnie jest.
– To jedziemy do dziadka.
Pan Antoni Majdak, zamieszkały w Kępie Bielańskiej, pamiętał wszystko.
– Jaki tam pontonowy – obruszył się. – To był wysokowodny most. Jak była duża woda, to statki musiały kłaść komin, ale tak, to przechodziły pod nim bez niczego. Filary były drewniane, a na nie szły stalowe legary. Jeszcze tam kawałek leży pod szopą.
– Można zobaczyć? – spytała Marta.
Poszliśmy pod szopę całą gromadą tak szybko, jakby wskazany przedmiot miał nagle zniknąć. Zobaczyliśmy odcinek dwuteownika o wysokości przekroju, co najmniej 600 mm. Budził respekt.
– Taki legar miał dwadzieścia metrów długości. Nasuwaliśmy je na filary.
– Jak?
– Ręcznie.
Liczyłem w myślach: „chyba ze dwieście kilo na metr bieżący, razem cztery tony. Bez ciężkiego sprzętu? A jak oni to w ogóle dostarczyli nad rzekę?”.
– A jaki długi był most? – zapytał dyrektor.
– 906 metrów. Budowniczym był inżynier Wejtko. Do tego dobudowali jeszcze szosę po tej stronie i trochę po drugiej.
– A kiedy zaczęliście? – to znowu pan Jaworski.
– O, to już było ciepło. Chyba w maju. Skończyliśmy na wojnę. Jeszcze ciosałem zapasowe słupy po tamtej stronie rzeki, kiedy przyleciały pierwsze samoloty.
– A dlaczego nie ma żadnych śladów? – odzyskałem w końcu mowę.
– Czego woda nie zabrała, to ludzie powyrywali na opał. A legary tam leżą na dnie...
Wracaliśmy tą budowaną przez trzy miesiące szosą. Bruk do dziś równiuteńki, można było jechać osiemdziesiątką. W samochodzie panowało milczenie.
Pułk 4 Ułanów Zaniemeńskich bronił przedmościa – myślałem.
W pobliżu Kępy Bielańskiej w oparciu o wał wiślany rozwinięty był 2 szwadron. Jego dowódca, por. Zygmunt Szendzielarz, przeżywał dziewiąty dzień swojej dziewięcioletniej wojny. Zakończył ją wraz z życiem w 1947 roku w więzieniu komunistycznym jako major Łupaszka.
O czwartej rano budzi nas Koniuszy. Niestety, nie pojedzie z nami. Nie ten wiek.
Towarzyszyć nam będzie masztalerz Marian Wojnar. W 1939 roku jako chłopiec brał udział w ewakuacji stadniny kozienickiej właśnie przez ten most pod Maciejowicami.
W stajni już na nas czekają.
– Niech pan weźmie „Semantykę” – mówi koniuszy – to dobra kobyłka.

Ścieżkami, dróżkami do wału wiślanego. Potem drogą i łąkami wzdłuż wału. Po dwóch godzinach dojeżdżamy w to samo miejsce, w które przywiódł nas wczoraj Jakubowski. W promieniach porannego słońca wygląda zupełnie inaczej niż wczoraj o zmroku. Widzę dziś to, na co wczoraj zupełnie nie zwróciłem uwagi. W plątaninie starych i nowych wałów rysują się wyraźnie resztki nasypu drogi wiodącej ku mostowi. Grobla gubi się w końcu w kępie łozy zagradzającej drogę do Wisły. Tędy nie przejedziemy. Docieramy na brzeg tą samą drogą, co wczoraj. Moja dzisiejsza rola zmusza mnie do tego, czego nie próbowałem się nauczyć przez z górą czterdzieści lat jeżdżenia konno – obserwacji przez lornetkę z siodła. Również z mapą są kłopoty. Dobrze, że kobyła spokojna, mogę walczyć z okularami. Tego problemu na ogół oficerowie kawalerii nie mieli. Obejrzałem wszystko, co wydawało mi się ważne, ze zdziwieniem stwierdzając, że most był usytuowany nieomal w relacji północ – południe. Droga specjalnie zakręca, aby doprowadzić do mostu przerzuconego na krótkim nieomal „załamaniu” na którym rzeka płynie niemal dokładnie w relacji wschód – zachód. Może to miało być utrudnienie dla nadlatujących samolotów?
Ruszamy teraz w kierunku lasu pod Nową Wsią i do szosy wiodącej ku Ryczywołowi. Poruszamy się poboczem strategicznej drogi z 1939 roku. Nie jest to na pewno imponująca autostrada, ale jak na szybkość budowania i ówczesną miarę – dobra robota.
Przy drodze stary człowiek kosi trawę. Może on coś pamięta?
Zatrzymał się właśnie, podniósł kosę i wyciągnął osełkę. Brzęk ostrzenia znam od dziecka. Niegdyś, właśnie w czasach okupacji, sam to robiłem.
– Przepraszam pana, czy pan pamięta, tu był niegdyś most?
Przestał ostrzyć i zaczął mi się przyglądać. Nieco zdenerwowana dźwiękiem ostrzenia „Semantyka” nie wyrażała chęci do rozmów. Zrobiła ze dwa pełne obroty, zanim ją uspokoiłem.
– A jakże – powiedział stary człowiek – pamiętam. Sam go broniłem.
Na chwilę odebrało mi mowę.
– To pan służył w kawalerii? – wykrztusiłem w końcu.
– Nie, panie. W artylerii. Byłem zamkowym siedemdziesiątki piątki.
– To pan z 3 DAKu?
– Nie, panie. Ja tutejszy. Powołali mnie z rezerwy i od razu skierowali na tamtą stronę. Mieliśmy tam pięć siedemdziesiątek piątek i siedem pelotek… Niemcy przylatywali regularnie dwa razy dziennie i bombardowali. Dopiero dziesiątego dnia im się udało. Jak zniszczyli wszystkie pelotki”.

W Kozienicach byłem i tekst pisałem w 1983 roku. Może dopiero teraz zdałem sobie sprawę jak ważny to był moment w moim życiu Namacalnie trafiłem na ślady nieludzko ciężkiej pracy, a potem walki prostych ludzi, dla których ojczyzna z całą pewnością nie była dojną krową. A ciągle wyzierała z nich ta głęboka duma z tego co zrobili i jak walczyli 44 lata wcześniej.

Ktokolwiek by nie czytał o obronie wybrzeża w 1939 roku musiał zauważyć to samo. Wybrzeża bronili wszyscy – od żołnierzy poczynając, przez robotników portowych i budowlanych, junaków, harcerzy, aż do wypuszczonych z więzienia kryminalistów.
To było ich! Oni to miasto Gdynię stworzyli i bronili go do upadłego. A jeszcze na ich czele stał charyzmatyczny dowódca – pułkownik Dąbek.

Ale ja tu piszę o pracy – a nie o wojowaniu.
Jak już wspominałem jestem z zawodu konstruktorem silników spalinowych, to też z inżynierami tej branży stykałem się najczęściej i najbliżej zarówno na studiach jak i później w pracy zawodowej. Oni wszyscy o myśli technicznej w II RP i warunkach stworzonych inżynierom wyrażali się bardzo pozytywnie. I to kiedy – w latach pięćdziesiątych.

Moje dzisiejsze poglądy najpierw kształtował dom, potem harcerstwo a potem oni.

W efekcie stworzyłem sobie pewne ścieżki myślenia czerpiąc garściami z doświadczeń poprzednich pokoleń bo tylko przeszłość przynosi jakieś mniej lub więcej sprawdzone informacje. Przyszłość – to rzewna probabilistyka.

Oto kilka próbek mojego myślenia o rzeczywistości.

„Można sobie wyobrazić naród składający się z samych filozofów. Taki naród jednak nigdy nie stworzy własnego państwa. Państwo jest organizmem wielofunkcyjnym. Potrzebni są w nim zarówno filozofowie, jak i ludzie zajmujący się wywozem śmieci. Śmieciarze też są twórcami. Twórcami ładu i porządku. Jeśli państwo nie zadba o śmieciarzy – intelektualiści utoną w odpadach.

Kraj, w którym nie jest wytwarzana myśl techniczna możliwie najwyższej próby i to w sposób ciągły nigdy nie będzie państwem suwerennym.

Myśl twórcza jest najlepszym towarem eksportowym każdej społeczności.

Starzeje się konkretny produkt lub – ogólniej – jakieś rozwiązanie techniczne. Myśl techniczna nie ma prawa się zestarzeć…”

Praktycznie do dziś dnia nie wiem jaką opcję polityczną reprezentowali moi znacznie starsi ode mnie rozmówcy. Moim zdaniem – to byli „państwowcy”. Wszyscy zdawali sobie sprawę jak dalece w dwudziestoleciu zagrożona była Ojczyzna i pracowali dla niej bez wytchnienia.
Wydaje się, że wtedy dużo ludzi tak traktowało swoją pracę zawodową. Chyba znacznie więcej niż dzisiaj.

Nie chcę tu czynić apoteozy II Rzeczypospolitej. Znam literaturę z czasu i kilka nazwisk pisarzy w tym zarówno Dołęgi-Mostowicza i Kaden-Bandrowskiego jak i Gombrowicza. Pierwszy był peowiakiem, brał udział w wojnie bolszewickiej a potem napisał m.in. „Karierę Nikodema Dyzmy”. Zginął w kampanii wrześniowej w stopniu kaprala-podchorążego.

Kaden-Bandrowski nb. ewangelik – oficer I Brygady, napisał m.in. powieść polityczną „Mateusz Bigda”. W 39 roku brał udział w obronie Warszawy. Zginął podczas Powstania Warszawskiego.
Jego dwóch synów było oficerami AK. Obaj zginęli w walce.

O Gombrowiczu i jego opisie rzeczywistości – nie będę się wypowiadał.

II Rzeczpospolitą od początku istnienia nękały wręcz „plagi egipskie” Najpierw najazd bolszewicki, potem hiperinflacja, z którą sobie poradzono dopiero w połowie 1924 roku. W niecały rok później rozpoczęła się wojna celna z Niemcami. Kurs złotego w stosunku do dolara drastycznie się pogorszył. Zaczęło rosnąć bezrobocie.
Na początku pomógł przypadek, mianowicie w Anglii zaczęły się strajki górników i mieliśmy gdzie sprzedawać węgiel. Potem zaradzono niechęci niemieckiej znajdując innych odbiorców, budując Gdynię i magistralę węglową Herby Nowe – Gdynia, ukończoną w 1933r. Gigantyczny wysiłek. Koleją zajęto się zresztą znacznie wcześniej. Trzeba było ujednolicić w całym kraju rozstaw szyn i urealnić połączenia, żeby nie trzeba było przekraczać granicy podróżując między leżącymi w kraju miastami. PKP była jednym zwartym organizmem, była bezbłędnie zorganizowana i wręcz legendarnie punktualna.

Ale wojna celna była tylko środkiem do celu jaki sobie postawił Gustav Stresemann kanclerz
i minister spraw zagranicznych Republiki Wajmarskiej. Jego celem było zlikwidowanie polskiego „korytarza” dającego nam dostęp do Bałtyku. On to doprowadził do układu w Locarno jesienią 1925 r. gdzie państwa zachodnie zagwarantowały sobie wzajemnie nienaruszalność granic całkowicie ignorując Polskę i Czechosłowację których przedstawicieli nawet nie dopuszczono do głównego stołu obrad i nic im nie gwarantowano.
Podobno już po klęsce polskiej dyplomacji w Locarno zwolennicy Piłsudskiego namawiali go aby wrócił do władzy, ale Marszałek się nie zgodził. Przewrót majowy miał miejsce w dwa tygodnie po Pakcie Berlińskim – między Rosją a Niemcami (też z inicjatywy Stresemanna) który pogłębiał jeszcze współpracę tych krajów zagwarantowaną w 1922 r. w Rapallo.
Już było dokładnie wiadomo, że możemy liczyć tylko na siebie, a przeciw sobie mamy dwie od wieków groźne dla nas potęgi.

Po maju budżet wojskowy w Polsce już nigdy nie spadł poniżej 30% budżetu państwa.
Tu przytoczę uwagę pewnego blogera, którą znalazłem niedawno w internecie. „Na co oni wydawali te pieniądze? – chyba na owies.”
Tak, proszę pana na owies również.
Pan pewnie po prostu nie wie, że w kampanii wrześniowej armia niemiecka poza sprzętem mechanizowanym użyła powyżej 250.000 koni. W ogóle w II wojnie światowej armia niemiecka straciła 2.700.000 koni a armia sowiecka 3.300.000 koni. Oni też musieli wydawać pieniądze na owies.
Źródła mogę podać na każde życzenie, ale najpierw niech pan sam poszuka.

Bo to – proszę Państwa – nie było tak, że groźnie zrobiło się dopiero po dojściu Hitlera do władzy. Groźnie było od samego początku.
Na koniec zrobiło się po prostu skrajnie groźnie.

Byli ludzie, którzy to widzieli. Było ich bardzo dużo, nie szczędzili dla ojczyzny ostatniego grosza. Fundowali armii karabiny maszynowe, armaty, samochody. Oddawali najlepsze konie. Zbierali pieniądze, oddawali kosztowności rodzinne. A przede wszystkim pracowali jak mogli najrzetelniej, nie szczędzili swojej wiedzy, talentu i życia, którym szafowali z młodzieńczą beztroską.
Zygmunt Puławski zginął w 1931 roku podczas oblatywania ósmego typu samolotu swojej konstrukcji – miał 29 lat.
Stanisław Nowkuński niezwykle utalentowany konstruktor silników lotniczych kiedy zginął w Tatrach w 1936 roku miał już na koncie kilka bardzo dobrych konstrukcji. Zginął w wieku 33 lat.

Nie tylko młodzi mieli pozytywnie-emocjonalny stosunek do pracy. Józef Nowkuński – ojciec Stanisława projektant i główny budowniczy magistrali węglowej w chwili oddania linii do użytku miał 65 lat.

Piłsudski kiedyś powiedział: „Głową muru nie przebijesz, ale jeśli wszystko inne zawiedzie to trzeba próbować i tej metody.”

Na koniec poruszę jeszcze raz temat Piramidy Orszy. Pisałem już o tym kilka tygodni temu, ale nie było większego odzewu. Powtórzę więc jeszcze raz.

W 1943 roku, ówczesny komendant Szarych Szeregów, Orsza-Broniewski w artykule w harcerskim tajnym czasopiśmie „Wigry” stworzył taki model społeczeństwa. Jest to mianowicie piramida, na czubku której znajdują się ci, którzy pragną i potrafią wszystko oddać dla ojczyzny, a im dalej ku podstawie tym więcej prywaty, a na samej podstawie – sama prywata. Wg. Orszy w tej piramidzie jest jeszcze pęknięcie. Otóż ci, którzy nie potrafią bezinteresownie kochać ojczyzny nienawidzą tych, którzy potrafią.
To właśnie wysmuklenie piramidy i zepchnięcie pęknięcia w dół miało być głównym zadaniem Szarych Szeregów.

Zauważmy wszelako, że model został stworzony w czasie, który jawi się nam dziś jako czas solidaryzmu społecznego i wielkiej, wszechogarniającej miłości do ojczyzny.
Chyba tych „nad pęknięciem” było jednak ciągle zbyt mało, jeśli Orsza postawił przed harcerstwem takie zadanie.

A dziś? Chyba nie rozumiemy jego wskazań.
A wskazanie było i jest proste. To ci spod pęknięcia nienawidzą tych, którzy uważają, że się wdrapali w górną część piramidy. To ci spod wierzchołka maja wyciągać rękę do tych z dołu tłumacząc – jak piękną może być bezinteresowna miłość do Ojczyzny.

Jak na razie, to ja takich emisariuszy działających u podstawy piramidy zbyt wielu nie widzę.

Ja już niewiele zdziałam. Coraz trudniej mi się pisze i coraz mniej mam czytelników.
Będę jednak pisał kierując się przytoczoną kilkanaście wierszy wyżej maksymą Piłsudskiego.

7 komentarzy

avatar użytkownika Maryla

1. Szanowny Panie Andrzeju

.."Polska nie miała przyjaciół ani w Europie ani na świecie."..

Do dzisiaj nic sie nie zmieniło, nadal nie mamy przyjaciół zainteresowanych naszym rozwojem i bezpieczeństwem.
Największa bieda w tym, że chyba coraz mniej jest ludzi, którzy dla Polski chcą wychowywać młodzież.

.."Moje dzisiejsze poglądy najpierw kształtował dom, potem harcerstwo a potem oni."...

my , młodzi z 1980 r. popełniliśmy wielki błąd - pozwoliliśmy innym wychowywać nasze dzieci.

Przekaz Pana tekstu jest zrozumiały , a sytuacja na pewno łatwiejsza dla Polaków, niż w 1915 roku. Mamy też siłę w sobie, by budować i walczyć.

Pozdrawiam serdecznie

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Michał St. de Zieleśkiewicz

2. Pan Andrzej Wilczkowski,

Szanowny Panie,

Z przyjemnością przeczytałem. Urodziłem się w II Rzeczpospolitej, biednej, bo zniszczonej wojnami powstaniami zaborami ale demokratycznej.

W II Rzeczpospolitej nauczyciel zarabiał więcej niz policjant granatowy. Dziś mamy dyktaturę, bo policjant typu krawężnik zarabia więcej niż nauczyciel z doktoratem.

Pozdrawiam

Michał Stanisław de Zieleśkiewicz

avatar użytkownika barbarawitkowska

3. Andrzej Wilczkowski, Maryla

Przełęcz Legionów, tempo budowy jak w Japonii
http://rzecz-pospolita.com/przelecz-legionow0.php3
Zresztą nie ma co mówić, wystarczy spojrzec chociażby na siec kolei podmiejskiej
wokół Warszawy . W tym kontekście warto przypomnieć działalność
Zetowców przygotowujących grunt pod rozwói Niepodległej. Uczmy się od nich, na pewno nie mieli lżej.
Marylu, ja swoich dzieci nie oddałam, nie chodziły do przedszkola, a rozmowy na temat wszystkiego trwały nieraz prawie do rana. Nie było łatwo, ale było warto. I zawsze mówiłam, że postulat , że rodzice mają wpływać na to jak ma funkcjonować szkoła ( popularny na przełomie 80/90) jeszcze się na nas okrutnie zemści, bo to rozmontowanie podstaw na których opiera się nasz porządek cywilizacyjny. I tak jest - dziś paradoksalnie szkoła jest o wiele bardziej destrukcyjna niż w PRLu.
Pozdrawiam

avatar użytkownika Andy-aandy

4. ta bolszewicka „plaga egipska” trwa aż do dzisiaj...

I to jest największym nieszczęściem polskim dzisiaj...

Bo bandyci przywiezieni na czołgach Stalina dochowali się licznej antypolskiej progenitury...

I miejscowych odmóżdżonych przez bolszewicko-trockistowskie mass media idiotów — wysługujących się I bolszewikom, i postbolszewikom.

Z tym, że ci ostatni pozują na "liberałów" i "demokratów" — za pomocą antyposlkiej, postkomunistycznej politycznej poprawności...

 Andy — serendipity

avatar użytkownika michael

5. Przeczytałem i przytaczam jądro tego tekstu:

______________________________________________________________________________
[...] Wiemy dziś z całą pewnością. Piłsudski miał rację. Osamotniona, ledwie rozpoczynająca swój drugi samodzielny żywot Polska nie miała żadnych szans w starciu z agresorami. Ale trzeba było próbować. Trzeba było zebrać wszystkie siły i próbować. Nie chodzi mi w tej chwili o walkę, tylko o całe dwudziestolecie między wojnami.
I oni tak właśnie działali. Od tych, którym Ojczyzna nie zapewniła nawet butów dla dzieci, do tych młodych, wykształconych – zresztą za własne pieniądze.
Nie wiecie o co mi chodzi?
To może na początek fragment mojej książki „Dymy nad kartofliskiem”. [...]

Andrzej Wilczkowski
http://blogmedia24.pl/node/43997
______________________________________________________________________________

Przeczytałem, i naprawdę wszystkim bardzo polecam. Dokładnie o to chodzi. To jest właściwa idea. Trzeba próbować. Trzeba działać. Trzeba stawiać sobie ambitne zadania. I widać jak skrajnie jaskrawe jest to przeciwieństwo tego, co kraczą w komorowskiej zagrodzie.

Przypominam:
A po drugie, trzeba zrozumieć, że aby osiągać wspaniałe cele, trzeba stawiać wspaniałe zadania. Kluczem do sukcesu jest motywacja. Musimy działać tak, aby Polakom znowu chciało się chcieć.

http://blogmedia24.pl/node/42283
"Polska będzie jednym z głównych mocarstw XXI wieku"
20 grudzień 2010
michael

avatar użytkownika Maryla

6. Szanowny Panie Andrzeju

zamieściłam Pana tekst na portalu FRONDA :

http://fronda.pl/blogmedia24_pl/blog/ii_rzeczpospolita

kopiuję komentarze :

1. Dziekuje za wpis, niezmiernie ciekawy. Coz, nasuwa mi sie jedna relfeksja - Polacy to narod, ktory mobilizuje sie w obliczu zagrozenia i jest z siebie wykrzesac to, co wydaje sie niemozliwe. Niestety, mobilizajca konczy sie w momencie ustapienia zagrozenia. Zagrozenie dla narodu (ktore Narod potrafi dostrzec, nazwac i opisac) wyzwala najszlachetniejsze idee. Czy potrafimy to wszystko bez owego ¨buta na gardle¨?? Chcialbym wierzyc, ze tak..

2. To jest bardzo dobre.Przypominać bez końca .

3. dziękuję i proszę o jak najwięcej wpisów - zawsze kopiuję by zachować dla dzieci - ocalmy od zapomnienia każdy kawałek naszej historii zwłaszcza tej przed wojennej.

Pozdrawiam serdecznie

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Maryla

7. Szanowny Panie Andrzeju

jeszcze jeden komentarz z FRONDA:

"To jest o zmartwychwstaniu narodu przez pracę. Piękne!"

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl