Komorowski - prezydent na przetrwanie

avatar użytkownika Maryla

Z dr. Marcinem Zarzeckim, socjologiem, rozmawia Paulina Jarosińska

Politycznie rok 2010 zaczął się od debaty wewnątrz Platformy Obywatelskiej na temat tego, kto będzie kandydował z jej ramienia w wyborach prezydenckich - Bronisław Komorowski czy Radosław Sikorski po tym, jak Donald Tusk oświadczył, że nie będzie kandydował. Czy z perspektywy czasu można powiedzieć, że premier od początku typował Komorowskiego na swojego kandydata, a cała debata miała pokazać, że w obrębie PO toczą się spory?

- Zacząłbym od tego, że wewnątrz Platformy są napięcia i konflikty na różnych poziomach - frakcje istnieją i istniały od początku. To nie jest partia monolityczna, co pokazał nam również ten rok, mimo iż nabrała ona charakteru bardziej autorytarnego czy wręcz "monarchicznego". Obecnie oczywiste jest, że Radosław Sikorski był celowo przeciwstawiony Bronisławowi Komorowskiego w sposób skrajny. Specjalnie dobrano kandydatów, których różniło tak naprawdę wszystko. Sikorskiemu bliżej do prawego skrzydła liberalizmu, natomiast Komorowski był zawsze gdzieś w centrum liberalnym. Kontrastowe są ich osobowości, charaktery. Z perspektywy czasu można dostrzec, że premierowi trudniej byłoby manipulować Sikorskim. Natomiast Bronisław Komorowski, co widzimy wyraźnie, wydaje się nader pasywny, podporządkowany Tuskowi. Doświadczenie pierwszych miesięcy jego prezydentury unaocznia to, że debata była przygotowana w konkretnych celach marketingu politycznego. Od początku predestynowanym do funkcji prezydenta był Bronisław Komorowski. "Przegrana" Sikorskiego stanowiła być może rodzaj lekcji pokory dla tych, którzy nie zgadzają się z głównym nurtem partii, aby się nazbyt nie wychylali. Główni decydenci Platformy potrafią manipulować nie tylko społeczeństwem, ale również członkami własnej partii.

Mija pół roku prezydentury Bronisława Komorowskiego. Prezydentem został w tragicznych okolicznościach - nie sposób o tym nie wspomnieć. Przedterminowe wybory wynikły z dramatycznie przerwanej kadencji Lecha Kaczyńskiego. Jak, począwszy od pełnienia przez Komorowskiego obowiązków głowy państwa po katastrofie, ocenia Pan półrocze jego rządów?

- To nie jest długi okres, ale niezależnie od badań socjologicznych określających stopień zadowolenia obywatelskiego można odnieść wrażenie, że prezydent Komorowski przejawia niebywałą wręcz bierność. Nawet pod kątem medialnym, jest on postacią drugorzędną czy nawet trzecioplanową. Zdecydowanie częściej widzieliśmy w tym mijającym roku Donalda Tuska. Abstrahując od tego wymiaru medialnego, konkretnym podejmowanym przez niego decyzjom towarzyszyła seria wpadek - gaf nie tylko retorycznych. Nie potrafił rozwiązać żadnego konfliktu społecznego, w tym tego najgłośniejszego w 2010 roku, czyli konfliktu o krzyż, który notabene sam zainicjował. Zabrakło umiejętności i wyczucia. Jego samodzielne decyzje były nieprzemyślane. Jeśli chodzi o politykę międzynarodową, oceniam prezydenta negatywnie. Mimo pojawienia się próby rozmów i spotkań z mocarstwami takimi jak Rosja czy USA, nie przyniosły one żadnych wymiernych efektów - okazały się tylko próbami. Miały one charakter raczej fasadowy, salonowy. Do rangi symbolicznego wyrósł problem wiz - zanikła kompletnie debata na ten temat. Żadna z wizyt nie zwiększyła naszego bezpieczeństwa energetycznego czy militarnego. Nie doprowadziły one również do tego, że Polska stała się aktywnym graczem politycznym. W obrębie Unii Europejskiej w wyniku tak, a nie inaczej uprawianej przez Komorowskiego polityki przestaliśmy manifestować własne interesy. "Zaowocowało" to tylko tym, że chętniej jesteśmy przyjmowani na salonach europejskich. Nie idzie to jednak w parze z walką o sprawy dla nas ważne. Polska straciła zdrowy radykalizm, jeśli chodzi o eksplikowanie własnych interesów na forum międzynarodowym. Reasumując, nie sądzę, by można było nazwać prezydenturę Bronisława Komorowskiego - jak na razie - charyzmatycznym przywództwem. Pierwsze półrocze nie pokazało, aby realizował on z konsekwencją własną, spójną wizję państwa. Nie widzę tej wizji, nie dlatego że nie chcę jej widzieć, ale dlatego że nie ma faktów, które by o niej świadczyły. Prezydent raczej ciągle miota się pomiędzy jakimiś bliżej nieokreślonymi celami. Prowadzi to do smutnej konstatacji, że Komorowski nadal tkwi silnie w strukturach, mentalności partyjnej i temu jest podporządkowany. Być może ma to prognozować, że jest on takim prezydentem "na przetrwanie".

Podkreślił Pan zainicjowanie przez Komorowskiego konfliktu o krzyż przed Pałacem Prezydenckim. Prezydent nie tylko zainicjował spór, ale przez swoje działania eskalował go, a media przez długi czas mu wtórowały.

- Ta sytuacja była dobrym sprawdzianem, czy prezydent poradzi sobie z bardzo poważnym konfliktem o charakterze ideologicznym. Po pierwsze, jak Pani powiedziała, on wywołał ten konflikt. Potem cała nagonka medialna na ludzi zgromadzonych wokół krzyża, brak woli do rozmów ze wszystkimi stronami. To bardzo poważnie nadszarpnęło autorytet prezydenta, nie tylko wśród jego przeciwników, ale również wśród jego elektoratu. Bronisław Komorowski nie zdał tego ważnego egzaminu.

Zgadza się Pan z opinią, że spór o prawdę o Smoleńsku na trwałe wpisał się w spór polityczny między PO a PiS?

- Zgadzam się z tą opinią. Odważyłbym się jednak stwierdzić, że katastrofa smoleńska nie tylko zdefiniowała scenę polityczną w 2010 roku - katastrofa zdefiniowała dyskurs polityczny na najbliższe dziesięciolecia, określiła nowy etap polityki. Po pierwsze, w historii nie mieliśmy do czynienia z tak dramatycznym, niespodziewanym wydarzeniem, które by w jednym momencie tak zmieniło życie polityczne. Stosunek do katastrofy smoleńskiej, do rozwikłania jej przyczyn, w całej sferze empirycznej, wszystkich niewyjaśnionych elementów, staje się identyfikatorem poszczególnych partii politycznych. Spór będzie się zaostrzał. Wszelkie początkowe prognozy, że katastrofa może być przyczynkiem do pojednania, były tylko figurą retoryczną, nie ma co do tego złudzeń. Język debaty politycznej będzie się radykalizował, dopóki sprawa nie zostanie wyjaśniona. To, że im więcej czasu mija, tym więcej mamy sprzecznych informacji, nie służy wyjaśnieniu przyczyn katastrofy. Cóż z tego, że raport MAK będzie miał więcej stron? Nieufność jednej strony będzie wzrastała, tak samo, jak druga strona nie zrezygnuje z bagatelizowania katastrofy. Tego wydarzenia nie da się marginalizować. Mimo to osoby, które będą podnosiły sprawę Smoleńska, będą jednocześnie stygmatyzowane i nazywane "oszołomami". Poza tym w kwestii śledztwa smoleńskiego po raz kolejny widać mechanizm działania obecnej władzy - strategię uników i zamiatania pod dywan.

Opozycja, część rodzin ofiar i komentatorów stwierdzają jednogłośnie: polski rząd oddał śledztwo Rosjanom...

- To jest część tej strategii - uległość wobec Rosji okazuje się w kontekście śledztwa smoleńskiego ważniejsza niż prawda. Przyczyny katastrofy mogą zostać niewyjaśnione, nie dlatego że nie ma dowodów, ale dlatego że komuś zależy na tym, aby nie były one poznane. Podkreślę raz jeszcze - katastrofa smoleńska nie jest "tylko" najważniejszym wydarzeniem 2010 roku. Jest ona kluczem do zrozumienia polskiej polityki w najbliższych dziesięcioleciach.

Dyskredytowanie prezydentury Lecha Kaczyńskiego nie ustało nawet po jego śmierci. Chętnie przywołuje się sondaże wskazujące na to, że "i tak nie miał on szans na reelekcję"...

- Przywoływanie sondaży, które były przygotowywane przed jakąkolwiek kampanią wyborczą, czyli ich celem metodologicznym miało być raczej zbadanie pewnego gruntu, orientacyjne usytuowanie kandydatów. Jeśli chodzi o ich szanse, rzeczywiście może rodzić się przypuszczenie, że czyni się tak, by dalej dyskredytować prezydenta Kaczyńskiego. Jest to na rękę Platformie, która nie chce, aby jego spuścizna stała się swoistym zwornikiem dla opozycji. Media mainstreamowe niestety włączają się w taki nurt, aby po śmierci pozbawić Lecha Kaczyńskiego charyzmy.

Dla Platformy jako partii, która ma monopol na władzę, wszystko, co jest potencjalnym zagrożeniem jej wpływów, będzie niewygodne. Jak Pan ocenia kolejny rok jej rządów?

- Był to trudny rok dla Platformy Obywatelskiej, ponieważ partia rządząca nie poradziła sobie z niczym. Przede wszystkim nie poradziła sobie z własnymi strukturami i kryzysem wewnątrzpartyjnym. Okazało się, że Janusz Palikot jest secesjonistą z wybujałymi ambicjami politycznymi, okazało się, że jest korupcja w partii. Okazało się również, że PO nie radzi sobie ze sprawowaniem władzy. Teraz widzimy już jasno, że w jej szeregach nie ma fachowców, ekspertów, co było przecież jednym z zapewnień w kampanii wyborczej. W sytuacjach kryzysowych, takich jak powódź, wyszedł brak planu, systemów zarządzania, brak procedur. Gdy dokonywano swego czasu podsumowań trzech lat rządów, okazało się, że głównym sukcesem jest budowanie orlików. Jesteśmy w środku szalejącego kryzysu, który z opóźnieniem, ale do nas przyjdzie. Nie jesteśmy bardziej bezpieczni pod względem energetycznym czy militarnym. Co zyskaliśmy w tym roku? Podwyżkę VAT, która świadczy o tym, że rząd rozpaczliwe poszukuje środków do załatania długu publicznego. Gdybyśmy chcieli zrobić bilans sukcesów i porażek tego rządu, to za sukcesy mogłyby uchodzić tylko sprawy pozamerytoryczne, czyli np. rzeczone już orliki. W mediach świetnie sprzedają się tematy zastępcze i błahe. Zarówno w polityce międzynarodowej, jak i wewnętrznej trudno doszukać się sukcesów, które podniosłyby z jednej strony prestiż państwa, a z drugiej - wprowadziłyby stabilizację.

Lepiej spisała się opozycja w tym roku? Czy dostatecznie i merytorycznie recenzowała rząd?

- Po pierwsze, partia rządząca za wszelką cenę wyszukiwała tematy zastępcze, którymi emocjonowali się politycy i media - robiła to z zaskakującymi skutkami. Zagłuszano w ten sposób zdrowy rozsądek. Z drugiej strony, narrację przyjętą przez opozycję zdominował temat Smoleńska. Nie oznacza to absolutnie, że opozycji nie zależało na rzeczowej debacie. Pojawiały się przecież wypowiedzi, analizy i oceny wskazujące na to, że opozycja chce rozmawiać. To Platformie nie było jednak na rękę i nie pozwalała na to, aby takie debaty ujrzały światło dzienne. Dyskurs był przesycony emocjami, dlatego pokusiłbym się o stwierdzenie, że tak naprawdę rzeczowej, merytorycznej debaty nie było w tym roku.

Czy Polacy wierzą jeszcze w sens polityki?

- Ostatnie badania socjologiczne, zwłaszcza wśród osób młodych, pokazały, że polityka jest postrzegana jako sfera "brudna", jako sfera, w którą nikt nie chce się angażować. Obecnie mamy niesamowicie niski poziom podmiotowości obywatelskiej - niska jest świadomość, że można mieć jakiś wpływ na życie państwowe. Brak debaty publicznej odbija się w pasywności obywatelskiej. Jest to "zasługa" obecnej elity politycznej. Polityka jest sztuką sprawowania władzy. Jeśli odsuniemy od niej wymiar pro publico bono, wartości i etykę, to pozostaje nam socjotechnika. Polski rząd jest mistrzem w sferze manipulacji i budowania fałszywego obrazu polityki.

Wracając do tematów zastępczych: mieliśmy do czynienia z dwoma rozłamami - z PO odszedł Palikot, a z PiS grupa posłów skupionych wokół Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Czy prognozuje Pan sukces którekolwiek z tych ruchów politycznych?

- Chyba nie będę oryginalny w swojej konkluzji, jeśli powiem, że obydwa ruchy są ruchami efemerycznymi, bez wielkich szans na polityczny sukces. Kongres Palikota okazał się jedną wielką klapą. Określił się przez radykalizm lewicowy ş la PPS, ale dziś już widzimy, że jego ruch zniknął z przestrzeni medialnej i politycznej. Natomiast Polska Najważniejsza - taką nazwę ma przyjąć ostatecznie ruch Joanny Kluzik-Rostkowskiej, wydaje się ugrupowaniem bardziej zwartym i żywym, jednak również nie przeceniałbym jego możliwości politycznych. Brakuje mu "infrastruktury" partyjnej, jednolitego programu, można odnieść wrażenie, że opiera się bardziej na tym, że jest anty-Kaczyński. Prędzej czy później zostanie całkowicie zmarginalizowany.

Reasumując: czego życzyłby Pan polskiej polityce na kolejny rok?

- Zacznę od tego, że mimo wszystkich trudnych spraw, które się wydarzyły, mimo tego, że ani rząd, ani prezydent nie mają się czym pochwalić, w Polsce jednak coś się na lepsze zmieniło. Otóż sądzę, że ważne wydarzenia spowodowały "detoksykację" obywateli, to znaczy nastąpiło jakieś przebudzenie. Wskaźniki dotyczące zaufania do rządu w przyszłym roku w pełni to pokażą. Jeśli chodzi o to, czego chciałbym życzyć, to w pierwszej kolejności życzyłbym stabilizacji politycznej i tego, abyśmy mieli poczucie, że ludzie, którzy sprawują władzę w Polsce, nabrali poczucia etyki politycznej, aby powróciła tradycja z międzywojnia. Niech władza i polityka będą odpowiedzialnością i rodzajem wyrzeczenia, a nie czymś "brudnym" i nieetycznym. Polska potrzebuje dzisiaj sanacji życia publicznego. Tego jej życzę.

Dziękuję za rozmowę.

 

http://www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=109419

Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz