- No nie mów, że pierwszy raz jesz czekoladę w kościele? - szepnęła konspiracyjnie Iza, ładując do pyszczka kawałek białej tabliczki, ukrytej pod torebką, którą trzymała na kolanach. Jadłam, i owszem, krztusząc się od kaszlu i śmiechu na przemian. Zacne starsze panie oglądały się w naszą stronę, a ja - między żałosnymi seriami z gardłomatu - słuchałam śpiewu kantora u ołtarza i chóru na chórze.
Bo tym razem zrobiłyśmy sobie z Izą kulturalną wycieczkę na festiwal Pax et Bonum per Musicam. To franciszkanie z Karłowic, którzy zresztą na co dzień sąsiadują z gminą muzułmańską, zaprosili w swoje skromne progi chór synagogi berlińskiej. Ja sama pierwszy raz miałam okazję słuchać muzyki synagogalnej. Właściwie, pieśni żydowskie kojarzyły mi się dotąd z weselem i tańcami (brałam nawet udział w warsztatach). A tym razem patrzyłam z zainteresowaniem, jak środkiem kościoła paraduje poważna delegacja w czarnych garniturach i kipach na głowie, no, damska część delegacji oczywiście w sukniach wieczorowych. - Hm, chłopaki byliby przystojni, tylko że te egzemplarze mają trochę wiórowatą, malaryczną urodę - doszłam do wniosku. - Szkoda!
Kiedy z ambony zeszli marudni przedstawiciele naszych (ach, te powitania i dziękczynienia), pojawił się tam przedstawiciel żydowski, solista. Był ubrany w tradycyjny strój i miał taaką czapę na głowie. Wyglądał dostojnie i obszernie jak ksiądz proboszcz. Ale... jak zaczął śpiewać.
Może to dlatego, że nie znam języka? A może dlatego, że słowa w tym obcym języku niosły się przez mury świątyni chrześcijańskiej, gotyckiej, jakby stworzonej do słuchania chorałów gregoriańskich raczej niż wołania... na pustyni? Rzeczywiście, prawdę mówią ci, którzy po raz enty piszą w recenzjach, że w pieśniach żydowskich jest płacz, bunt, prośba, groźba i ukorzenie się. Bo ten kantor śpiewiał w sobie znanej mowie, a ja i tak wiedziałam, co i jak. Tony mówiły same za siebie. A czasem w ucho wpadało znajomo brzmiące słowo: "Eli", "Szalom", a w końcu sakramentalne "amen" (ja: zaskoczenie i radość).
To się też zresztą czuło.
Tego dnia nieznośnie bolała mnie głowa, gardło miałam zawalone tak, że Izy czekolada została zastosowana jako lekarstwo. Solista darł się, w mojej głowie jakby pracował młotek. Ludzie klaskali, ja skrzętnie wykorzystywałam pauzę i z całej siły dmuchałam nos. Potem mogłam dalej ssać czekoladę i słuchać. - Izo, ale on śpiewa fragment Ave Maria? - szepnęłam. Wydawało mi się, że słyszę w tej pieśni fragmenty naszej modlitwy, potem jakiejś odnowowej pieśni dziękczynienia. Potem znowu jakby echo odbijające się od gór, wołanie pasterza na pustyni. On nie śpiewał, on mówił: gestem, melodią, słowami jakby wycharczanymi po hebrajsku. Prośba, krzyk, łzy.
A do tego muzyka organowa, która - według mnie - nigdzie nie brzmi lepiej, przejrzyściej, bardziej dostojnie niż właśnie w sąsiedztwie strzelistego gotyku (i neogotyku), którego my we Wrocławiu mamy pod dostatkiem. Ona tam przypomina właśnie echo głosu ludzkiego, które odbija się od turni Tatr.
Artyści dostali owacje na stojąco. Należało im się. I my z Izą byłybyśmy chętnie wysłuchały nawet nie jednego, ale kilku bisów, gdyby nie to, że była już 21, a tu trzeba złapać tramwaj. - To, co, spadamy? - zapytała Iza. Ale jak tu spadać, siedząc w ławce zablokowanej z jednej strony rządkiem innych wiernych, a z drugiej, tej bliższej - potężnym filarem? - Iza bez namysłu weszła na ławkę i przesunęła się za filar na kolanach. Ja za nią. Za oparciem ławki przepaść. Ze śmiechu o mało nie spadłam na kamienną posadzkę. - Wiele razy - stwierdziła Iza, jak już stanęłyśmy bezpiecznie na ziemi - siedziałam w ławce. Ale pierwszy raz wychodziłam z niej na kolanach. Ja też. Jakież to symboliczne, po takim koncercie. Parsknęłyśmy śmiechem i poszłyśmy raźno w ciemną, przeraźliwie zimną październikową noc.
napisz pierwszy komentarz