Pomijając nieproporcjonalnie niskie do rozmiarów huraoptymizmu zaprzyjaźnionych mediów zwycięstwo Bronisława Komorowskiego oraz czwarte miejsce Janusza Korwina-Mikke, pierwsza tura wyborów prezydenckich obyła się bez większych niespodzianek. Słaby wynik Waldemara Pawlaka i Andrzeja Olechowskiego był w końcu od dłuższego już czasu prognozowany. Podobnie zresztą jak kilkanaście procent Grzegorza Napieralskiego.
Ten, głównie z powodu małej różnicy pomiędzy kandydatem PO i PiS, jest od kilku dni języczkiem u wagi.
W zgodnej opinii większości obserwatorów, to właśnie jego wyborcy najprawdopodobniej rozstrzygnąć te wybory. W ten sposób przewodniczący Sojuszu Lewicy Demokratycznej urósł do rangi największego wygranego pierwszej tury i obydwaj kandydaci uderzyli do niego w
szranki i konkury. Dzięki temu wiemy już, że Bronisław Maria Komorowski jest wielkim pacyfistą gotowym wycofać nasze wojska z zagranicznych misji w każdej chwili, a Jarosław Aleksander Kaczyński widzi już na scenie politycznej lewice, a nie postkomunę.
To oczywiście tylko drobna i być może nieadekwatna próbka feromonów roztaczanych przed Napieralskim przez obu panów, generalnie jednak taki jest trend i tendencja – każdy z kandydatów stara się udowodnić, że to on jest w gruncie rzeczy bardziej lewicowy. Oczywiście tylko do pewnego stopnia, ale przecież chodzi o wygraną, więctemu diabłu jak najbardziej należy się przynajmniej ogarek.
Ja sam też rozumiem, że stawka jest niebagatelna i jako osoba głosująca na Jarosława Kaczyńskiego przyjmuję tę logikę i ją aprobuję, ale bez przesady. Nie mogę przecież udawać, że jest mi to jakoś szczególnie miłe. Zwłaszcza, że wyborcom Napieralskiego najzwyczajniej w świecie bliżej jest do Komorowskiego i z tego powodu Kaczyński wydaje się być zmuszony znacznie bardziej się starać.
Pytanie jednak, czy aby faktycznie musi.
Czy aby naprawdę warto wykonywać aż tak ekwilibrystyczne ukłony w stronę postkomuny? O przepraszam, jakiej postkomuny! Już się poprawiam: W stronę lewicy średnio starszego pokolenia typu Oleksy i Miller, którą przecież Napieralski jak najbardziej reprezentuje.
Jarosław Kaczyński zdaje się uważać, że warto. Jego sztab oraz większość wyborców również. Ja też nie będę udawał, że z tego powodu gotowy jestem zagłosować na Komorowskiego albo w ogóle nie iść czwartego lipca na wybory. Po prostu nie wierzę, że Kaczyński jest gotowy przegiąć tak bardzo, że nie poprę jego starań o prezydenturę.
Mimo tego radziłbym jednak nie przeciągać struny.
W końcu dla nikogo nie jest tajemnicą, że faworytem jest Komorowski i trzeba myśleć o tym, co będzie jeżeli przegramy te wybory. Wtedy dalsze umizgi do lewicy mogą sprawić, że znów będzie mogła pojawić się nisza na prawicy, a tę z chęcią wypełnią kolejne kanapy a la Marek Jurek. A biorąc pod uwagę chociażby wybory parlamentarne, osobiście wolałbym uniknąć takich „pluralistycznych” rozłamów po prawej stronie.
Dlatego też sztabowi Kaczyńskiemu proponuję po pierwsze umiar i radzę wreszcie zauważyć, że 13,68% głosów Napieralskiego to niewiele w porównaniu z ponad 45 procentami tych, którzy zostali w domach. Może więc jednak warto wyluzować trochę z tym schlebianiem elektoratowi SLD i skoncentrować się bardziej na tym, żeby przekonać do siebie przynajmniej część niezdecydowanych?
Filed under: dywagacje, koalicje, lewica, media, polityka, Polska, społeczeństwo, ustroje, wybory
napisz pierwszy komentarz