MEN znowu reformuje

avatar użytkownika Dariusz Zalewski
Po obniżeniu przez Ministerstwo Edukacji Narodowej wieku, w którym na dziecko nakładany jest obowiązek szkolny oraz po zmianie podstawy programowej kształcenia ogólnego mamy do czynienia z kolejnym - w perspektywie kilku czy kilkunastu lat - eksperymentowaniem ze szkolnictwem zawodowym. Planowana jest również modyfikacja systemu wspierania młodzieży ze specjalnymi trudnościami edukacyjnymi. Radosna twórczość kolejnych ministerstw pogłębia tylko stres nauczycieli, dyrektorów i samorządów.

Wszelka reorganizacja wiąże się z nakładami finansowymi. Szkolnictwo zawodowe jest zaś szczególnie kosztowne, ponieważ wymaga odpowiedniego parku technologicznego. I choć resort chce przerzucić część odpowiedzialności na pracodawców i pozyskiwać środki z funduszy unijnych, to w praktyce wszystko może rozbić się właśnie o pieniądze.


Pretekstem do zmian w zakresie szkolnictwa zawodowego mają być "potrzeby polskiej gospodarki" oraz wywiązanie się ze zobowiązań wobec Unii Europejskiej (przedstawiciele ministerstwa piszą o tym w broszurze "Założenia projektowanych zmian. Kształcenie zawodowe i ustawiczne", Warszawa 2010). Potrzeby polskiej gospodarki ściśle wiążą się z dostosowaniem szkolnictwa zawodowego do trendów demograficznych (przewiduje się zmniejszenie liczby młodzieży w najbliższych latach w szkołach zawodowych). Ponadto zwraca się uwagę na uelastycznienie i dostosowanie oferty edukacyjnej do zmieniającego się rynku pracy oraz na "poprawę jakości kształcenia".

Zmodyfikowane zostaną klasyfikacja zawodów, podstawa programowa oraz struktura szkolnictwa. Klasyfikacja zawodów ma być ustalona zgodnie z zaleceniami Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 23 kwietnia 2008 roku w sprawie ustanowienia europejskich ram kwalifikacji dla uczenia się przez całe życie. Z kolei nowa podstawa programowa szkolnictwa zawodowego będzie kończyła cykl kształcenia ogólnego rozpoczęty w gimnazjum. W technikach zostaną wprowadzone przedmioty rozszerzone o charakterze ogólnym, np. matematyka czy fizyka. Kształcenie praktyczne w szkołach zawodowych obejmie nie mniej niż 60 procent wszystkich godzin nauki, a w technikach 50 procent.

Powstaną tzw. branżowe centra kształcenia zawodowego i ustawicznego w każdym powiecie. W ich skład mają wchodzić czteroletnie technika i trzyletnie szkoły zawodowe, gimnazja i licea dla dorosłych (z możliwością przygotowania zawodowego), formy kursowe kształcenia praktycznego i ustawicznego oraz ośrodki, w których przeprowadzać się będzie egzaminy branżowe.

Szkoły policealne mają być stopniowo przekształcane w formy kursowe lub włączane do systemu szkolnictwa wyższego (licencjaty). Z kolei licea profilowane oraz licea i technika uzupełniające zostaną zamienione w licea dla dorosłych oraz formy kursowe (technika). Dodatkowo na poziomie gimnazjów planuje się w szerszym zakresie wdrażanie doradztwa zawodowego. Zadania te mają realizować nauczyciele.

Reformowanie od końca

Oprócz kwestii finansowych związanych z reorganizacją szkolnictwa zawodowego rażący wydaje się technokratyzm reformatorów. Zakłada się, że przestawiając figury na szachownicy czy tworząc nowe figury (podmioty, szkoły), słowem poprzez działania organizacyjno-zewnętrzne, poprawi się jakość szkolnictwa. Zapomina się, że nie może być mowy o podwyższeniu jakości kształcenia bez poprawy jakości wychowania. A aktualna ekipa nie podejmuje w tym względzie żadnych inicjatyw ani tym bardziej kampanii społecznych mających na celu uporządkowanie dyscypliny uczniowskiej i prostowanie charakterów. Wręcz przeciwnie, poprzez zapowiedź likwidacji zapisu o wiązaniu negatywnej oceny z zachowania z promocją, osłabia się wychowawcze zadania szkoły.

Zepchnięcie na drugi plan kwestii wychowawczych wynika najprawdopodobniej z unikania przez resort wchodzenia w spory światopoglądowe. Wychowanie bowiem zawsze wiąże się ze wskazaniem pewnych ideałów moralnych. Z drugiej strony, może to wynikać z opacznie pojmowanej neutralności światopoglądowej. Tak czy inaczej milczenie w kwestiach wychowawczych przełoży się na dyscyplinę młodzieży w szkole, a tym samym na efekty dydaktyczne. Oczywiście nie musi to wcale oznaczać, że statystycznie nie pojawi się więcej absolwentów kursów czy szkół zawodowych z odpowiednim certyfikatem (nie mylić z konkretnymi umiejętnościami). Bez dobrego wychowania nie będzie jednak dobrych pracowników. Kluczowe umiejętności muszą być wsparte dobrze ukształtowanym charakterem.

Szkolne zespoły i diagnostyka pedagogiczna

Wbrew pozorom, kształtowaniu charakterów nie służą planowane zmiany w szeroko rozumianej diagnostyce pedagogicznej. Nowe rozporządzenia mają wymóc na szkołach i poradniach psychologiczno-pedagogicznych wczesne rozpoznawanie i tym samym przeciwdziałanie tzw. specjalnym trudnościom edukacyjnym. Chodzi tutaj np. o różnego rodzaju niepełnosprawności, niedostosowanie społeczne, zaniedbania środowiskowe, specyficzne trudności w uczeniu się itp. (Planowane zmiany w tym zakresie opisano w broszurze: "Założenia projektowanych zmian. Uczniowie ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi", Warszawa 2010).

Wstępnej diagnozy dokonywano by na poziomie szkoły podstawowej. Oznacza to, że wszelkiego rodzaju badania, np. dotyczące dysleksji czy dysortografii, musiałyby odbywać się na tym etapie kształcenia. Trzeba przyznać, że pomysł ograniczyłby wszelkiego rodzaju kombinacje związane ze zdobywaniem przez uczniów zaświadczeń w celu obniżenia wymagań na egzaminach gimnazjalnych czy maturalnych.

Rozpoznawaniem trudności zajmą się szkolne zespoły do spraw specjalnych potrzeb edukacyjnych. W ich skład mają wchodzić nauczyciele, szkolni specjaliści, przedstawiciel organu prowadzącego, przedstawiciel poradni psychologiczno-pedagogicznej oraz rodzice ucznia. Zadaniem zespołu ma być m.in. rozpoznanie niepowodzeń szkolnych czy ryzyka specyficznych ocen trudności w uczeniu się, określenie sposobów zaspokajania potrzeb uczniów i ocena ich realizacji.

Każdy uczeń będzie miał wydaną przez poradnię - a wypełnioną przez szkolny zespół - Kartę Potrzeb i Świadczeń. Ma ona zawierać diagnozę psychologiczną, medyczną, wskazywać obszary, w których uczeń potrzebuje wsparcia, jego potencjalne zdolności i umiejętności, zalecane świadczenia, rodzaje udzielonego wsparcia oraz okresowe oceny efektywności działań. Wspomniany zespół będzie opracowywał indywidualne programy edukacyjno-terapeutyczne i decydował o zajęciach dodatkowych dla danego ucznia.

Wstępne rozpoznanie specjalnych trudności ucznia należałoby do nauczyciela działającego w porozumieniu z pracownikiem poradni psychologiczno-pedagogicznej. Tym samym poradnie musiałyby w większym stopniu zacieśnić współpracę ze szkołami. W celu ich odciążenia MEN zapowiada zniesienie obowiązku wydawania opinii w sprawie promocji uczniów klas początkowych.


Nowa fala szkolnej biurokracji

Wprowadzenie szkolnych zespołów do spraw specjalnych trudności edukacyjnych oraz Kart Potrzeb i Świadczeń brzmi jak ponury żart. Zwłaszcza że przedstawiciele ministerstwa zapewniają jednocześnie, iż starają się nie obciążać nauczycieli biurokracją. Istnieją szkoły, w których odsetek uczniów z trudnościami może sięgnąć kilkudziesięciu procent. Wszystko zależy od tego, jak będą interpretowane nowe przepisy. Czy w praktyce skończy się tylko na uczniach mających trudności określane zwykle jako "dysy" (dysortografia, dyskalkulia itp.) lub dotkniętych zespołem nadpobudliwości psychoruchowej (ADHD), czy - jak wskazują broszury ministerialne - zmiana obejmie również młodzież chorą, zaniedbaną środowiskowo, niedostosowaną społecznie oraz tę uzdolnioną? W tym drugim przypadku liczba uczniów wymagających szczególnego wsparcia znacząco wzrośnie. Może się zatem zdarzyć, że zespoły będą debatować nad formami dodatkowego wsparcia setek, a nawet jeszcze większej liczby uczniów. Nauczyciele będą zmuszeni do wypełniania na bieżąco i uzupełniania sporej liczby kart uczniowskich. Tym samym biurokracja zamiast się kurczyć, rozkwitnie jeszcze bardziej.

Jednak problemem może być nie tylko biurokracja, ale również finansowanie dodatkowych zajęć, wynikające z zaleceń wymienionych wcześniej zespołów. Najprawdopodobniej będzie to przepis martwy, gdyż organów prowadzących zwyczajnie nie będzie stać na dodatkową liczbę godzin w wyżej zakładanej skali. Chyba że w ramach nowych "godzin karcianych" zmusi się nauczyciela do pracy za darmo!

Zapyta ktoś: "Po co szukać dziury w całym?". Przecież pomysł, aby otoczyć specjalną opieką młodzież z trudnościami jest dobry. Problem w tym, że wiele szkół realizuje go już w praktyce. Przecież nauczyciele i pedagodzy szkolni na bieżąco rozpoznają problemy podopiecznych i w miarę możliwości i środków starają się je rozwiązywać. Różnica polega na tym, że dzisiaj jest to robione bez zbędnej biurokracji. Teraz zaś ministerstwo będzie ingerowało w pracę szkół odgórnymi uregulowaniami i zamiast ją uskutecznić, najprawdopodobniej ją spowolni. Nauczyciele zamiast dziećmi, zajmą się wypełnianiem papierków.



Upuszczanie emocji

Nowe reformy w szkolnictwie, jak wspomniano na wstępie, są promowane przez cykl konferencji przeprowadzanych w miastach wojewódzkich. Zastanawia sama idea takich konferencji organizowanych pod pretekstem konsultacji społecznych. Warto jednak podkreślić, że dyskutuje się tylko pewne szczegółowe rozwiązania związane z wdrożeniem reform. MEN nie pyta: "Czy akceptujecie nasze reformy?", ale: "Czy macie jakieś propozycje co do ich wdrażania? Jeśli tak, to może je uwzględnimy". W kuluarach jednej z wojewódzkich konferencji dało się słyszeć opinie nauczycieli, że i tak wszystko jest już ustalone.

Konferencje stanowią zatem swoisty wentyl bezpieczeństwa. Ludzie mają się wygadać, może nawet - poprzez przyjęcie przez ministerstwo jakichś marginalnych propozycji - poczuć się współautorami projektu, dzięki czemu mocniej zaangażują się w jego realizację. Wszystko sprowadza się zatem do zastosowania pewnej socjotechniki. Później zawsze będzie można powiedzieć, że "przeprowadzono szerokie konsultacje społeczne".

Takie marketingowe działania ministerstwa są nawet do pewnego stopnia zrozumiałe (choć trudne do zaakceptowania). Przecież w ramach szeroko pojętej demokracji wskazane są wszelkiego rodzaju konsultacje. Jeżeli jednak dodamy do tego koszty owych "konsultacji-promocji", to tego typu działania coraz trudniej zaakceptować. Oto w szesnastu miastach wojewódzkich zwołuje się dyrektorów i pracowników szkół oraz placówek oświatowych. Później, tych kilkaset osób wyposaża się w odpowiedni zestaw materiałów propagandowych, organizuje catering itp. Jeśli przyjmiemy, że owe konsultacje są jedynie klasycznym zabiegiem socjotechnicznym mającym na celu "wyprodukowanie zgody" (W. Lippmann), czyli zaakceptowanie reform przez nauczycieli, wówczas razi tego rodzaju rozrzutność. Podobny efekt, czyli wdrożenie narzucanych reform, można osiągnąć bez zbędnych kosztów. Przecież wszyscy wiedzą, że ministerstwo ma zazwyczaj zielone światło w mediach dla swoich zamierzeń i nie musi ich promować z taką pompą.

Pierwotnie: "Nasz Dziennik"

napisz pierwszy komentarz