Zrobieni w Eurobubla.

avatar użytkownika MoherowyFighter

19 lipca 2009 r. na portalu Niepoprawni.pl w notce, pt. (Pogadanki o Stanach Zjednoczonych Europy i Euro – cd. Czyli Moherowy Fighter Jaku’emu.) napisałem m.in.:

Co się zaś tyczy samego euro, to jako twór syntetyczny (bo też i oparty na samym sztucznym fundamencie koncepcyjnym), nie odzwierciedlający w jakimkolwiek stopniu gospodarki narodowej, równie szybko może zniknąć jak się pojawił, zaś poszczególne państwa mogą równie szybko wrócić do walut narodowych. Ma się rozumieć, że po takim „eksperymencie” nie będą to już te same waluty co wcześniej mimo, że ich nazwy mogą być przywrócone.

Dzisiaj otwieramy sobie „Rz” na zielonych stronach i czytamy wypowiedź Marka Cliffe’a (Co ze strefą euro?), głównego ekonomisty ING, mówiącego, że:

(…) w Europie również będzie musiało dojść do istotnych zmian. Z tego właśnie powodu – choć raczej się o tym nie mówi – istnieją obawy dotyczące utrzymania się w dłuższej perspektywie unii walutowej. Mówiąc inaczej: jest presja, by Niemcy przywrócili mocną markę. Dodam, że to akurat nie jest mój pogląd.

Prawda, jakże miło jest takie coś przeczytać? Ale do rzeczy. Cóż bowiem mogłoby doprowadzić do tego, by nastąpiło to co wyżej? Myślę, że odpowiedź na to leży w samej diagnozie Europy jako obszaru zamieszkałego przez około 0,5 mld. ludzi. Diagnoza ta wskazywać musi na coraz mniej korzystne zmiany, które zachodzą na kontynencie. Europa bowiem trawiona „eurosklerozą” ulega przyspieszonej degeneracji i atrofii intelektualnej, które nie mogą w jej organizm tchnąć nowego życia. Dzisiejsza Europa nie jest Europą Adenauera, de Gaulla czy też Churchilla. Ba nie jest to też Europa Kohla, Giscard d’Estaing’a lub Thatcher. To w większości były postaci z charyzmą, pokoleniową wizją i solidnym przygotowaniem do rządzenia. Można powiedzieć, że osobistości te reprezentowały pradawnego ducha wielkich europejskich władców, którzy wiele wieków temu formowali nowoczesne narody i państwa europejskie. Rozumieli ponadto głębokie mechanizmy, które doprowadziły do europejskiej świetności na przestrzeni 1,5 tys. lat. Byli również epigonami rzymskiego republikanizmu. Jednakże wraz z ich odejściem nastąpił zmierzch Europy konserwatywnej, chrześcijańsko-łacińskiej, narodowej i sensu stricte obywatelskiej. W powstałą w ten sposób pustkę z impetem wdarła się kultura bizantyjska – orientalna. To ona wniosła to wszystko, co powoduje uprzedmiotowienie człowieka, jego duchową sekularyzację oraz upadek moralny i etyczny. To ona także wstrzyknęła w starzejący się organizm Europy jady wewnątrz ją rozkładające. Demoralizację. Korupcję. Nieufność. Marnotrawstwo. To jest to wszystko, co niszczy tkankę gospodarczą, społeczną, polityczną, kulturalną społeczeństw i narodów. Nie mówię, rzecz jasna, że to wszystko nie występowało już dawniej. Oczywiście, że tak było. Jednakże w łonie Europy zawsze potrafiły się odrodzić te siły, które takim patologiom przeciwdziałały i to bardzo skutecznie. W końcuż nawet potężni, zdawałoby się, władcy byli detronizowani, wtrącani do lochów, stracani, wyganiani bądź też w jakikolwiek inny sposób karani, jak tylko narody europejskie uznawały, że ci władcy postępują wbrew racji stanu, niemoralnie bądź w sposób zagrażający przetrwaniu tych narodów. Zatem dawniejsze europejskie społeczeństwa posiadały mocniejszy „układ odpornościowy”, który, tak jak każdy organizm żywy, radził sobie z różnymi „toksynami” go atakującymi. Dzisiaj jest jednak inaczej. Co to kogo obchodzi, że jakiś premier zdefraudował środki publiczne? Że jakiś prezydent permanentnie oszukuje? Że jakiś minister, mer, burmistrz uprawia nepotyzm? Że jakiś biskup ma „na boku” kochanka? Że „ryba psuje się od głowy”? Otóż, nic. Nic to nikogo nie obchodzi, ponieważ w umysły ogromnej większości z powyższych 0,5 mld ludzi, jak złośliwy nowotwór, zagnieździła się znieczulica na różnorakie patologie.

Cóż to wszystko, zapytacie się Państwo, ma wspólnego z pieniądzem,. bo to wygląda na jakieś takie puste dykteryjki. Otóż, moim zdaniem, ma i to całkiem sporo. Bo też zatrzymajmy się przez moment i zastanówmy się choć trochę nad tym, czym jest pieniądz. Wiecie Państwo? Już wiecie? Pieniądz, Mości Państwo, jest ucieleśnieniem pewnej umowy. Owo ucieleśnienie przydaje owym brzęczącym blaszkom bądź szeleszczącym papierkom pewnego „ducha”, którego zadaniem fundamentalnym jest mieć pieczę nad wywiązywaniem się przez każdego z zobowiązania, jakie zaciągnął wobec kogoś innego. To z kolei ma gwarantować cały system państwowy, wraz z jego administracją, wymiarem sprawiedliwości i innymi jego instytucjami; i ma to być także wzmacniane przez zdrowy, uczciwy i sprawny system finansowy. Zapytajmy więc, czy to wszystko jest obecne w Europie. I chyba jest to pytanie retoryczne, wszak, jak już wiadomo, „ryba…” itd. itd. Europa jednak, jak panna w późnym wieku balzakowskim, tuszuje swoją brzydotę coraz grubszymi podkładami pomady, pudru, szminki i tuszu oraz operacjami plastycznymi. Czymś takim była, tzw. „Strategia lizbońska”, wg. której już w przyszłym roku Europa miała prześcignąć w rozwoju swoje „dziecię”, tj. Stany Zjednoczone Ameryki. Czymś takim miała być, tzw. „Eurokonstytucja”, gdzie jakby miało być więcej demokracji dla obywatela, lecz gdy ten wypowiedział się trzy razy w referendach, co o tym sądzi, to uznano za „niesłuszne”. Nie jest również wykluczone, że, tzw. „Traktat lizboński”, tj. „Eurokonstytucja” (wersja II, poprawiona), także okaże się niewypałem. Okazuje się również, że, jak zaczynają już przebąkiwać bankowcy, cała masa, tzw. Europejczyków został zrobiona w Eurobubla. Dlaczego? Tzn. nie dlaczego została zrobiona, boć to jest oczywiste, lecz dlaczego w Eurobubla.

By na powyższe odpowiedzieć trzeba zrozumieć, że euro jak też, tzw. „Specjalne Prawa Ciągnienia” (SDR – Special Drawing Rights), są swego rodzaju syntetycznymi znakami monetarnymi. Syntetycznymi, a zatem nie naturalnymi. Jakie bowiem były i są owe naturalne znaki monetarne, które znamy dzisiaj? Otóż są nimi te wszystkie, którymi do dzisiaj obracamy, a do których euro i SDR’y nie należą. Są to jednostki, które wykształciły się samoistnie z tych gospodarek, które reprezentowały. Z ich zasad społecznych, form ustrojowo-politycznych, stopnia i zakresu zorganizowania aparatu gospodarczego, ugruntowanej i zweryfikowanej praktycznie tradycji oraz szeroko rozumianego zaplecza instytucjonalnego i mentalności obywateli współtworzących narodowe bogactwo tych państw, które owe znaki monetarne reprezentują. W dużym skrócie można powiedzieć, że przeciętny Amerykanin znający historię dolara, z nim rodzący się i umierający, wie, że za tym znakiem monetarnym stoi zarówno powstawanie gospodarki amerykańskiej na przestrzeni trzech stuleci, jak i całego aparatu państwowego a także zweryfikowana jego wartość w czasach prosperity, zastoju oraz kryzysu. Wie ponadto skąd się biorą różnice w sile nabywczej owego znaku występujące pomiędzy stanami biedniejszymi a bogatszymi. Rozumie także, że ten sam dolar daje takie same zaufanie w obrocie gospodarczym czy to na Alasce, czy też na Florydzie, czy też w końcu w Main, Kolorado bądź Nowym Meksyku. Oczywiście, że to zaufanie jest permanentnie podkopywane, jednak, tzw. „przeciętny amerykański podatnik” zdaje sobie sprawę z tego, że tenże dolar, jako zmaterializowana wartość współtworzenia całego amerykańskiego bogactwa narodowego, posiada wielopokoleniową tradycję czego efektem jest sam dający się materialnie zidentyfikować rezultat owego współtworzenia bogactwa narodowego. Podobnie zresztą rzecz się ma w innymi znakami monetarnymi, w tym m.in. z najstarszym europejskim pieniądzem, tj. funtem brytyjskim. To są wieki praktyki i doświadczeń robienia ze sobą interesów pomiędzy obywatelami. To jest także okupieniem krwią w przypadku wojny lub potem i nakładem pracy (fizycznej bądź intelektualnej) możliwości robienia takich interesów. Tego wszystkiego ani euro ani równie SDR’y nie są emanacją. Dlaczego?

Ano dlatego, że zarówno euro, którego podstawą była, tzw. „Europejska Jednostka Pieniężna” (ECU – European Currency Unit), jak też i SDR’y, to pewnego typu statystyczno-ekonometryczne zapisy wyznaczające pewien „koszyk” walut, w skład którego wchodziły te, które obejmowały jedna bądź druga jednostka monetarna. Z tym akurat, że choć mówi się o nich „monetarna”, to powinno się to określać raczej mianem „rozrachunkowa”. W olbrzymim skrócie można przedstawić historię euro (ergo – ECU) następująco. Kiedy Schumann i spółka powoływali swoje Wspólnoty (tj. EWG – Europejską Wspólnotę Gospodarczą, EWWiS – Europejską Wspólnotę Węgla i Stali oraz Euroatom), to odbywało się to w formie wielostronnych umów międzynarodowych pomiędzy państwami-sygnatariuszami stosownych traktatów. W celu zapewnienia realizacji zapisów traktatowych w ramach tych trzech Wspólnot tworzono do tego rozrastającą się biurokrację zarówno na poziomie ponadkrajowym jak i wewnętrznym, krajowym. I tak na co dzień, miesiąc w miesiąc, rok w rok, owa biurokracja zarządzając różnorakimi procesami, regulowanymi w tych traktatach (notabene coraz bardziej puchnących i potężniejszych), w coraz większym stopniu zaczęła się gubić w materii jej podporządkowanej. Bo też, gdy należało zbadać zasadność wprowadzenia (bądź nie-) takich lub owych normatywów technicznych, handlowych, produkcyjnych itd. itd. względem jakiegoś towaru w obrębie kilku państw, to należało to przeliczyć zarówno pod kątem ich warunków gospodarczych (społecznych itd.) jak też dokonać ekwilibrystyk pomiędzy zmieniającymi się różnicami kursowymi poszczególnych walut tych państw, których owe procesy dotyczyły. Powiedzmy, że gdy należało przyjąć zasadność wprowadzenia pewnych normatywów dotyczących np. żarówek produkowanych w Wielkiej Brytanii, tak by mogło zostać to zaaprobowane na forum ponadkrajowym (wspólnotowym), to trzeba było określić, na ile poszczególne państwa wchodzące w skład danej Wspólnoty (w tym przypadku, EWG) są zdolne takie „brytyjskie” normatywy zaakceptować, jeśli w zamian za to musiały zgodzić się na takie lub owe określenie normatywów względem takowych lub innych towarów przez siebie produkowanych. I tak wobec tego należało przeliczyć zarówno potencjał gospodarki brytyjskiej, w zakresie produkcji żarówek, jak też i potencjały pozostałych państw w zakresie innych towarów, które brane były pod uwagę w procesie takiego przeliczania. I zrobić to w otoczeniu bezustannie zmieniających się kursów walutowych tych państw. A przecież dotyczyło to tylko „żarówek”. A co z całą masą innych towarów? Co z dobrami konsumpcyjnymi i inwestycyjnymi? Co z usługami? Zaznaczyć trzeba, że, tzw. „zwykły obywatel” nie miał bezpośrednio z tym wszystkim do czynienia, albowiem takie bądź inne ustalanie danych normatywów odbywało się ponad jego głowami, tj. na poziomie ponadkrajowym (tzn. sekretariatów i komisji danej Wspólnoty, agend rządowych, instytucji statystycznych, wreszcie regulacyjnego aparatu finansowego i gospodarczego). Tym się zajmowały wyspecjalizowane biurokracje. Biurokracja wspólnotowa jak również agendy rządowe coraz trudniej radzące sobie w zarządzaniu powyższymi procesami musiały znaleźć sposób na to, by jakoś skrócić sobie tą kalkulacyjną mitręgę, zaś jedynym wydawało się najbardziej rozsądnym elementem, nad którym należało „zapanować”, to były owe bezustannie zmieniające się kursy walutowe. Bo też po co wszystko przeliczać przez kursy funta do marki, funta do franka, franka do marki, marki do lira, lira, do franka itd. itd., skoro można to wszystko zrobić lepiej i przeliczać do jakieś ważonego indeksu (koszyka) tych walut?

Jak się z powyższym problemem uporano? Ano w gruncie rzeczy bardzo prosto. Zaangażowano bowiem naukowców (tj. ekonomistów, ekonometrów, matematyków, statystyków i specjalistów od finansów), którzy mieli opracować pewien model ekonometryczno-statystyczny. Do opracowywania tego modelu dołączyły się instytucje finansowe (tj. głównie banki centralne tych państw) oraz ośrodki statystyczne, których zadaniem było dostarczenie odpowiednich danych. I po pewnym czasie sformowany został pewien wspólny indeks (koszyk) walut, który służyć miał zarówno w celach kształtowania takich lub owych normatywów jak i rozrachunków międzypaństwowych. Właściwie „technologia” opracowywania tego indeksu (koszyka) była podobna do tej, która używana była (i jest) przy opracowywaniu, tzw. pochodnych instrumentów finansowych (kontraktów terminowych, opcyjnych i tym podobnych). Na tym się instytucje finansowe bardzo dobrze znają, gdyż robią to od niepamiętnych czasów. W dalszym ciągu, tzw. „zwykłego obywatela” to nie dotyczyło, gdyż on w swoich rozliczeniach stosował swoją walutę krajową. Rządy z kolei używały ECU w celach rozrachunkowy w odniesieniu do swoich wzajemnych zobowiązań, podobnie czyniły to banki centralne poszczególnych państw i pozostałe instytucje finansowe.

Z czasem, rzecz jasna, po ten środek rozrachunkowy zaczęły sięgać inne podmioty gospodarcze, w tym przede wszystkim koncerny transnarodowe. Polegało to na tym, że gdy np. niemiecki producent samochodów chciał z francuskim producentem ogumienia się rozliczyć, to podpisywał kontrakt opiewający na daną kwotę ECU. By móc taki kontrakt podpisać, to musiał mieć zdeponowaną w banku odpowiednią ilość marek, by w momencie realizacji kontraktu móc je „wymienić” na odpowiednią ilość ECU, zgodnie z obowiązującym „kursem” ECU do marki. Dopiero wówczas, gdy dochodziło do transakcji bank ten zgodnie z dyspozycją swojego klienta (tj. producenta samochodów) dokonywał tej „wymiany” i poprzez cały system rozrachunkowy informował bank, którego klientem był francuski producent opon, że dana wielkość ECU została „uwolniona” i można ją przypisać na rachunek dewizowy tamtego klienta banku. Tamten bank dokonywał z kolei „wymiany” ECU po „kursie” ECU do franka i stosowną wielkość waluty krajowej zapisywał na zwykłym rachunku francuskiego producenta opon. Takie operacje, ma się rozumieć, możliwe były jedynie w handlu zagranicznym. Oczywiście, że wraz z rozwojem i wzrostem zagranicznych operacji handlowych nastąpił też wzrost transakcji dewizowych w zakresie ECU. W końcu stało się to tak powszechne, że ECU jako jednostka rozrachunkowa osiągnęła stosunkowo wysoką „płynność” i zaczęła być równolegle używana z walutami krajowymi. Narastająca płynność owej jednostki rozrachunkowej zaczęła jednak tworzyć pewne zatory płatnicze, co skutkowało koniecznością ich „udrożnienia” poprzez jeszcze większe „umasowienie” tej jednostki rozrachunkowej. By to osiągnąć, zdecydowano się na rozpoczęcie jej używania tam, gdzie natężenie transakcji w obrocie masowym było dosyć wysokie. I tak na przykład pojawiać się zaczęły polisy ubezpieczeniowe, w których stosowane były przeliczniki względem ECU, jakieś kategorie lokat i kredytów, opłat za wycieczki zagraniczne itd. itd. W tym momencie można powiedzieć, że ECU „trafiło pod strzechy”, jednak w dalszym ciągu nie jako legalny środek płatniczy.

Nie da się nie zauważyć, że wszystko powyższe działo się w obrębie państw, które miały zbliżony poziom rozwoju gospodarczego, w których ludność miała tożsamą stopę życiową, w których dysproporcje były stosunkowo nieznaczne. Jednak pierwsze zaburzenia miały miejsce wtedy, kiedy następowało rozszerzanie się Wspólnot Europejskich o nowe państwa. Te, które dołączały do postanowień traktowych były zdecydowanie gorzej rozwinięte gospodarczo, społecznie i instytucjonalnie, ludność ich miała gorszą stopę życiową od państw najsilniejszych (tj. Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Włoch), zatem wznosiły one bagaż pewnego zapóźnienia i dysproporcji. To oczywiście rzutować musiało na kształtowanie się wspólnotowych normatywów, skutkując tym samym spowolnieniem rozwoju państw z grupy najsilniejszych. To wtedy zaczęła o sobie dawać znać, wspomniana powyżej „euroskleroza”. Rzecz jasna zaczęło się to także odbijać na „wartości” samego ECU, gdyż do tego koszyka włączone zostały waluty państw słabszych. W celu łagodzenia szoków integracyjnych zaczęto stosować szereg mechanizmów dostosowawczych, które, zgodnie z zasadą „łagodnego strojenia” (fine tuning), miały przede wszystkim wyrównywać dysproporcje gospodarcze. Trwało to aż do czasu, kiedy w 1988 r. na szczycie w Hanowerze padła propozycja ścisłej unii walutowo-gospodarczej. Można powiedzieć, że jest to moment, kiedy zdecydowano się na stopniowe wychodzenie z ECU w celu ukształtowania nowej waluty, nowej jednostki monetarnej. Program zawierał III etapy.

Etap I polegał można powiedzieć na całkowitym „umasowieniu” ECU, tzn. na zniesieniu kontroli wymiany walut, a zatem uwolnieniu w ten sposób potężnej ilości rezerwy kapitału, który miał być powszechnie dostępny. Etap II polegał skrótowo na opracowaniu nowej formuły nowego pieniądza, roboczo nazwanego „euro”, oraz na jego „obudowę” rozwiązaniami instytucjonalno-prawnymi. Etap III polegał przede wszystkim na zamrożeniu kursów walut narodowych do euro, by 1 stycznia 1999 r. zainaugurować jego w transakcjach bezgotówkowych, zaś dwa lata później wprowadzić go w formie gotówkowej do obiegu. Pół roku później nastąpiło całkowite wycofanie 12 walut narodowych, które weszły w skład euro.

Oczywiście w dalszym ciągu pozostaje otwarte pytanie o to, w jakim stopniu euro jest pieniądzem. Chociaż jest to legalny środek płatniczy, wprowadzony metodami administracyjnymi, to do jakiego stopnia odzwierciedla on to, co można by nazwać gospodarką europejską, skoro w trzech krajach europejskich on nie obowiązuje. Można zapytać czy gospodarki takich krajów, jak Wielka Brytania, Dania oraz Szwecja nie odpowiadają warunkom koniecznym do spełnienia, by być w strefie euro? Czyż może takie kraje, jak Cypr, Słowenia lub Słowacja są wobec tamtych lepiej rozwinięte, silniejsze, bardziej ustabilizowane? Rzecz jasna są to pytania retoryczne. Są one takimi tym bardziej, że rozszerzanie Unii Europejskiej (juz tym razem nie Wspólnot Europejskich) pogłębiło strukturalne dysproporcje pomiędzy poszczególnymi krajami na europejskim kontynencie. Tzw. kryzys finansowy mógł to jedynie wzmocnić. Dzisiaj coraz lepiej widać pogłębiającą się szczelinę pomiędzy państwami, tzw. „starej Unii” a państwami nowymi w tej strukturze integracyjnej, która jest o wiele głębsza niż wówczas, kiedy do pierwszych państw wspólnotowych dołączały następne. Same zaś państwa, tzw. „starej Unii” mają coraz bardziej narastające problemy wewnętrzne (starzenie się społeczeństw, kolosalna imigracja, wyhamowanie modernizacji i wiele innych), by mogły „przenieść” wstrząs porozszerzeniowy. Wydaje się także, że również „Traktat lizboński” może nie zapobiec temu, by strukturalnie, funkcjonalnie, instytucjonalnie oraz społecznie i gospodarczo Unia Europejska w połowie nie pękła. Zaś jeśli tak się stanie, to pozostałe części zaczną się również rozpadać. Z kolei z samego euro pozostanie wtedy masa zadrukowanych kawałków papieru wartych w cenie makulatury.

napisz pierwszy komentarz