Turystyczna, Tyrolska, Biwakowa, Śniadaniowa, Mielonka Wieprzowa, Gulasz Angielski, Chopped Pork. Siedem nazw jednej konserwy, najczęściej jednak występującej jako Turystyczna. Ohydna mieszanina czerwonego i białego mięsiwa, zdobnego w ochłapy białego tłuszczu i galaretkę o barwie rosołu. Przy otwieraniu puszka, w której siedzi, kaleczy dłonie. Zawartość smakuje tak jak wygląda, czyli podle. Konserwa Turystyczna wykarmiła pokolenia wędrowców. Jest legendą szlaków.


 

Przez prawie piętnaście lat rozmowy o przygotowaniach do wyrypy z plecakiem zaczynały się od tematu kulinarnego. - Co kupujemy? - pytałam towarzysza podróży. - Konserwę Turystyczną... - wzdychał tenże i zapisywał obowiązkową pozycję na karteczce. Bo wiadomo było, że dokądkolwiek pójdziemy, ta jedna potrawa będzie dostępna w każdym wiejskim sklepiku. Duża, okrągła puszka z charakterystyczną zieloną naklejką musiała znaleźć się w plecaku, chociaż ciążyła niemiłosiernie. Już po wejściu do jakiegoś sklepu albo szopu (w orginale - shop) w chłodni widać było sterty tego produktu, i to w sąsiedztwie drugiego przeboju turystycznego imieniem Pasztet Prochowicki. Kiedy w worze pokutnym, jak kiedyś nazywałam duże plecaki ze stelażem wewnętrznym, znalazło się pięć egzemplarzy, mieliśmy spokojną głowę, jeśli chodzi o śniadanie i wystawny obiad.


Bo konserwa była bardzo wydajna. Otwierana silną ręką Mańka puszka mieściła w sobie mięso wieprzowe i odpadopochodne o konsystencji bloku. Czerwone w białe punkciki. Do mięsa należało  się wprzódy dokopać, odgarniając wspomniany na początku tłuszcz. - Chcesz galaretkę i łój, czy mam wywalić? - mówił Maniek ze wstrętem i odwracał się w stronę kubełka. Chciałam, bo nie było masła. Wtedy on kroił finką ów blok i tak powstałę plastry nakładał na kromki suchego chleba. Rozsmarować się tego nie dało. Ale to nic. Po jakimś długim dystansie przebytym o suchym pysku rzucałam się na kanapki jak na bułkę z szynką. Turystyczna znakomicie zapychała żołądek.
 

Była świetna jako podstawa śniadania (w latach 80. tak rzeczywiście bywało, w domu, słabo pamiętam, ale wiem, że wtedy dominowała wersja Gulasz Angielski) - najlepiej z surowym ogórkiem albo pietruszką  zieloną (wtedy czuć było jakikolwiek smak...). Sprawdzała się także jako wypełniacz innej nieśmiertelnej potrawy włóczykijów:  makaronu z sosem pomidorowym. Słowem, Konserwę Turystyczną można było wmieszać do każdego dania z wyjątkiem deseru (tj. może się mylę, w każdym razie  nie próbowałam), a ci, dla których gotowaliśmy na obozach, nawet nie pytali, co jedzą. I ja sama jadłąm łapczywie. Jedynym problemem było to, że jeśli nie popiłam  Turystycznej odpowiednią ilością gorącej herbaty, czułam w żołądku jakoby worek kamieni... Ale kiedy uczta odbywała się akurat na Orlej Perci, nie było czasu myśleć o żołądku. Liczyła się siła, jaka wstępowała w ręce i nogi po wrąbaniu czterech kanapek z różową nawierzchnią.

Konserwa miała też tę zaletę, że była tania i ogólnodostępna. Widywałam ją sklepie osiedlowym, wiejskim, półwiejskim, jak i swego czasu na stacji w Krynicy Górskiej. Przed każdym kolejnym obozem w Tatrach robiliśmy hurtowe zakupy tego specjału i prawdę mówiąc, gdy otwierałam spiżarnię i patrzyłam na sterty puszek, myślałam z ulgą: "No, to nie zginiemy....". Trzecią jej zaletą było to, że gabaryty i waga skłaniały męskich uczestników wycieczki do składania uprzejmej propozycji: "Daj, ja ją wezmę do swojego plecaka. Ty lepiej nieś pasztet w plastykowym pudełku".


Prawda jest też taka, że wszyscy mieliśmy jej po pewnym czasie dość. Waga, ciężkie do rozcięcia wieko (trzeba było mieć porządny otwieracz albo finkę właśnie) i smak papieru powodowały, że pod koniec lat 90. ubiegłego wieku nasza uwaga zaczęła przesuwać się w kierunku tuńczyka w puszce z samootwieraczem.  Ale tuńczyk, choć delikatny, nie mógł już tak skutecznie zapchać żołądka po przejściu jednego pasma Beskidu Sądeckiego...  Ostatnio myślałam o tej konserwie z czułością. Ktoryś serwis, w którym szukałam fotografii owej legendy Tatr, zaproponował  nawet:  "Ustaw obraz jako tapetę" -  wystarczyłoby więc jedno moje kliknięcie, by puszka z Konserwą Turystyczną stała mi się tapetą na pulpicie kompa!

Karkonosze, Kotlina Kłodzka, Bieszczady i całe Tatry. To wszystko przeszłam głównie na konserwie (i może Pasztecie Prochowickim, o, i Paprykarzu Szczecińskim!). Do dziś pamiętam głodowe osłabienie, dotyk ciepłych od słońca kamieni, o które się opieraliśmy, i rzucanie się na stertę kanapek; trzymanie kromki obiema rękami, wbijanie w nią zębów i błogie uczucie napływu nowych sił. To Turystyczna lądowała na wszystkich ławkach przystanków PKS, to nią rzucaliśmy do siebie nawzajem, siedząc w trawie nad potokiem, no i to góry Turystycznej kroliliśmy w kuchni, przygotowując makaron z sosem dla 40 osób... Mimo że wstrętne mięso, to właśnie ona przypomina mi cudowne krajobrazy widziane z  wrześniowej Orlej Perci, deszcz na szlaku, odludzia... Ostatnio występuje w wariacji Familijna i Uniwersalna.  Ale nie - ta moja oryginalna była z Sokołowa! Jedyna Konserwa Siedmorga Nazw. 



----

Przy okazji odpowiadam na liczne pytania dotyczące Łyżeczkowo-Sosenkowej książki, która miała swoją premierę na ostatnich urodzinach Salonu24.pl:  książkę można  w tej chwili kupić wyłącznie u Pani Łyżeczki, kontaktując się z nią przez adres: pani.lyzeczka[at]poczta.neostrada.pl.