Wrestling polityczny.

avatar użytkownika MoherowyFighter

Ha, fajne, nie? No, kto by pomyślał? Pana się chyba jakieś żarty trzymają, że Pan w ten sposób. Nooooooo nieeeeee, to już przesada. Ludzie, czy on zwariował? Czyż nie mam racji, że niejeden tak zareagował, gdy przeczytał tytuł poniższego wpisu? Noooooo, oczywizda, że mam. Już widzę na swojej plazmie kwaśne miny Wytrawnych Analityków Politycznych. Grymasy konfuzji sympatyków tego lub owego. Szyderczy wykrzyw co łebskich gości. I osłupienie zdezorientowanych. No widziała Pani, czego ten Moherowy Fighter nie wymyśli!?  A ja tak sobie siedzę w ciepłym domku przed plazmą, i coraz bardziej widzę, że ten trwający już dwadzieścia lat polityczny kociokwik jest swego rodzaju mieszaniną klimatów kafkowskich i przygód Dobrego Wojaka Szwejka. Z tego jest taki pure nonsense, że nasi krajanie, im bardziej..., tym bardziej... A im bardziej się starają, tym bardziej im coś nie wychodzi. Dlaczego? Moim zdaniem dlatego, że znakomita ich część jest pasjonatami jedynej w swoim rodzaju grze, którą określam jako „wrestling polityczny”. Dlaczego wrestling i dlaczego polityczny? 

Co to jest wrestling? Pewnie wielu z Państwa o tym wie, ja jednak przypomnę. To jest taki rodzaj zapasów amerykańskich, w których dwóch zawodników na ringu używa „morderczych” ciosów, kopnięć, bloków i chwytów, by pokonać przeciwnika. Jest to przeważnie efekciarskie, kiczowate, tandetne i zadowalające poślednie gusta tłuszczy, która kibicując jednemu bądź drugiemu zawodnikowi reaguje nieomal atawistycznie. Różni się to jednak od starożytnych igrzysk tym, że o ile wtedy zwycięzca musiał rzeczywiście zabić pokonanego, to w tym przypadku pokonany jest co najwyżej sprowadzany na noszach, by za jakiś czas znowu stanąć do „walki”. Nie mówię, rzecz jasna, że wypadki się nie zdarzają, i są przy tym ofiary śmiertelne, lecz mimo to są to wyjątki. Napisałem „walki” w cudzysłowie, bo też i na tym polega sedno tej gry. Mianowicie, mimo że owe ciosy, kopnięcia, bloki i chwyty wyglądają na mrożące krew w żyłach, to są one perfekcyjnie markowane przez zawodników. Tysiące godzin ćwiczeń, by móc tak naturalistycznie wyprowadzić i przyjąć cios, kopnięcie, zastosować blok bądź trzymanie, pozwalają na to, by laik nie dostrzegł tego, że jest to wszystko dla picu. Że jest oszukiwany. Eksperci się zbytnio nie kwapią do tego, by temu laikowi wyjaśnić, gdzie jest robiony w bambuko, bo też nie zamierzają podcinać gałęzi, na której siedzą. A są nią krociowe kontrakty, w których sztabom takich lub owych zawodników doradzają jak zainscenizować najlepiej sprzedające się „mordercze” sceny. To jest całe misterium obrazu, dźwięku i ruchu, w którym każdy element jest precyzyjnie planowany, rozpisane jest to na różne scenariusze, zaś sędzia pilnuje wiernego tego trzymania się. Owe wypadki śmiertelne są właśnie rezultatem nie dopilnowania przestrzegania scenariusza. Powiedzmy, że są to błędy systemowe. Zapewne, gdy się chce obejrzeć stan terminalny jakiegoś zawodnika, to wybiera się pełno kontaktowy boks, kick-boxing bądź jakąś inną z wschodnich sztuk walki, gdzie reguły dopuszczają unicestwienie przeciwnika, a nie wrestling, który jest w swoim sednie kuglarski i hochsztaplerski. 

Ważne jest co innego. Mianowicie, by widz oglądający walkę miał uczucie grozy, dramatu, heroizmu oraz trwogi. Bo też weźmy sobie to, że taki widz domyśla się tego, co by się z nim działo, gdyby to on był na ringu, i na tą myśl skóra jemu cierpnie. Więc woli ten swój strach przenieść na któregoś z zawodników, by jeden z nich za niego „zbierał baty”. Za to ten widz płaci i tego wymaga. Wrestling działa zatem terapeutycznie w ten sposób, że obserwator może zlikwidować swoje napięcie poprzez uczestnictwo w kontrolowanym starciu dwóch osobników, z których jeden zostaje pozornie pokonany. Z punktu widzenia obserwatora takie odreagowanie jest bardzo ważne, gdyż siedząc na widowni ma doskonałą okazję do skanalizowania swojej agresji, furii, wściekłości, napięcia, frustracji i gniewu, zamiast na członkach swojej rodziny, sąsiadach, znajomych, kolegach z pracy czy innych członkach społeczności... np. psach i kotach. Nie ma to rzecz jasna żadnego później znaczenia, że po starciu obaj osobnicy mogą się razem gdzieś spotkać, i razem opić udane widowisko. Obserwator jest zaspokojony, i to jest wliczone w cenę biletu. 

Podobnie ma się rzecz z, tzw. demokracją parlamentarną (zaś w moim ujęciu wrestlingiem politycznym), którą ktoś wykoncypował po to, by cała masa ludzi, mających do siebie wąty, miast na ulicach naparzać się „na zabój”, wyłaniała z siebie takich „wrestlerów”, którzy w eleganckim świecie dostojnego parlamentaryzmu mają ze sobą się ścierać, zaś to nazywa się „debatą publiczną”. Kiedyś w czasach przedtelewizyjnych areną takiej „walki” był gmach parlamentu, zaś po wynalezieniu telewizji ów „ring” zaczął coraz bardziej przesuwać się w to miejsce. W dalszym jednak ciągu ów gmach parlamentu ma służyć odbywaniu takowych widowisk lecz coraz bardziej mają one charakter pewnej „rozgrzewki” przed tym, co tłuszcza ma dostać na ekrany telewizorów, jako turnieje główne. 

Według tego paradygmatu, przed kolejną zmianą parlamentarnego „sezonu” wyznaczani są zawodnik pozytywny (tzw. „face”) i negatywny (tzw. „heel”). Wokół jednego i drugiego coraz bardziej narasta wrzawa, rozkręca się „publicity” w formie tysięcy artykułów prasowych, setek wywiadów telewizyjnych i radiowych samych zawodników i ich otoczenia, wydawana jest o nich literatura (zarówno poważna jak i nieco swobodniejsza), błyskawicznie powstają ich fankluby, organizowane są spotkania z kibicami..., no generalnie cały ten polityczny parlamentarno-medialny „szoł biznes” ma zapewnioną prosperity i żniwa. A są tego olbrzymie kadry – redaktorzy, dziennikarze i publicyści; zapewniający cały „know-how” politolodzy, psycholodzy społeczni, socjolodzy, prawnicy, ekonomiści i historycy; spece od reklamy politycznej, mowy ciała, wizażyści, logopedzi i psychoterapeuci; fachowcy od finansów, organizacji, zarządzania i doboru kadr; właściciele i wydawcy mediów wszelakich; kadry partyjne i ich pomocnicy... No całe bataliony pracujące na rzecz jednego zawodnika lub drugiego. Z tym, że nimi mogą być większe zbiorowości, tzn. zorganizowane formacje partyjne, a niekoniecznie pojedynczy ludzie. Zaś na zapleczu obaj zawodnicy są bezustannie trenowani. Ćwiczona są ich gestykulacja, postawa, wysławianie się, spojrzenie, dobieranie argumentów, umiejętność logicznego wypowiadania się w warunkach stresu, kontrargumentowania, znajdowania lub tworzenia bon motów, przejmowania inicjatywy, opanowywania się, prowokowania, znajdowania słabych i mocnych stron przeciwnika, żartowania, znajdowania się i poruszania się w różnych środowiskach.... Całe długie godziny treningu. Od czasu do czasu następuje wyjście jednego i drugiego zawodnika do kibiców, by permanentnie podtrzymywać u nich do siebie sympatie. 

W czasie po zmianie parlamentarnego „sezonu” obaj zawodnicy trafiają na ów „ring” parlamentarny, by ze sobą toczyć „zażartą” walkę, jakby była ona „na śmierć i życie”. Całe te bataliony zaplecza wiedzą doskonale o tym, jakie „ciosy”, „chwyty”, „bloki”, „uniki” i „kopnięcia” będą stosowane. Że będą „kwity” i inne brudy jako swego rodzaju „ciosy” i „kopnięcia”. Że będzie obstrukcja jako swego rodzaju „bloki” i „chwyty”. Że będą konferencje, briefingi i szybkie wypowiedzi dawane w przelocie do kamer i mikrofonów jako swego rodzaju „uniki”. Jednakże to wszystko odbywać się musi w scenerii gmachu parlamentarnego, w której „rundy” takiej walki służą zasadniczej rozgrzewce przed starciem głównym, mającym miejsce w studiach telewizyjnych i radiowych oraz redakcjach prasowych. Wszelako właśnie to w tym miejscu „face” i „heel” mają swoją zasadniczą „arenę” walki, gdzie odbywać się mają "zakontraktowane" pojedynki przed pałającą morderczą żądzą widownią. Nie wiem z czego to wynika, lecz mogę się domyślać, iż stoją za tym jakieś racje, z których być może polityczne nie muszą należeć do najważniejszych. Jakieś może to są „przenikania” pomiędzy zapleczem jednym a drugim, nie wyjawiona wiedza, wpływy jakichś sponsorów....? A może zwyczajny narcyzm, próżność i pycha? Nie wiem. Wiem natomiast, że ani jeden polityczny zawodnik ani drugi nie może zrezygnować z tego, by codziennie nie odbyć telewizyjnego (rzadziej radiowego bądź prasowego) starcia na oczach (bądź uszach) milionów. Ich werdykt jest ogłaszany w formie cotygodniowych (lub coraz częściej, codziennych) wyników sondażowych, z których zaplecze obu wyciąga stosowne wnioski i pod ich kątem modyfikuje taktykę oraz strategię. 

Mimo, iż permanentnie na oczach i uszach milionów widzów i słuchaczy dochodzi do medialnej „jatki”, to jednak obaj zawodnicy wyglądają jakby nawet nie poczynili większego wysiłku, dalej wykazują żywotność i realizują swoje interesy, prowadzą życie prywatne i wyglądają na niezagrożonych. Rzecz jasna, ktoś tam z ich otoczenia może zostać znaleziony w dramatycznych okolicznościach, jednak takie sytuacje są bardzo szybko przez zaplecze wyciszane i nie znajdują wyjaśnienia. Podobnie, jak ma to miejsce w przypadku zapasów amerykańskich. Sami zaś „face” i „heel” starają się od takich zdarzeń uciekać. 

I teraz, tak się nad tym wszystkim zastanawiając, to czy nas, obserwatorów tego tandetnego widowiska owego wrestlingu politycznego, nie zaczyna mdlić ów pozór „zażartej walki” jednej i drugiej strony, z której to „walki” dosłownie nic nie wynika, scenariusz jest oklepany, facjaty się opatrzyły, wszystkie chwyty zostały po wielokroć pokazane, zaś ogłuszający ryk megafonów i kibiców do złudzenia przypomina pandemonium. Szanowni Państwo, ci zawodnicy, to już dawno zakasowali sutą gażę, a po wyjściu z „hall” spotykają się gdzieś, by opić kolejny sukces w postaci zrobienia w bambuko wszystkich na widowni. Całość natomiast jest tylko medialną i wirtualną naparzanką.

Etykietowanie:

napisz pierwszy komentarz