Debata po polsku
FreeYourMind, sob., 20/06/2009 - 09:33
Jako człowiek tępy wziąłem się za lekturę tekstów mądrzejszych ludzi i to w kontekście poważnych rozważań o polskiej suwerenności, ale po przeczytaniu tychże wypowiedzi czuję się jeszcze bardziej tępy. Oczywiście, mogę to samopoczucie uzasadnić w ten sposób, że należę do tych beznadziejnych przypadków, do których można mówić, jak do ściany, z drugiej jednak strony, jeśli człowiekowi restauracja robi apetyt na porządny posiłek, a w rzeczywistości podane są ciepłe kluchy, to choćby nie wiem jak się ten człowiek wytężał, to się nie zachwyci taką strawą. Specjalnością kuchni pn. „Rzeczpospolita” jest takie organizowanie debaty publicznej, że dopuszcza się ekspertów tylko z jednej strony, choć oczywiście pięknie się oni między sobą potrafią różnić. Czasami „Rz” udziela swych łamów także osobom reprezentującym poglądy wyjątkowo skrajne, jak A. Cała, S. Sierakowski, S. Żiżek czy W. Kuczyński, poglądy, od których normalnemu człowiekowi włosy siwieją w przyspieszonym tempie, robi to jednak (ta redakcja) wiedziona zapewne założeniem, iż konflikt w sferze debaty publicznej stymuluje tę debatę, co przekłada się na wzrost poczytności gazety. W tym jednak względzie „Rz” upodabnia się do „GW” czy pewnej gazety na de, której naczelny kazał się całować w de. Piszę to bez urazy, bo i tak „Rz” nie jest gazetą moich marzeń – śledzę tam publicystykę paru sensownych autorów, tudzież co ciekawsze wypowiedzi rozmaitych historyków, lecz wielkich złudzeń nie mam, niestety.
No i rzuciłem się na dyskusję ekspertów „Rz” dotyczącą suwerenności, przy czym, co warto dodać, P. Lisicki uznał we wstępie, że to refleksja dotycząca „podstawowych pojęć współczesnych”, co od razu wprowadziło mnie w stan konsternacji, wydaje mi się bowiem, że dyskutowanie o terminologii jest sprytnym sposobem na odejście od debaty o rzeczywistości. Dyskutując do upadłego o kwestiach językowych możemy po długich deliberacjach co kto pod czym rozumie dojść do zgoła jałowej klasyfikacji możliwych stanowisk (jałowej, bo wystarczy wziąć co lepszy podręcznik w danej dziedzinie, a tam wszystkie stanowiska się znajdzie z dokładnym opisem), sporządzić protokół pojęciowych rozbieżności, dopić kawkę i rozjechać się do domów. Tak zresztą wielu intelektualistów potrafi spędzać swój cenny czas i nawet zarabiać w ten sposób jakiś całkiem wymierny grosz. Wartość tego typu dyskusji sprowadza się wyłącznie do erudycyjnych popisów interlokutorów oraz dydaktycznego przesłania dla potencjalnych słuchaczy. Podejrzewam jednak, iż Lisickiemu tak się tylko powiedziało, tzn. chodziło mu, by debata była mądra i o ważnych sprawach, a że tak to ubrał w słowa, no to już trudno.
Śledzę już te polskie debaty wiele lat, choć ze szczególną wnikliwością debaty w III RP, bo w tymże państwie podkreśla się z naciskiem, że uzyskaliśmy stan wolności, niepodległości, suwerenności, podmiotowości, demokratyczności etc. Jeśli zaś żyjemy w wolnym kraju, gdzie jest wolność prasy, wolność słowa, a nawet wolność demonstrowania publicznego dowolnych stanowisk (poza tymi, które są niby zakazane przez konstytucję, choć, jak wiemy, propagatorzy komunizmu niewiele sobie robią z tych zakazów), to – tak mi się tępo wydaje – debata wokół kwestii państwowej suwerenności, podmiotowości, niepodległości – winna zbierać osoby reprezentujące wszelkie stanowiska, a nie tylko, co tu dużo kryć, prounijne. W ten sposób bowiem osiągamy debatę o charakterze: „Unia tak, wypaczenia nie”, co przypomina dość nieodległe czasy peerelowskich (krytycznych jak diabli, ma się rozumieć) rozważań nt. socjalizmu.
Jako człek tępy zadaję sobie podstawowe pytanie: jak możliwa jest suwerenność w sytuacji, gdy prawo danego kraju jest całkowicie podporządkowywane „dyrektywom unijnym”. W momencie, w którym to, jak mam działać w moim kraju, jest regulowane przez jakichś nieznanych mi, żyjących za górami i za lasami, eurokratów, moje obywatelskie wolności są regulowane przez ludzi, z którymi nie mam nic wspólnego. O ile w przypadku regulacji prawnych tworzonych przez polskich parlamentarzystów mogę w ostateczności pojechać pod sejm czy senat, wydzierać się na ulicy, a nawet palić kukły poszczególnych politycznych bałwanów, o tyle w przypadku euroregulacji mogę eurokratom klasycznie „skoczyć”. Owszem, zdarzały się wyprawy np. polskich stoczniowców do Brukseli, ale jako przeciętny „obywatel UE” musiałbym się nieźle nachodzić, by zebrać ekipę ludzi gotowych protestować w „stolicy UE” przeciwko jakimś chorym przepisom unijnym.
Ta dysproporcja nie zachodzi w odwrotną stronę. Euroregulacje mogą w każdej chwili wkroczyć w moje prywatne życie i co więcej poddać je surowej penalizacji. Chodzi nie tylko o np. szerzenie homofobii czy ksenofobii (jeśli ktoś pamięta, do ksenofobii zaliczono w jednej z ekspertyz opracowanych przez polskich „naukowców” poglądy antyunijne, czyli np. porównywanie UE do ZSSR), ale o to, kiedy i gdzie palę papierosy, jak wychowuję dzieci, jaki, wg mnie, jako rodzica, powinien być system edukacji w moim kraju etc. Im bardziej zaś będę protestował przeciwko wkraczaniu eurokratów na mój prywatny teren, tym gorzej będzie wyglądać moja sytuacja, bo – co znamy już z komunizmu – każdy, kto się rzuca przeciwko systemowi, zasługuje na odpowiednią karę.
Polacy kłócili się o kształt ojczyzny zarówno w okresie międzywojennym, jak i okupacyjnym. Potem, czyli za zsowietyzowanej Polski, spory przeniosły się, rzecz jasna, na emigrację (w „Polsce Ludowej” deliberowano głównie jak unowocześniać i uatrakcyjniać socjalizm). Po 1989 r. natomiast do żadnej poważnej debaty nt. kształtu Polski nie dopuszczono. Z początku – czego już wielu nie pamięta - mazowiecczyzna będąca u władzy nie chciała nawet słyszeć o wychodzeniu z „Układu Warszawskiego”, „RWPG” oraz wyprowadzaniu sowieckich wojsk. Dopiero potem nastąpił „zwrot ku strukturom europejskim”. Wspominam o tym, ponieważ zarówno początkowa (po „obaleniu komunizmu”) opcja prosowiecka, jak i następna, prounijna, nie podlegały jakiejkolwiek dyskusji. Z czasem opcja prounijna przyjęła postać wprost histerii, w ramach której tępiono bezwzględnie jakiekolwiek formy sprzeciwu wobec „integracji” (tu również „Rz” miała swoje trzy grosze) – tak więc cały mainstream „nie widział alternatywy”, grożąc eurosceptykom Białorusią, ZBiR-em i innymi formami geopolitycznej degradacji. W rezultacie, co należy podkreślić, nie wypracowano żadnej sensownej strategii dotyczącej roli Polski w Europie – co było naturalną konsekwencją „debaty”, w której wszyscy mają takie samo zdanie – zarówno komuniści świeżo „nawróceni” na Zachód, jak i ludzie reprezentujący prawicę. Efekty tego widzimy dziś, kiedy jedynymi celami politycznymi naszego kraju są obsady stanowisk w establishmencie unijnym. Jedynymi, powtarzam.
Podstawowy problem, jeśli już mowa o „suwerenności Polski”, polega na tym, że – co chyba każdy widzi gołym okiem, choćby nie wiem jak euroentuzjastycznie był nastawiony - „UE” traktowana jest instrumentalnie przez państwa najsilniejsze na Starym Kontynencie, natomiast Polska jako kraj „wschodzący” pod wieloma względami, nie tylko ekonomicznymi, nic nie ma do powiedzenia i nie będzie mieć z prostego powodu – jest bowiem polityczną, gospodarczą, militarną i kulturową mizerotą. Mizeria Polski to jednak zasługa naszego establishmentu politycznego, który przez 20 lat nie umiał wyzwolić ani potencjału ekonomicznego, ani kapitału społecznego, co oczywiście nie przeszkadzało politykom żerować i opychać się konfiturami władzy. Jestem pewien, że pozycja Polski byłaby inna w Europie, gdyby od samego początku myślano o Polsce jako suwerennym kraju, który może stać się rzeczywistym partnerem krajów zachodnich – kłopot jednak w tym, że wcale tak o Polsce nie myślano. Establishment od samego początku traktował nasz kraj jak zbędny balast, którego należy się pozbyć jak najszybciej, „zatopić w strukturach unijnych”, a potem już wszystko pójdzie z górki. Otóż skrajną głupotą polityczną (choć można tu mówić pewnie o czymś więcej niż głupocie) było sądzenie, że integrowanie Polski z „UE” niejako automatycznie wyniesie nasz kraj na poziom zachodni. Jeśli nie zadbano o to, by polskim obywatelom zapewnić jak najlepsze warunki do startu życiowego i zawodowego po „obaleniu komunizmu”, to szaleństwem było oczekiwanie, że zrobi to za polskich polityków, prawodawców etc. eurokracja.
Zwolennicy „UE” i „pogłębiania integracji” potrafią przywoływać np. argument tego typu, że można sobie swobodnie podróżować po kontynencie, a zwłaszcza zatrudniać się w innych krajach. Czy to miałby być największy sukces geopolityczny Polski? To, że obywatele tego kraju mogą pracować na rzecz innych państw? Już w tym myśleniu ujawnia się patrzenie na Polskę jako kraj II kategorii, jako państwo niesuwerenne, słabe, bylejakie i niewarte zachodu. Nie trzeba bowiem być jakimś wielkim politologiem, by wiedzieć, że o potędze państwa przesądzają dostatnio żyjący obywatele, silna gospodarka i silna armia. Tego zaś nie mamy od 20 lat i nie zapowiada się, byśmy to w najbliższym czasie osiągnęli - mówienie więc o niuansach suwerenności wydaje mi się jakąś intelektualną perwersją albo typowo polską komedią w iście gombrowiczowskim stylu.
http://www.rp.pl/artykul/61991,322568_Po_co_nam_suwerennosc_.html
- FreeYourMind - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
9 komentarzy
1. No i
Pozdr.
-------------------
GW nie kupuję.
TVN nie oglądam.
TOK FM nie słucham.
Na Rysiów, Zbysiów i Mira nie głosuję.
2. o niuansach suwerenności wydaje mi się jakąś intelektualną perwe
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
3. Jak pijany płotu
4. Dzis Politycy to sprzedajne cwaniaki a tamci chcieli dla Polski
5. Przemo
6. Marylo
7. skywalker07
8. WiKat
9. cholera, zaczynam się bać