Prezydent jako ostatni bastion "liberalnej demokracji" (na przykładzie veta ustawy degradacyjnej)

avatar użytkownika hrponimirski

Kolejne veto prezydenta daje (niestety) okazję do kontynuowania przemyśleń na temat filozofii polityki, którą tu Państwu serwuję. Jak mniemam swoich stałych i uważnych (!) czytelników nie powinienem zaskoczyć, gdyż ta kontunuacja jest "ciągła" i to co napiszę jest naturalną konsekwencją moich poprzednich rozważań. (Okazja trochę minęła w skutek niewładności dotychczasowego dokończenia tegoż tekstu, ale w sumie chodzi o te "rozważania", a pretekst to pretekst... nomen omen.)

Na początek jednak pewien pozorny "zwrot akcji". Otóź moim marzeniem było, żeby Polska miała prezydenta vetującego wszystkie bez wyjątku ustawy. Wynika to mojego umiłowania wolności, które stoi w sprzeczności z paradygmantem państwa demokratycznego (choć paradoksalnie większość "nowoczesnych" uważa go za dogmat).

Z demokracją wiąże się pojęcie, że "naród jest suwerenem". Oznacza to ni mniej ni więcej, że o żadnej etyce nie może już być mowy i naród arbitralnie decyduje jest dobre a co złe (głębsze filozoficzne uzasadnienie podam w następnej notce - łącznie z renesansowym tłem historycznym, bo tak "głęboko sięga ta królicza nora".) Ponieważ naród nie sprawuje władzy bezpośrednio (współczesne demokracje są w domyśle "pośrednie"), istnieje de facto dyktatura parlamentu. Dyktatura parlamentu różni się tylko tym od dyktatury jednostki, że odpowiedzialność jest rozproszona i trudniej znaleść winnych. To może mieć pewne swoje plusy, jak to że wielu osobom ciężej się dogadać i to prawo, którym uświetnią życie swoim obywatelom może być wprowadzone później (niż w przydpadku "osobistej" dyktatury). Niestety jest to tylko odroczenie "wyroku" a inflacja prawa postępuje tak czy siak. Co ciekawe parlament zyskał dzięki komunizmowi pewną "mentalną" ochronę, no bo przecież już nie wypada stosować zbiorowej odpowiedzialności. Komunizm mocno się więc przyczynił do rozwoju demokracji. Jak już tu tłumaczyłem niejednokrotnie – mimo trójpodziału władz, a de facto kompletnie w zgodzie z tym postulatem – władza parlamentu jest władzą najważniejszą, gdyż inne władze działają wg prawa tworzonego przez parlament – władza wykonawcza (jak sama nazwa wskazuje) wykonuje a władza sądownicza (nomen omen) sądzi.

Jeśli ktoś miał jakikolwiek kurs z zarządzania ("Trzeba mieć maturę i kursy niektóre" z jednej strony, choć "Nie matura, lecz chęć szczera zrobią z ciebie oficera" – do czego zaraz dojdziemy) to powinien wiedzieć, że jest coś takiego jak "właściciel procesu" i "manadżer procesu". Właściciel procesu odpowiada na pytanie "co?" (leninowskie "Szto diełat" – nomen... choć nie chcę sie powtarzać), a manadżer "jak?". Innymi słowy właściciel procesu wyznacza zadanie i zleca menadżerowi, który zarządza przeprowadzaniem zadania skutecznie (jeśli jest to "proces", jest to bezustanna kontrola "procesu", przy "projekcie" – jednorazowe zadanie). Każdy, kto choćby otarł sie o zarządzanie, wie, że właściciel procesu stoi wyżej w hierarchii dziobania od menadżera. W polityce właścicielem procesu jest oczywiście parlament, bo poprzez ustawy obwieszcza, co należy zrobić a władza wykonawcza później zarządza wykonaniem tego prawa. Np. policja łapie przestępców, czyli odstępców od litery tegoż prawa. Zastanawiam się, jak się ma do tego władza sądownicza, w końcu również uczestniczy w egzekucji (która nomen omen może być w tym wypadku terminalna) prawa. Z drugiej strony sąd sprawdza, czy aby na pewno, prawo zostało złamane, więc chyba też trochę "dział jakości".

Notabene ks. Zieliński w jednym z programów Salon Dziennikarski użył sformuowania "dział jakości" w stosunku do prezydenta (stojącego na straży konstytucji) w kontekście vetowania (oczywiście ustawy degradacyjnej, które ciągle wisi nad nami w tym tekście jak strzelba na ścianie w dramacie Czechowa, no bo przecież nie miecz Damoklesa). Produktem poddanym weryfikacji byłaby wtedy sama ustawa a nie jej wykonanie. Paradoksalnie jednak kontrola parlamentu przez prezydenta jest możliwa dzięki odejściu od postulatu absolutnego trójpodziału władz, bo prezydent – formalnie władza wykonawcza – ma również uprawnienia ustawodawcze (dyskutowane tu veto, czy inicjatywa ustawodawcza).

Konkludując powyższe – współczesne państwo jest ze swojej natury totalitarne i pogłębiające ów totalitaryzm. Wynika to z sporadycznej kontroli społecznej (cokilkuletnie wybory) a jeśli samo wewnętrznie ma jakieś bezpieczniki jest to de facto wbrew paradygmatowi demokracji per se, czy ideałów oświecenia z krórych owy paradygmat wynika (przypomnijmny – traktowany jako obskurancki dogmat). W każdym razie parlament działa podobnie do algorytmu obliczania całki oznaczonej metodą Monte Carlo. Całka oznaczona to "pole pod krzywą" i jak nie da się tego policzyć wzorami - można losować punkty w obrębie tego pola, licząc, że (po odpowiednim czasie) tak wylosujemy punkty, że nam pokryją całą powierzchnię i odkryją pole (jako liczbę) tej powierzchni. Można więc interpretować parlament jako generator losowego prawa, a każde prawo jako punkt w danej przestrzeni (albo większy kleks w zależności od objętości ustawy). Analogia prowadzi nas do obserwacji, że prędzej czy póżniej prawo wygenerowane przez parlament pokryje całą przestrzeń naszego życia i stanie się totalis totalitatum totalitandro kontrolujące każdy aspekt tegoż życia.

Życie, które już nie będzie należało do nas a do parlamentu.

W związku z powyższym prezydent vetujący ustawy jest na wagę złota.

Problem polega na tym, że PiS, jest demokratyczną anomalią. Z jednej strony partia ta doszła do władzy w demokratycznych wyborach, jako fanaberia suwerena (Vox Populi – Vox Dei), a z drugiej strony nie zachowuje się jak typowa demokratyczna partia, bo ma zasady. Co oczywiście stawia ją na celowniku innych demokratów – wewnętrznych (gabinetowych, ale korzystających z ulicy), jak i zagranicznych, bo PiS podwyższa poprzeczkę, więc obecnym zagranicznym demokratom może się gorzej rządzić (jak ich obywatele dowiedzą się, że gdzieś na świecie jest uczciwa władza), a i jakieś partii po PiS również i u nas. Do tego dochodzi fakt, że ci wszyscy demokraci maja mentalność Kalego – jak oni wygrać wybory to demokratycznie a jak przegrać to niedemokratycznie. W tym kontekście nie powinno nas dziwić, że pewna coraz mniej (na szczęście) opiniotórcza gazeta przejechała się po W pustyni i w puszczy, skoro tam taka postawa jest zdemaskowana i skrytykowana. Lepiej, żeby młodzież nie czytała takich pouczających książek, bo jeszcze zacznie myśleć samodzielnie.

Ten przydługi wstęp nie był li tylko, by pokazać, że prezydent vetujący ustawy jest ostatnim (prawym i) sprawiedliwym w demokratycznym państwie i chroni nas przed zakusami parlamentu, ale przede wszystkim, by uświadomić Państwu jaką moc ma parlament, jaką bronią atomową dysponuje a jest to placet narodu-suwerena na sprawowanie władzy w ramach ontologicznego potworka jaką jest koncepcja "umowy społecznej" (Hobbes/Locke/Rousseau).

Krytyka rządów PO podnoszona przez PiS sprowadza się w sumie do jednego - nawet jawnie wyartykułowanego - zdania, (mało tego) niejednokrotnie powtarzanego – "Państwo było słabe wobec silnych, a silne wobec słabych". Mając na uwadze powyższe – demokratyczne państwo prawa (stanowionego) aplikowało swoją atomową moc poprzez ustawy (w większości przypadków ograniczające swobodę obyteli – czyli samego suwerena, który pozwolił sobie założyć tę demokratyczną pętlę na własną szyję) a potem egzekwowało (nomen omen poprzez zaciskanie pętli) przez egzekutywę (nomen... już chyba nie muszę kończyć), czy sądy owe prawo wobec słabych a wobec silnych wykazując programową opieszałość, co wykazały zeznania świadków rozlicznych komisji (na razie w liczbie dwóch, ale ma być więcej).

I teraz (ta wisząca strzelba wypala niczym mityczny krążownik Aurora) państwo użyło tej mocy atomowej wobec silnych – czyli WRON.

Christopher Ferrara w swojej książce "Wolność – bóg, który zawiódł" tłumaczy wewnętrzną sprzeczność ideologii liberalnej a propos koncepcji – "państwo jako umowa społeczna". Otóż – jak on to rozumie – umowa ta jest nieodwołalna, tzn. obywatel jest niejako skazany (tym razem oprę się pokusie napisania nomen omen) na państwo. Przy okazji pokazuje hipokryzję tych deistycznych wolnomyślicieli (wymyślających tę koncepcję), że równocześnie byli za możliwością zerwania umowy jaką jest małżeństwo (bo małżeństwo uważali tylko za umowę). Z drugiej strony i tu dochodzimy do sedna liberalnej sprzeczności obywatel ma wg liberalnej koncepcji prawo do rewolucji. Autor podaje 2 takie przykłady – wojnę o niepodległość Stanów Zjednoczonych i wojnę secesyjną, w której powstałe zbuntowane Skonfederowane Stany, były lustrzanym odbiciem Stanów Zjednoczonych – z tymi samymi urzędami i podobną konstytucją, której główną różnicą w stosunku do tej oryginalnej było to, że poprawki uchwalane po konstytucji oryginalnej Federacji (Unii) zostały wlączone do konstytucji Konfederacji (jak sama nazwa - tym razem - sobie przeczy).

Ach jakież to Gombrowiczowskie! Nie ma ucieczki od formy jak w inną formę. Nie ma ucieczki od (niekoniecznie przyprawionej) gęby jak w inną gębę. Tak w demokracji nie ma ucieczki od jednej partii jak w inną partię, a przy rewolucji nie ma ucieczki od państwa liberalnego jak w inne państwo liberalne (sic!). Konstytucja nas uszlachetnia, a Monteskiusz wielkim myślicielem był!

(Swoją drogą, dlaczego prawica czepia się Gombrowicza, jak tam tyle mądrości?)

Metaforyczna kula ze strzelby-Aurory zrobiła lob, ale już ląduje w odmentach absurdu, więc możemy kontynuować... Obecnie, gdy choć trochę udaje się system "oszukać", bo PiS stara się działać w interesie narodu a nie traktuje go jego rzekomą wolę jako podkładkę, by zrobić z tym narodem co się chce. Prezydent chcąc być prezydentem wszystkich Polaków, czyli całego Narodu – swoim vetem chroni tych co się dawno z tego Narodu dawno wykluczyli. Głos ludu staje się głosem "ubeków" (mówiąc potocznie, bo przecież o wojskówkę głównie tu chodzi) – czyli jak przystało na prawdziwe liberalne państwo ten "głos ludu" jest wszystkim innym tylko nie głosem ludu. Tak więc po "zaoraniu" wrażego Trybunału Konstytucyjnego, "swój" prezydent zadaje cios w plecy i staje się ostatnim bastionem "liberalnej demokracji" – "demokracji", której naczelną zasadą jest dyktatura parlamentu i jak się domyślam - obrona elyt. Parlament, który jeśli nie wywiązuje się ze swoich dyktatorskich obowiązków, albo swoją dyktatorską władzę kieruje przeciwko innym dyktatorom systemu (nawet lekko podupadłym) - jak WRON, musi dostać po łapkach. A prezydent de facto staje się drugim "stanem sejmującym" (albo trzecim – jeśli nie traktujemy parlamentu jako jedno "ciało" a sejm + senat). Warto się nad tym zastanowić podczas refleksji jaki system jest lepszy czy prezydencki czy parlamentarno-gabinetowy.

Jako podsumowanie na myśl przychodzą mi tylko słowa piosenki Czerwonego Tulipanu:

 

Kardynała Richelieu sekret wam dziś zdradzę
Od przyjaciół Boże strzeż z wrogami sobie poradzę

 

1 komentarz

avatar użytkownika Maryla

1. @hrponimirski

trafna obserwacja, zgadzam się z nią "Problem polega na tym, że PiS, jest demokratyczną anomalią. Z jednej strony partia ta doszła do władzy w demokratycznych wyborach, jako fanaberia suwerena (Vox Populi – Vox Dei), a z drugiej strony nie zachowuje się jak typowa demokratyczna partia, bo ma zasady."

"Prezydent chcąc być prezydentem wszystkich Polaków, czyli całego Narodu – swoim vetem chroni tych co się dawno z tego Narodu dawno wykluczyli."

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl