Zachód umywa ręce Prof. Ewa Thompson Rice University, USA
Parę godzin po katastrofie 10 kwietnia 2010 r. w artykule podpisanym przez Ellen Barry "New York Times" doniósł, że "wysoko postawiony urzędnik wojskowy Federacji Rosyjskiej oświadczył, iż kontrolerzy lotu na lotnisku w Smoleńsku kilkakrotnie wydali polskim pilotom polecenie odejścia i nielądowania, ostrzegając, że samolot leciał zbyt nisko i powinien odlecieć na inne lotnisko". "Niestety, załoga polskiego samolotu w dalszym ciągu zniżała samolot i rezultat był tragiczny", miał oświadczyć gen. Aleksandr Alioszyn, zastępca dowódcy rosyjskiego lotnictwa. Można się domyślić, że "wysoko postawiony urzędnik", o którym mowa w pierwszym cytacie, to własnie ów generał.
Przy relacjonowaniu katastrof "NYT" zwykle przestrzega zasady weryfikacji. W artykule zabrakło wypowiedzi jakiegokolwiek "wysoko postawionego polskiego urzędnika" - trudno o dobitniejszy przykład nieliczenia się z Polską w chwilach naprawdę ważnych.
W przeciwieństwie do "NYT" w dniu katastrofy BBC tak sformułowała informację: "Rosyjskie media twierdzą, że piloci zignorowali radę kontrolerów lotu i nie skierowali samolotu na inne lotnisko. (...) rosyjskie media twierdzą, że za katastrofę odpowiedzialni są polscy piloci". Sposób podania różni się od przekazu "NYT" - anonimowość rosyjskiej sugestii i jej monotonne powtórzenie sugerują: rosyjskie media nie mogą się pochwalić tradycją prawdomówności.
Z Moskwy o katastrofie doniósł "Russia Times" (www.rt.com), subsydiowany przez rząd rosyjski i nadający w języku angielskim non stop przez całą dobę. Wieczorem 10 kwietnia czasu moskiewskiego (przed południem na części terytorium USA) "Russia Times" oświadczył, ustami gubernatora smoleńskiej obłasti Siergieja Antufjewa, że "wstępne badania wskazują, iż polski samolot uderzył w gałęzie drzew, spadł na ziemię i rozpadł się na kawałki". "Russia Times" dodał, że przyczyną katastrofy mógł być zły stan samolotu lub brak koordynacji pomiędzy systemem lądowania używanym przez pilotów a tym właściwym dla lotniska w Smoleńsku.
Tego samego dnia CNN, brytyjski "Guardian" i inne media powtórzyły te niezweryfikowane sugestie. W ciągu następnych kilku dni w pismach codziennych wielkich miast Ameryki pojawiły się informacje, że były naciski, aby lądować, że piloci nie potrafili kontaktować się z lotniskiem, że samowolnie lądowali w czasie mgły. Dzień po katastrofie "Houston Chronicle" zacytowała Antufjewa, który miał powiedzieć, że samolot skosił wierzchołki drzew, próbując lądować na smoleńskim lotnisku, rozbił się i stanął w płomieniach.
W tych późniejszych przekazach wyczuwało się niepewność i wyczekiwanie na oświadczenie polskich władz. Amerykanie słabo znają historię Europy Środkowej i bynajmniej nie zamierzają swojej wiedzy uzupełniać. Wiedzą jednak, że Polska nie jest pieszczochem Rosji i że przez stulecia walczyła, zwykle przegrywając, o prawo do istnienia. Katastrofa wydarzyła się na terytorium rosyjskim, zaś prezydent Lech Kaczyński w listopadzie 2008 r. nagłośnił agresję Rosjan w Gruzji i być może uniemożliwił ponowne podporządkowanie tego kraju Rosji.
Mijały dni. Rząd USA trzymał buzię na kłódkę, chociaż trudno wątpić, że posiadał zdjęcia satelitarne o dużej wartości dowodowej. Opinia publiczna oczekiwała od polskich władz zajęcia zdecydowanego stanowiska i publicznego przekazania sprawy badań nad przyczynami katastrofy dowództwu NATO. Oczywiście dla NATO byłby to niemiły prezent: domaganie się od Rosji prawa badania katastrofy na terytorium rosyjskim nikomu na Zachodzie nie było na rękę. Państwa zachodnie wiele dały i dają, aby nie dopuścić do zaostrzenia stosunków z Rosją. Z punktu widzenia interesów amerykańskich i brytyjskich obarczenie Polaków winą za katastrofę było korzystniejsze, niż domaganie się od Rosjan dostępu do dowodów rzeczowych. Więc dowódcy NATO przeklinaliby Polaków i ich problemy - ale nie mogliby Polakom odmówić. Okoliczności, w których doszło do katastrofy, wskazywały, że mógł to być potencjalny zamach na prezydenta jednego z krajów członkowskich. Według statutu NATO, atak na jednego członka związku ma być traktowany jako atak na wszystkich. NATO musiałoby się tą sprawą zająć.
Władze polskie wybrały inną drogę. Jak się dowiedzieliśmy z prasy, kwestia badania katastrofy została załatwiona telefonicznie ze stroną rosyjską. To znaczy oddano sprawę w ręce wrogów prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Trudno bowiem wątpić, że Putin zapomniał o roli Kaczyńskiego w Gruzji. Decyzja oddania w ręce Rosjan sprawy badania wypadku osłabiła międzynarodową percepcję Polski jako niezawisłego kraju. Nawet jeżeli przyczyną katastrofy był splot nieszczęśliwych okoliczności, prestiż państwa polskiego wymagał godnego zachowania się polskich władz. Przy jego braku początkowa sympatia i gotowość do śledzenia rozwoju wydarzeń, które pojawiły się w społeczeństwie amerykańskim po katastrofie, szybko wyparowały.
Pierwszą rocznicę smoleńską mało kto w USA odnotował, z wyjątkiem politycznie impotentnych skupisk polonijnych. 7 kwietnia 2011 r. korespondenci "Guardiana" w Warszawie, Julian Borger i Helen Pidd, pisali sceptycznie o Polakach wietrzących spisek rosyjski oraz gromadzących się na Krakowskim Przedmieściu wokół postawionego tam krzyża. Stwierdzili, że obie strony, tzn. ci przy krzyżu i ci, którzy z niego kpili, obrzucali się nawzajem wyzwiskami. Zaopiniowali, że był to konflikt pokoleń: z jednej strony konserwatywni katolicy-nacjonaliści, a z drugiej nowocześni świeccy obywatele. 5 lipca 2010 r., w czasie wyborów prezydenckich, BBC relacjonowało zwycięstwo Bronisława Komorowskiego z krótką tylko wzmianką o kontrkandydacie Jarosławie Kaczyńskim, "bliźniaku prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który zginął wraz z 95 innymi osobami w katastrofie lotniczej w kwietniu br.".
Wkrótce więc sprawa znikła z mass mediów, a więc i z pola uwagi społeczeństwa. Raport MAK był jedynie potwierdzeniem tych sugestii, które strona rosyjska przekazała światu 10 kwietnia 2010 roku. Zdjęcia robione przez osoby prywatne i dziennikarzy pokazały, w jaki sposób Rosjanie "zajęli się" szczątkami samolotu, ciałami zabitych i ich osobistymi rzeczami. Te niezliczone upokorzenia Polaków zostały przyjęte przez polskie władze zgodnie z zasadą, że gdy ktoś na nas pluje, trzeba powiedzieć, że deszcz pada. Czy można się więc było spodziewać, że Amerykanie zajmą się tymi, którzy zginęli, jeżeli sami Polacy się nimi nie zajęli?
Wiele osób w Polsce uważa, że ich dobrobyt i przyszłość nie mają ze sprawą Smoleńska nic wspólnego. Otóż mają, bo jeżeli państwo jest słabe, tracą na tym wszyscy obywatele. Świat inaczej traktuje obywateli państw umiejących bronić własnej godności, a inaczej tych, które się nie liczą. Wspólne zdjęcia, wizyty i komplementy prawione na oficjalnych spotkaniach oraz schlebiające próżności europejskie posady to jedynie pianka pokrywająca gorzki tort, czyli rzeczywisty układ sił w polityce międzynarodowej. Wprawdzie państwo, które względnie niedawno wyzwoliło się ze stosunku zależności od Rosji, powinno być ostrożne, ale w tej sprawie przekroczono wszelkie miary ostrożności.
Myślę, że reanimowanie tematu katastrofy smoleńskiej w USA jest obecnie niemożliwe. Niezależni badacze wykonujący pracę pro bono mogą mieć rację, ale media się tym nie zajmą, chyba że przynaglone przez jakąś potężną siłę polityczną. Twierdzenie, że strona rosyjska nie przekazała całej prawdy, po prostu nie jest już "newsem". W języku angielskim istnieje słowo "timing", oznaczające znalezienie odpowiedniego momentu do upublicznienia jakichś faktów. Otóż chwila, w której można było to zrobić, minęła. Niewątpliwie jest to pierwszy wypadek w polskiej historii, gdy wolne państwo polskie nie upomniało się na forum światowym o 96 swoich obywateli z głową państwa na czele. Pozostaje mieć nadzieję, że w 2015 r. (lub wcześniej, jeżeli nadarzy się ku temu okazja) polscy wyborcy będą potrafili odróżnić słodką piankę na torcie od gorzkiego wypieku.
Autorka jest profesorem slawistyki i byłym kierownikiem wydziału germanistyki i slawistyki na Uniwersytecie Rice w USA. Wydała pięć książek na tematy związane z Europą Wschodnią i Środkową.
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120410&typ=so&id=nn10.txt
- Zaloguj się, by odpowiadać
5 komentarzy
1. Ten rząd boi się
Ten rząd boi się wartości
Z Małgorzatą Wassermann, córką
ministra Zbigniewa Wassermanna, który zginął w katastrofie polskiego
samolotu rządowego pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 roku, rozmawia
Agnieszka Żurek
Od katastrofy smoleńskiej minęły dwa lata. Co w tym czasie okazało się dla Pani najtrudniejsze?
- Trzeba tu oddzielić sferę prywatną od publicznej. W sferze prywatnej
takiego rodzaju wydarzenia nie da się oczywiście z niczym porównać.
Natomiast jeżeli chodzi o sposób wyjaśniania tej katastrofy przez osoby
odpowiedzialne za nasze państwo, mamy do czynienia z całkowitym
ignorowaniem tej sprawy przez polski rząd i z mozolnym odkłamywaniem
przez rodziny nieprawd, które przez te dwa lata podawano w mediach.
Uważam, że kłamstwa, którymi się nas od początku karmi, są celowo
produkowane. Chodzi po pierwsze o to, żeby w opinii publicznej utrwalić
nieprawdziwy przebieg tego zdarzenia, a po drugie, zmęczyć społeczeństwo
tak, żeby nie było ono już w żaden sposób wrażliwe na ten temat. Myślę,
że to ostatnie się udało. Jest to, moim zdaniem, największy grzech,
jaki popełniono w tej sprawie. Liczę jednak na to, że pamięć ludzka i
historia będzie sprawiedliwa i że z czasem uda się nie tylko wyjaśnić
przyczyny katastrofy, ale przede wszystkim w odpowiedni sposób
potraktować tych ludzi, którzy celowo działali po to, żeby wywołać w
społeczeństwie określony obraz tego wydarzenia.
Które z kłamstw wymieniłaby Pani jako najbardziej jaskrawe i najczęściej powtarzane?
- Podstawowa kwestia to rozpowszechniana już kilka minut po katastrofie
teza o winie pilotów, forsowana na siłę - na początku mimo braku
jakiejkolwiek wiedzy, a po jakimś czasie także wbrew uzyskanej wiedzy i
wbrew logice. Powstała cała grupa pseudoekspertów, którzy pisali na ten
temat książki i chętnie wypowiadali się w środkach masowego przekazu.
Zawsze mnie dziwiło, że osoby, które nie mają - a przynajmniej nie
powinny mieć - dostępu do materiałów komisji zajmującej się wyjaśnianiem
przyczyn katastrofy czy też do akt prokuratury, z taką łatwością
formułowały tezy, o których dzisiaj wszyscy wiemy, że były one
nieprawdziwe. W związku z ekshumacjami śp. Przemysława Gosiewskiego i
śp. Janusza Kurtyki wielokrotnie byłam pytana, po co to wszystko i co to
ma dać. Odpowiadałam wtedy jasno: "Nie chcecie wiedzieć o niczym, co
mogłoby podważyć z góry podaną wam tezę". W normalnym postępowaniu
przygotowawczym najpierw przeprowadza się wszystkie dowody, a dopiero
później stawia tezę. Tutaj natomiast wykonano ogrom pracy po to tylko,
żeby odwrócić tę normalną kolejność. Toczymy straszną walkę o to, żeby
nadać normalny bieg postępowaniu.
Walka toczy się zatem o podstawowe reguły.
- Tak, to jest walka o podstawowe reguły, jakimi rządzi się proces
karny, i podstawowe zasady stosowane w wyjaśnianiu różnego rodzaju
katastrof. To nie do wiary, że w XXI wieku w Europie coś takiego może
się wydarzyć, że dzieje się to na oczach całego świata i że można
jeszcze wmówić społeczeństwu, że wszystko jest w porządku.
Pani wniosek o ekshumację ciała ojca z pewnością dodał odwagi pozostałym rodzinom ofiar katastrofy.
- Trzeba pamiętać, że prokuratura wykonuje czynności ekshumacyjne z
urzędu. Można jedynie jej sygnalizować, żeby wykonała tę czynność. Muszę
powiedzieć, że stoczyłam ogromną walkę, żeby doprowadzić do tak
oczywistej czynności, jaką jest przeprowadzenie sekcji zwłok.
O czym mówią wyniki ekshumacji?
- Nadal czekam na opinię uzupełniającą, ale już częściowe wyniki, które
otrzymaliśmy, mówią w sposób niebudzący wątpliwości, że Rosjanie w
ogromnej części fałszują dokumentację, którą do nas przysyłają.
Zdecydowanie łatwiej policzyć to, co się zgadza z dokumentacją rosyjską,
niż to, co się z nią nie zgadza.
Prokuratura nadal bada wątek uruchomienia przez Pani ojca telefonu komórkowego na pokładzie samolotu?
- Tak. Nie mam jeszcze odpowiedzi w tej sprawie.
Panią, jako prawnika, ta sytuacja musi szczególnie boleć, bo ma Pani świadomość, jak to śledztwo powinno wyglądać.
- Tak, mam taką świadomość, ale przez te dwa lata nauczyłam się, że
zupełnie nie należy oglądać się na to, co mówią inni, ale konsekwentnie,
krok po kroku, walczyć o sprawy, które wydają się istotne, w sposób
procesowy i profesjonalny. W śledztwie dużą rolę odegrał między innymi
"Nasz Dziennik". Inaczej opinia publiczna nie miałaby możliwości
uzyskania wiedzy na ten temat. My, rodziny, jesteśmy związani tajemnicą
śledztwa. W przypadku niektórych dokumentów ta tajemnica jest podwójna,
ponieważ są one oklauzulowane i znajdują się w kancelarii tajnej. To
powoduje, że nie mogę udostępnić opinii publicznej tej wiedzy, jaką
chciałabym przekazać, jeśli wcześniej prokuratura bądź państwo nie
pozyskacie jej z innych źródeł.
Rodziny mają związane ręce.
- Dokładnie tak. Staram się jednak wykazać pewne rzeczy procesowo.
Inaczej nie sposób o tych sprawach się dowiedzieć. Początkowo wszyscy
gorączkowo reagowaliśmy na przekazywane opinii publicznej informacje. Po
pewnym czasie przyjęłam jednak metodę spokojnego reagowania na
pojawiające się kłamstwa i skupienia się na tym, w jaki sposób je
obnażyć. Kłamstw było już tak dużo, że chyba została przekroczona jakaś
granica - teraz reaguję na nie spokojnie, myślę: "O, pojawiło się
kolejne. Dobrze, zabierzemy się za nie i damy sobie z nim radę". Nie
denerwuję się już tak bardzo i nie pytam za każdym razem: "Dlaczego oni
nam to robią?".
Chyba właśnie po to, żeby osłabić ludzi, którzy są skuteczni w dochodzeniu do prawdy.
- Tak mi się wydaje.
Opublikowanie raportu Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna było dla Pani zaskoczeniem?
- Tak, było dla mnie dużym zaskoczeniem. Zaskoczyły mnie nie tylko
ustalenia Instytutu, ale także reakcja, jaką one wywołały. Cały raport
Millera opierał się na koncepcji, według której generał Błasik miał
prawidłowo odczytywać wysokość, a załoga miała tego nie słyszeć. Ta
teoria legła w gruzach. Pamiętam dokładnie, kiedy przedstawiano nam
prezentację, według której jedyną opanowaną osobą w kokpicie miał być
kapitan Protasiuk, z którym reszta załogi miała nie współpracować.
Biegli z Instytutu Sehna obalili tę tezę - pokazali, że istniała pełna
współpraca, a wysokość była prawidłowo odczytywana. Można zatem
powiedzieć, że raport Millera, przynajmniej w tej jego części, wart jest
Trybunału Stanu. Premier powinien natychmiast powołać nowy zespół,
który od początku przystąpiłby do prowadzenia prac. Tymczasem wydał
jedynie krótki komunikat, z którego wynikało, że właściwie nic się nie
stało i nie istnieją podstawy do wznowienia prac.
Dlaczego takie zachowanie premiera jest u nas możliwe?
- Myślę, że tej arogancji premier nauczył się w czasie postępowania w
sprawie afery hazardowej. Uznał, że Polacy podyskutują dwa dni, a potem
dadzą spokój, a my przykryjemy to innym tematem. Wbrew logice, wbrew
wiedzy i wbrew regułom uczciwości po prostu postawimy na swoim, a wy
macie się z tym zgodzić i koniec. Ta metoda jest stosowana przez
premiera od czasu afery hazardowej. Bardzo mocno ujawniło się to po
katastrofie smoleńskiej. Nigdy nie zapomnę konferencji, na której wbrew
wykazywaniu, że było inaczej, pan minister Miller wycedził przez zęby:
"To był lot cywilny i koniec". Wszyscy tymczasem wiemy, że był to lot
wojskowy, potwierdziła to także ICAO. Międzynarodowa Organizacja
Lotnictwa Cywilnego stwierdziła, iż to, że my postawiliśmy w Polsce
wszystko na głowie i uważamy, iż to był lot cywilny, nie znaczy, że oni
także zobligowani są do tego samego.
Jerzy Miller
stwierdził także, że urządzenia pokładowe przestały działać na wysokości
16 metrów w wyniku tego, że na... szóstym metrze doszło do zderzenia z
brzozą.
- Na to nakłada się cały szereg skandalicznych
wypowiedzi innych przedstawicieli władzy. Osobą, która przoduje w tego
rodzaju wypowiedziach, jest rzecznik rządu Paweł Graś. Jego komunikaty
dotyczące Smoleńska są wypowiedziami, za które w normalnym kraju byłby
zdymisjonowany. Począwszy od twierdzeń w rodzaju, że badanie wraku
właściwie nie jest istotne w wyjaśnianiu przyczyn katastrofy, po
ostatnie stwierdzenia, że to, iż raport pokazuje nieprawdę, nie ma
właściwie żadnego znaczenia, "bo nie przywróci to życia ofiarom".
Pamiętam, że kiedy publicznie powiedziałam, iż jeśli prokuratura nie
ustosunkuje się do mojego wniosku o ekshumację, wtedy złamię tajemnicę i
dla dobra sprawy ujawnię materiały śledztwa, mimo że zostaną mi potem
postawione zarzuty, pan poseł Andrzej Halicki oznajmił następnego dnia,
iż "on wie, że ja kłamię i że wszystko się zgadza". Zadałabym pytanie,
jaki dostęp do materiałów śledztwa ma pan Halicki. Inną sprawą jest to,
że mówiłam prawdę, co zostało potwierdzone w wyniku ekshumacji. Ten
przykład pokazuje, do jakiego stopnia ludzie z obozu rządzącego nie
liczą się z faktami, zajmując się jedynie PR i propagandą.
Na
przestrzeni ostatniego roku upadły dwa główne kłamstwa na temat
katastrofy smoleńskiej - teza o naciskach wywieranych przez generała
Błasika i teza o tym, że skrzydło samolotu odpadło w wyniku zderzenia z
brzozą.
- Zgadza się. Oczekujemy ze zniecierpliwieniem na
wyniki pracy zarówno środowisk naukowych, jak i na opinie biegłych.
Myślę, że pojawiła się nadzieja na prawdę. Poza tym odbyło się
wysłuchanie publiczne w Parlamencie Europejskim. Wiemy już, że
środowiska naukowe nie dają wiary tej wersji, która jest podawana
oficjalnie. Twierdzą, iż przeczy ona prawom fizyki.
To najlepiej pokazuje rzeczywiste intencje wyjaśnienia przyczyn katastrofy przez komisję Millera.
- Przeglądałam ostatnio swoje notatki, które robiłam w czasie różnych
spotkań. Zapisywałam sobie cytaty, bo nie mogłam uwierzyć, że takie
stwierdzenia padają. Znalazłam na przykład cytat, gdzie bodajże pan
Andrzej Melak powiedział: "No dobrze, panie premierze, ale oddaliśmy to
śledztwo i nie mamy na nic wpływu". I w tym momencie pan minister Miller
wziął mikrofon do ręki i powiedział: "No właśnie. I o to chodziło, bo
za nic nie odpowiadamy".
Sposób traktowania rodzin ofiar katastrofy przez rząd zmienił się na przestrzeni tych dwóch lat?
- Nie ma żadnego sposobu traktowania rodzin przez rząd. Dla rządu
problem katastrofy, jej wyjaśniania, problem rodzin ofiar nie istnieje
od kilkunastu miesięcy. Rząd problem zakończył. Opublikował nieprawdziwy
raport Millera i zamknął dyskusję. Kiedy odbywała się prezentacja
raportu Millera, zadałam bardzo dużo pytań, wyszłam bardzo zmęczona po
wielu godzinach rozmowy. Gdy stałam pod Sejmem, podeszli do mnie
dziennikarze. Podczas rozmowy z nimi poprosiłam ich o jedną rzecz - żeby
przeszli kilka wejść dalej, podeszli do premiera i zadali mu pytanie o
to, co powiedział w styczniu 2011 roku - że sporządzimy własny raport i
jeśli będzie on rozbieżny z raportem MAK, wtedy odwołamy się do
instytucji międzynarodowych. Powiedziałam do dziennikarzy: "Mają państwo
raport, jest on rozbieżny z ustaleniami MAK. Idźcie do premiera i
zadajcie mu publicznie pytanie, gdzie, kiedy i w jakim trybie będzie
odwoływał się do instytucji międzynarodowych". Myśli pani, że się
doczekałam?
Część opinii publicznej nadal naciska
jednak na powołanie komisji międzynarodowej do zbadania przyczyn
katastrofy smoleńskiej. Trudno chyba się łudzić, że stanie się to za
kadencji tego rządu.
- Liczę na to, że dojdzie do zmiany
rządu, zanim ten obecny doprowadzi do całkowitego upadku naszego kraju.
Myślę, iż konieczne będzie powołanie komisji śledczej, aby społeczeństwo
mogło się dowiedzieć, jak ten rząd zachowywał się po katastrofie i
jakie decyzje podejmował, a właściwie - jakich nie podejmował. Gdyby
doszło do powołania takiej komisji w normalnych warunkach - nie mam tu
na myśli oczywiście czegoś na kształt tego, co Platforma zaserwowała nam
po aferze hazardowej - ci ludzie znikną z życia publicznego na zawsze.
Wierzę, że historia oceni zarówno tych, którzy zginęli, jak i tych,
którzy ukrywali prawdę o przyczynach tragedii. Dla tych drugich będzie
to miażdżące.
Wielu ludzi już ich odpowiednio oceniło.
- To prawda, niemniej jednak spora część społeczeństwa uwierzyła w
kłamstwa, które nam bez przerwy serwowano. Rzeczą niesamowitą, która,
jestem pewna, nie wydarzyłaby się, gdyby ci wszyscy ludzie nie zginęli w
katastrofie, jest to, co się stało pod krzyżem na Krakowskim
Przedmieściu, i to, co dzieje się dalej. Jesteśmy dzisiaj świadkami
tego, jak bardzo niszczony jest Kościół, który na trwale związany jest z
Polską, z naszą historią i kulturą. To jest coś niesamowitego, żeby w
miejscu, w którym ludzie się modlą, działy się takie rzeczy, jak miało
to miejsce, i żeby rozgrywało się to na oczach niereagującej na to
policji i straży miejskiej. Działo się to przecież za cichym
przyzwoleniem prezydent Warszawy.
A także prezydenta
Polski. Jego pierwszy po wyborze wywiad udzielony "Gazecie Wyborczej", w
którym zadeklarował "przeniesienie krzyża w godniejsze miejsce", okazał
się złowieszczą zapowiedzią nadejścia "nowej ery".
-
Dokładnie tak, nadeszła "nowa era". Jeśli dobrze pamiętam, mniej więcej 2
proc. społeczeństwa nie życzy sobie religii w szkołach. Uznałabym, że
przy takim wyniku nie ma w ogóle o czym dyskutować. Temat nie powinien
istnieć. Tymczasem do programów telewizyjnych bezustannie zapraszani są
posłowie o zdecydowanie antyklerykalnych poglądach i ten temat jest w
kółko omawiany. Te same osoby, które reprezentują nasze państwo, na
pytanie o stosunek do śmierci bł. księdza Jerzego Popiełuszki
odpowiadają, że jest im wszystko jedno. Jest to zabijanie ducha Narodu i
wprowadzanie kraju na drogę moralnej rozsypki. To jest coś, czego nie
wybaczą kolejne pokolenia.
Ani kolejne, ani poprzednie.
Wielu ludzi w naszej historii było gotowych poświęcić dla Polski
wszystko. To zobowiązanie wciąż jest jednak żywe dla współczesnych
Polaków.
- Tak. Myślę, że z jednej strony pracuje się
bardzo intensywnie nad tym, żeby wypłukać Polaków z wartości, ale z
drugiej strony - im bardziej się nad tym pracuje, tym więcej ludzi się
budzi i zdaje sobie sprawę, że nie mogą patrzeć spokojnie na otaczającą
nas rzeczywistość. Dziś także trzeba walczyć - inaczej niż w 1920, 1944
czy 1956 roku, ale znów nadszedł moment, w którym - jeśli nie podejmiemy
walki - może się to bardzo źle skończyć dla naszego kraju. Coraz więcej
ludzi to rozumie.
Mimo dwóch lat od katastrofy smoleńskiej władze Warszawy wciąż odmawiają upamiętnienia poległych.
- Chciałabym bardzo, żeby w drugą rocznicę tragedii smoleńskiej poza
Telewizją Trwam, "Naszym Dziennikiem" i kilkoma innymi mediami
poświęcono choć odrobinę czasu tym ludziom, którzy zginęli w tak
strasznej katastrofie. Rok temu ani telewizja państwowa, ani telewizje
komercyjne nie poświęciły tym ludziom specjalnej uwagi. Oni zasłużyli na
pamięć, na tę jedną modlitwę czy na tę jedną zapaloną świeczkę. To jest
niegodne, że tam, gdzie rządzi Platforma Obywatelska, nie może stanąć
pomnik, krzyż czy tablica upamiętniająca ofiary. Takie tablice powstają w
mniejszych lub większych miastach, a w siedzibie prezydenta nie ma na
to miejsca.
Profesor Piotr Gliński sformułował tezę, że
po katastrofie smoleńskiej 90 procent polskiego społeczeństwa stanowiło
pewnego rodzaju wspólnotę polityczną i że był to fenomen niespotykany
wcześniej. Może z tego właśnie powodu uruchomiono tak potężne środki,
żeby tę wspólnotę rozbić?
- Zgadzam się w stu procentach.
Stopień przerażenia utworzeniem tej wspólnoty był ze strony rządu tak
duży, że zamiast zadbać o bezpieczeństwo państwa po śmierci tylu
kluczowych dla jego funkcjonowania osób i zamiast wyjaśnić przyczyny
tragedii, zadbali tylko o to, żeby przykryć ten temat, uciec od niego i
znowu ograć, okłamać społeczeństwo. Za każdym razem, kiedy wychodziła na
jaw ich słabość i nieumiejętność rządzenia, rozgrywali kolejną akcję
mającą przykryć ich nieudolność.
Stąd może ostatnie
ataki na Kościół - nietrudno przewidzieć, że uderzenie w to, co dla
wielu Polaków jest drogie, wywoła emocje i odwróci uwagę od innych
spraw. Jest to ponadto cios wymierzony we wspólnotę, jaką stanowi
Kościół.
- W dodatku we wspólnotę specyficzną, bo
wartościową. Odnoszę wrażenie, że ten rząd boi się jakichkolwiek
wartości, wszystkiego, co ma głębię, wszystkiego, co patriotyczne i
bohaterskie. On to odbiera jako zagrożenie. Kiedy doszło do katastrofy
smoleńskiej, okazało się, że rządzi nami garstka ludzi bez honoru i
odwagi. Ci ludzie oddali całe śledztwo Rosji, a kiedy zaczęło to
wychodzić na jaw, zaczęli stosować swoje socjotechniki. Bardzo ich
przeraziła jedność społeczeństwa i zgromadzenia pod krzyżem stojącym
przed Pałacem Prezydenckim. Zaczęli tę wspólnotę po trochu i skutecznie
rozbijać.
Co w Pani zmieniły te dwa lata?
-
Wszystko. Całe nasze życie zostało wywrócone do góry nogami. Nie tylko
straciliśmy Ojca - osobę, którą bardzo kochamy, ale także zostaliśmy bez
głowy rodziny, bez oparcia. Ojciec miał w sobie siłę i charyzmę, z
której korzystało nie tylko państwo i społeczeństwo, ale także my jako
rodzina. Kiedy Ojciec pełnił funkcję ministra i kiedy przyjeżdżali do
nas dziennikarze, uciekałam - uważałam, że to Ojciec najlepiej będzie
nas reprezentował i że życie publiczne jest jego działką. Po jego
śmierci musiałam natomiast przeżyć czołowe zderzenie z czymś, przed czym
wcześniej bardzo intensywnie się broniłam. Nie sądziłam, że organizm
ludzki ma aż taką wytrzymałość. Jednak jeśli chodzi o Ojca, jestem
gotowa zapłacić każdą cenę i w każdym aspekcie. Przez wiele miesięcy
miałam wielką potrzebę porozmawiania z nim o tym, co się wydarzyło,
skonsultowania się - tak jak zawsze to robiłam w każdej ważnej sprawie.
Pamiętam, jak wracałam z Moskwy i myślałam: "Wszystko mu opowiem i on na
pewno będzie wiedział, co z tym zrobić".
Jestem przekonana, że Pani ojciec pomaga Pani z Nieba.
- Tego jestem pewna.
Czego życzyłaby Pani - sobie i Polsce, w najbliższej przyszłości?
- Tego, żeby społeczeństwo znalazło w sobie tyle siły, żeby przypomnieć
sobie te chwile, które nastąpiły po katastrofie, kiedy byliśmy tak
bardzo zjednoczeni i w tej tragedii silni tym właśnie zjednoczeniem. I
żeby powiedziało "dość!" ludziom, którzy je okłamują. Życzyłabym sobie
tego, żebyśmy w Polsce zaczęli w końcu mówić prawdę, choćby była ona
najtrudniejsza.
Dziękuję za rozmowę.
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120410&typ=so&id=nn04.txt
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
2. Piękna Córko swego Ojca
wyrazy szacunku i powodzenia w dochodzeniu do Prawdy naszej a nie ruskiej i tuskowej
gość z drogi
3. Wsparcie od Ojca ma Pani na pewno
Bo dla Ojca była Pani jego królewną
Teraz Pani udowadnia , tak jest w istocie
Szkoda tylko że Pani chodzi po błocie
Kłamstwa i zaprzaństwa zebranego w cel jeden
Ustanowić piekło w naszej Ojczyźnie diabelski eden
Pozdrawiam
4. Cytat z wypowiedzi
Szanownej Pani Małgorzaty Waserrmann - „ci ludzie znikną z życia publicznego na zawsze”.
Jestem z panią całym moim sercem i duszą.
Uważam, że zanim znikną to należy ich UKARAĆ!!!
Postuluję jeden rodzaj kary dla zdrajców i wszelkich szodników w instytucji Państwa Polskiego.
W związku z tym, że nie ma kary śmierci dla tych śmieci to potraktujmy ich jak śmiecie i zastosujmy następująca karę łączną:
-przepadek mienia w całości i ich darowizn danych rodzinie, pociotkom, znajomym, etc.,
-przepadek ich lat pracy i składek emerytalnych za okres kiedy prowadzili przestępczą działalność przeciw Polsce i Polakom w instytucjach Państwa Polskiego; tego nie można nagradzać, a wpłacanie składek na emeryturę z zysków tej przestępczej działalności jest całkowicie niemoralne,
-maksymalny wyrok więzienia z utratą wszelkich praw,
-niemoznośc odwołania w/w wyroku.
Kara MUSI być i to nie jest żadna zemsta ale najzwyklejsza sprawiedliwość.
5. Kara musi BYĆ
zgadzam się w stu procentach,a nawet i więcej
gość z drogi