WSPOMNIENIA STAREGO PIŁKARZA - Jak to się zaczęło.
Dzieliliśmy się na dwie partie. Dwóch bramkarzy i dwóch napastników; mecze trwały od jednej do dwóch godzin i często rodzice ściągali nas do domów z trotuarów. Oczywiście, że często nie obeszło się bez ... lania, bo na twardym betonowym „boisku”, darły się nie tylko nasze buciki i nasze szkolne ubranka, ale przede wszystkim pończochy na kolanach.
Trudno było nam wówczas wytłumaczyć, że prócz piłki istnieje jeszcze jakiś inny sposób zabawy. Piłka ciągnęła jak narkotyk i była silniejsza od obowiązków. Toteż lanie zbieraliśmy bardzo często.
Zapraszam do przeczytania jednego z rozdziałów książki, która trafi do sprzedaży przyszłym roku. Autorem wspomnień jest przedwojenny piłkarz Cracovi i Reprezentant Polski - Zygmunt Chruściński. Dziadek mojego przyjaciela Jacka Chruścińskiego z którego opowiadaniami mieliście się okazję zapoznać. Książka ta i inne jeszcze wydane zostaną na okazję kolejnego Balu na Stawach. To piękny kawałek naszej historii.
Później zaciągnięto mnie do prawdziwego klubu. Był nim C.K.S. – Czarnowiejski Klub Sportowy. Klub z dzielnicy, w której mieszkałem, a którego boisko zajmowało teren, na którym obecnie mieści się Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie.
Autor (pierwszy z lewej) z siostrą i bratem.
Było to przed pierwszą wojną światową. Klub nasz grywał z Cracovią, Polonią i R.K.S.-em uzyskując wcale niezłe wyniki. Mimo, że pragnąłem się wybić na czoło dobrych piłkarzy, nie zawsze mi się to udawało, gdyż tacy zawodnicy jak Marian Nędziński, Antoni Chudoment czy Jaśko, Schlang albo Jacek, byli dużo lepsi ode mnie. Mieli już nawet własne buty footbalowe, a ja grywałem w swoich codziennych i znowu ... zbierałem w domu lanie, gdyż jeśli nie brakło u nich po prostu urwanej podeszwy, to zawsze były tak zabłocone, że długo trzeba było je myć i czyścić do połysku.
Czyścić buciki do „glancu”, jakeśmy to wówczas nazywali – nauczył mnie mój kuzyn, ówczesny uczeń ósmej klasy gimnazjalnej (obecny inż. architekt) – Adam Ślęzak. Miał on wyborny scyzoryk, którym misternie zdrapywał błotko ze skóry bucika, po czym dalsze oczyszczenie wilgotną szmatką, a później suchą do połysku, było już tylko kwestią czasu
Ma się rozumieć, że na oderwaną podeszwę nie było ratunku. Tu pomagało tylko ... lanie – ale na krótki czas. Po paru dniach grało się znowu. I grało się prawie codziennie. Tak zresztą jak się robi to i dzisiaj na błoniach krakowskich, gdzie biega za piłką młodzież szkolna, która chociaż nawet należy do klubów, to jej ujęty w pewien plan i rygor sposób trenowania nie wystarczy. Po dwugodzinnym treningu w klubie, idzie dalej kopać na błonia. Tym razem bez kontroli starszych czy trenera i gra w piłkę aż do późnego wieczora.
Bo piłka nożna ma to do siebie, że porywa i przyciąga, i to przede wszystkim najmłodszych chłopaków, którzy w niej widzą najmilszą zabawę, a później gdy niektóre tajniki i sposoby gry w piłkę nożną pojmą i przyswoją sobie – wtedy odgrywa tu rolę rywalizacja! Kto lepszy! Kto z nas lepiej gra! Wówczas grupki chłopców zbierają się w zespoły, po czym wydają sobie „mecza”. I grają. Grają tak długo, że albo wieczór zapadnie, albo jedna partia wygrywa tak wysoko, że zaczyna lekceważyć drugą, jako zbyt słabą i odchodzi z placu.
Tak się zaczęło 40 lat temu – ale tak się dzieje i dzisiaj. Przejdźcie się kiedyś po krakowskich błoniach, wy wszyscy, którzy lubicie grę w piłkę nożną i zobaczcie masy chłopców w godzinach popołudniowych, kiedy latem uwijają się za piłką. Nie mają racji ci, którzy twierdzą, że piłka nożna jest sportem brutalnym. Jest ona sportem męskim i jako taka nosi w sobie pierwiastki siły fizycznej, której zawodnicy używają tu i ówdzie, oczywiście w ramach przepisów.
I dla tych właśnie cech, małego chłopca, a później młodego człowieka porywa piłka nożna. Pragnie się on na boiskach wyżyć fizycznie, czuje potrzebę tego wyżycia się – widząc równocześnie w piłce nożnej zabawę i rywalizację dwóch zespołów. Nie samo kopanie piłki daje uczucie zadowolenia, jak również nie same zwycięstwa w rozgrywkach. Co innego w tej piłce nożnej jest również miłym, pięknym i pożądanym. Sprawia, że młodzi chłopcy tak bardzo garną się do klubów piłkarskich. To właśnie rywalizacja, przywiązanie do klubu, do którego się później należy, koleżeństwo, przyjaźń i wiele, wiele innych cech, które wyrabiają w młodym człowieku pewne cechy charakteru. Cechy takie jak orientacja, spostrzegawczość, szybkość decyzji. Nabiera on poczucia wspólnoty interesów, gdyż nie decyduje tu jednostka lecz zespół.
Pierwsza wojna światowa przerwała moje zapędy footbalowe na długo, bo aż na 5 lat, po których to upływie zapisałem się do Klubu Sportowego Cracovia. Było to w roku 1919, na wiosnę. Wraz ze mną zapisało się do klubu 16 moich kolegów, z których wielu, po kilkuletniej grze, odpadło z szeregów czynnych piłkarzy, a ja „zatruty” narkotykiem piłkarstwa, zostałem wierny Cracovii przez pełnych 16 lat! I z tych 16 lat w Cracovii, mam najpiękniejsze wspomnienia.
Zdjęto na trybunie Cracovii dnia14.IV.1923.
Biliński, Sierosławscy, Justowie, Chruścińscy.
Częstokroć gdy wspominam nasze wspólne wyjazdy poza Kraków, czy dalej – poza granice Polski, gdy widzę jak dziś, miłe twarze kolegów, gdy wspominam ich żarty niewinne a jednak tak dowcipne – nasze wspólne śpiewy w wagonach kolejowych czy kabinach statków wszystkich niemal mórz Europy, te nasze radości z odniesionych zwycięstw i te tak „straszne” wówczas porażki, tak poważnie brane przez nas do serca – wówczas zdaje mi się, że znów biegam po boisku, że gram w piłkę ... jak dawniej.
Niechętnie żegna się zawsze piłkarz z boiskiem. Zwłaszcza wówczas, gdy ktoś jest tak zwaną „sławą” piłkarską. Znam wielu takich, bo ja, choć wielka sławą nigdy nie byłem, należałem do tych, którzy coś niecoś w polskiej piłce nożnej mieli do powiedzenia. Toteż z niechęcią odstąpiłem miejsce młodszemu i naturalne – z racji wieku – lepszemu. Lecz to są zwykłe koleje losu, że starsi muszą ustąpić miejsca młodszym – specjalnie zaś zjawisko to występuje w sporcie a zwłaszcza w piłkarstwie.
Pierwszy z lewej autor wspomnień.
Wówczas kiedy wstąpiłem do Cracovii byłem jednym z młodszych, lecz kandydatów do ustąpienia nie było. Wtedy w Cracovii prawie wszyscy jeszcze byli młodzi, a ja jako jeden z całej masy młodszych, plątałem się gdzieś w siódmej drużynie, którą stanowili wszyscy zapisani razem ze mną. Ponoć wybijałem się ponad resztę, więc szybko awansowałem do czwartej drużyny, a gdy na jakimś meczu z rezerwą Cracovii wykazałem wybitniejszą formę, ówczesny kierownik sekcji piłkarskiej, dr Lustgarten przeniósł mnie na stałe do drużyny Ib. W tej to drużynie, która była rezerwą słynnej ongiś pierwszej drużyny Cracovii, odnosiłem przez dwa sezony duże sukcesy jako środkowy napastnik.
MISTRZOWIE A KLASY – CRACOVIA Ib.
Przez swą dużą ruchliwość i żywiołowość, szybką orientację, chęć do gry i dobry strzał, byłem zawsze dobrym i groźnym napastnikiem. Groźnym, dla bramkarza przeciwnika, ze względu na pewnego rodzaju chytrość z jaką zdobywałem bramki. Mianowicie ubiegałem zawsze bramkarzy w chwytaniu górnych piłek, które posyłałem głową do bramki. Byłem szybki, odważny i zręczny ... bo młody!
Dążeniem moim było dostać się do pierwszej drużyny. Wiedziałem, że osiągnąć to mogę tylko poprzez lepszą grę. Lepsza od gry tych, którzy w niej już są. Bałem się tylko mojego pierwszego występu w pierwszej drużynie...
Różnicy pomiędzy młodszym piłkarzem, a jego kolegą z pierwszej drużyny, nie uznawano w Cracovii. Wszyscy byli kolegami, nikt się nie wywyższał i nie traktował swych młodszych kolegów źle – przeciwnie, zachęcano do bliższego koleżeństwa, przyjaźni. Pamiętam, gdy jako gracz rezerwowy, zostałem na jakiś tam mecz, wstawiony do pierwszej drużyny.
DRUGA I TRZECIA
DRUŻYNA CRACOVII.
1913/1914r.
Miałem ogromny respekt i szacunek do tych „wielkich” kolegów. Do każdego z nich zwracałem się per „pan”. Tu jednak spotkała mnie miła niespodzianka. Z miejsca wytłumaczono mi, że w drużynie Cracovii nie ma różnic, że wszyscy są kolegami i do wszystkich należy mówić „ty”. Ośmieliło mnie to i ucieszyło zarazem.
W środku autor z żoną i synkiem, Leszkiem.
Po jakimś meczu, urządziła sekcja piłki nożnej podwieczorek z kawą i ciastkami, na boisku przed trybunami. Na podwieczorku tym znaleźli się wszyscy członkowie sekcji, od najmłodszych do najstarszych, wówczas to więzy moje z Cracovią, które pierwotnie nie były zbyt silne, wzmocniły się stokrotnie. Jednakże, do chwilowego mego zniechęcenia do klubu przyczynił się – ówczesny szatny Cracovii – kochany Antek Zaczyński wyrocznia w kwestii kostiumów i butów piłkarskich. On to decydował komu dać najlepsze buty i cały, nie podarty kostium. Tak – cały – bo wówczas Cracovia, choć grała najlepiej w Polsce, miała najbardziej podarte kostiumy sportowe. Były to kostiumy ze specjalnej flaneli, które przywiózł dla Cracovii jeden z założycieli tego klubu i jej gracz – obrońca Calder.
Ten właśnie Antek Zaczyński nie chciał mi pewnego razu wydać na trening lepszego kostiumu, uważając mnie jeszcze za „pętaka”. Byłem wtedy za dumny by prosić go o to, obraziłem się i na treningi nie przychodziłem. Dopiero interwencja doktora Lustgartena załagodziła sytuację. Odtąd dostawałem regularnie, dobre buciki i kostium oraz byłem traktowany na równi z Jasiem Reymanem, ulubieńcem wszystkich, którego kochaliśmy za jego wspaniałe zalety charakteru, no i umiejętności piłkarskie. Tenże Jaś Reyman w późniejszych czasach, na skutek pewnych nieporozumień, przeszedł z Cracovii do drużyny swoich braci – Wisły. Pozostał on mimo wszystko ulubieńcem wszystkich piłkarzy Krakowa, a może i tych z całej Polski, którzy kiedykolwiek się z nim zetknęli. Do dziś dnia, dr Jan Reyman jest ogólnie lubiany i szanowany przez cały sportowy Kraków.
Nie grałem jeszcze stale w pierwszej drużynie, a mimo to wyjechałem już w roku 1919 w listopadzie do Wiednia, jako rezerwowy. Cracovia grała wówczas z Admirą, przegrywając nieznacznie 3 : 4. W następnym dniu zremisowaliśmy z W.A.F. 4 : 4. Wyniki te, ze względu na doskonałą lokatę w tabeli ligowej obu wiedeńskich drużyn, były dla nas wybitnie zaszczytne.
Bywało i tak... Wówczas już poznałem ową radość wyjazdu za granicę z drużyną Cracovii. Zespół nasz tworzył bowiem wybitnie zgraną paczkę – nieomal rodzinę. Nie tylko zawodnicy lecz i kierownik ekspedycji, czy nawet prezesi klubu, brali udział w żartach, opowiadaniach i nabieraniu naiwnych młodzików – jednym z których, między innymi, byłem i ja.
W czasie tego wyjazdu grał u nas w drużynie prawoskrzydłowy Wisły – Franciszek Danz, który był jednym z wesołków, a który doskonale pasował do pozostałego zespołu żartownisiów i nabieraczy. W skład tego wspaniałego gremium wchodzili Ludwik Gintel, Zdzisław Styczeń, Munio Sperling i Mietek Wiśniewski. Danza nazywano wówczas (nie wiem dlaczego) „Agatafana”. Nie wiadomo zresztą, czy dla jego małego wzrostu, czy też dla kolosalnego apetytu jaki wykazywał.
Co ważne, nie znał on wcale języka niemieckiego. W czasie rozmowy w szatni, przed meczem z Admirą, jego przeciwnik – lewy pomocnik, zagadnął go po niemiecku:
Nie jesteś o wiele wyższy ode mnie, kolego!
Agatafana – odrzekł mu Danz na to, myśląc zapewne, że tamten mu się przedstawia.
Nie rozumiem po polsku – odpowiada pomocnik Admiry.
Oczywiście, że śmiech jaki wówczas rozległ się w szatni zdumiał zawodników austriackich, którzy nie wiedzieli o co chodzi. Słowa, którego użył Danz nie rozumieli także zawodnicy Cracovii – nie rozumiał go również sam Danz. Zaciekawionym wiedeńczykom wyjaśnił później Gintel, że Danz jest naszym nowym nabytkiem ... z Konstantynopola!
W jesieni roku następnego, pierwsza drużyna Cracovii wyjechała na dwa tygodnie na Górny Śląsk, w celach propagandowych. Był to okres plebiscytu – przed nami bawiła już na Śląsku drużyna warszawskiej Polonii i o ile się nie mylę – Pogoń Lwowska. Z drużyną prócz kierownika, którym był dr Lustgarten, wybrał się również sędzia piłkarski Seidner. Oczywista z miejsca stał się on celem naszych docinków i żartów. Przeszedł przede wszystkim tak zwany „chrzest bojowy”, a że za wyjątkiem Kałuży, który był wówczas dość słaby fizycznie, reszta była zdrowa i silna – sędzia ów odczuł „chrzest” bardzo dotkliwie na tylnej części spodni. Ja, jako już „stary” bojowiec, który swój chrzest zagraniczny przeszedłem na wyjeździe do Wiednia, brałem też udział w dawaniu klapsów biednemu Seidnerowi. O! Gdybym wówczas wiedział, że ten sam Seidner, w rok później, usunie mnie z boiska na jakimś tam meczu – razy moje byłyby wtedy stokroć silniejsze.
Na Górnym Śląsku graliśmy 8 – 10 meczów. Oczywiście wygraliśmy wszystkie w wysokim stosunku. Wszędzie przyjmowano nas serdecznie, podziwiając styl i sposób gry. Najbardziej podobała się słynna wówczas trójka ataku : Kogut – Kałuża – Kotapka, która dosłownie robiła ze Ślązakami co chciała – oraz stary (wcale nie stary, tylko łysy) Tadek Synowiec w pomocy.
Główną kwaterę zaciągnęła Cracovia w Mysłowicach, skąd wyjeżdżaliśmy na każdy mecz. Graliśmy na całym Śląsku – w Katowicach, Chorzowie, Król. Hucie, Mysłowicach, Zabrzu itd. W tym czasie cały Śląsk „okupowany” był przez aliantów, a tylko służbę porządkową pełniła policja niemiecka. Na złość jej, gdziekolwiek tylko przebywaliśmy, śpiewaliśmy modną podówczas francuską piosenkę „Madelon”. Doprowadzało to niemiecką policję do wściekłości, wywołują równocześnie dużą radość wśród francuskich żołnierzy, którzy z uwagą przysłuchiwali się swej piosence śpiewanej w obcym języku.
Śpiewanie piosenek w pociągu, lub na statku było wtedy bardzo popularne, a o autorze wspomnień, śpiewali koledzy z drużyny Cracovii taką oto zwrotkę: „Co Zygmuś winien, że jest taki śliczny? Co Zygmuś winien, że ma taki wdzięk? Co Zygmuś winien, że ma taki czar magiczny? Na jego widok nawet kamień by zmiękł! |
Najbardziej paradnym był wtedy Mietek Wiśniewski, który regularnie przekręcał słowo „Madelon”, powtarzające się w piosence, na „medalion”, spóźniając się równocześnie z ostatnim słowem strofki. Otrzymał on wskutek tego przezwisko „Medalion”, które przyczepiło się do niego przez cały czas pobytu naszego na Górnym Śląsku, pozostając przy nim długo jeszcze w Krakowie.
Na Śląsku byliśmy świadkami ciekawego sposobu sędziowania. Arbiter prowadzący, ubrany był w zwykłe spacerowe spodnie. Sędziował co prawda bez marynarki i kamizelki, ale za to spodnie miał obowiązkowo na szelkach, na głowie zaś, cyklistówkę lub... twardy kapelusz. Oprócz sędziów liniowych miał jeszcze do pomocy dwóch sędziów przy każdej bramce, z chorągiewkami w ręku. Bramkę uznano, gdy obaj sędziowie machnęli chorągiewkami, dając znak, że piłka przeszła linię bramkowa. Gdy zaś główny sędzia miał co do tego jeszcze wątpliwości, następowały długie konferencje i narady z wyżej wymienionymi sędziami liniowymi, czy bramkę uznać, czy nie. Nie uznano nam wtedy wielu, prawidłowo strzelonych bramek – nie zależało nam jednak na tym, gdyż strzelaliśmy ich wiele, po 8, 10, a nawet 15 na jednym meczu! W jednym tylko wypadku, a to w meczu z najsilniejszym przeciwnikiem – Słupną z Mysłowic, uzyskaliśmy niski stosunek bramkowy 3 : 0.
W nagrodę mych występów na Śląsku, wystawiono mnie na wiosnę roku następnego na prawe skrzydło pierwszej drużyny, właśnie przeciwko śląskiemu zespołowi Słupna, którą Cracovia zaprosiła do Krakowa, a która wtedy okazała się tak silną. W Krakowie wygraliśmy z nią dość wysoko.
Trenerem naszym był wówczas Węgier, Imre Pozszonyi – z budapeszteńskiego MTK. Był to bez wątpienia jeden z najlepszych trenerów jakich miała Cracovia. Potrafił on nie tylko uczyć grać w piłkę nożną ale równocześnie doskonale rozumiał psychikę każdego z zawodników i stosownie do niej postępował z nim. Tenże Pozszonyi wiedząc, iż jestem zbyt nerwowy w grze (jak zresztą każdy debiutant), dawał mi przed każdym meczem, łyżkę bromu do zażycia. Robiło mi to doskonale. Dziś potrafię ocenić czym była wówczas łyżka bromu.
- jwp - blog
- Zaloguj się, by odpowiadać
5 komentarzy
1. Witaj JWP :) nic a nic nie znam sie na piłce
ale cudnie przybliżyłeś fragmentami ksiązki stary CZAS ,Czas Crakowi i miasta z tamtych lat
mam niesamowity sentyment do fotografi tych w sepi i czarno białych,Tatko był
amatorem fotografem ,więc zaszczepił mi tą miłosc
dziękuję za przybliżenie ksiązki w sposób niezwykły
serdecznie pozdrawiam,Przyjaciela TEZ a Ksiązke kupię i to na pewno
i juŻ proszĘ o autograf
dla gościa z drogi :)
gość z drogi
2. Po prostu pycha
Piekny tekst. Wiecej takich. Biezaczka i bebelucha nie powinny nam przyslaniac historii.
Dzieki.
3. Gość z Drogi
Witaj,
książką wyjdzie na pewno, jesteśmy już po wiążącym słowie z wydawnictwem.
Jak Bóg da, a sponsorzy dołożą będzie multimedialna + ciekawy załącznik. Tak by trafiła do serc i umysłów młodzieży.
Serdeczności
JWP
4. Tymczasowy
Witaj,
miło mi, że doceniasz to co próbujemy zrobić.
Ocalić od zapomnienia.
Pozdrawiam
JWP
5. jwp,SERDECZNIE TEGO ŻYCZĘ
daj znać jak bedzie już do kupienia
serdecznie pozdrawiam :)
gość z drogi