IPN z "Biuletynu IPN" 2009, nr 3. : Księża ratujący Żydów

avatar użytkownika Maryla

Duszpasterstwo Żydów katolików w getcie warszawskim. Ks. Marceli Godlewski i ks. Antoni Czarnecki

Księża
ratujący Żydów

Prezentujemy materiały, które weszły do książki Karola Madaja i Małgorzaty Żuławnik "Proboszcz getta" (IPN 2010). Jej głównym bohaterem jest ks. Marceli Godlewski (1865-1945), proboszcz warszawskiej parafii Wszystkich Świętych przy pl. Grzybowskim. W czasie II wojny światowej kościół znalazł się na terenie dzielnicy żydowskiej. Dziś skupiamy się na udzielaniu przez ks. Godlewskiego oraz wikarego ks. Antoniego Czarneckiego (1906-1989) materialnej i duchowej pomocy Żydom. W 2010 r. "proboszcz getta" został odznaczony medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.

Ksiądz prałat Marceli Godlewski należy do znanych przed wojną kapłanów - działaczy katolicko-społecznych. Druga wojna światowa zastała sędziwego księdza na planowaniu zasłużonej emerytury. Ostatnie lata jego życia nie miały być jednak czasem odpoczynku. Jego parafia wkrótce znalazła się w warszawskim getcie.
Marceli Godlewski urodził się w 1865 r. w Turczynie niedaleko Grajewa i w wieku 23 lat został wyświęcony na kapłana diecezji augustowskiej. W niedługim czasie wyjechał na studia do Rzymu, by w roku 1893 zakończyć je doktoratem. Trzydziestoletni ks. Godlewski został profesorem w warszawskim seminarium i napisał pierwszy polski podręcznik do archeologii biblijnej. Przede wszystkim jednak dał się poznać jako sprawny organizator i wszechstronny działacz. Przejęty wcielaniem w życie katolickiej nauki społecznej, zawartej w encyklice "Rerum novarum", zakładał stowarzyszenia robotnicze, w tym zwalczane przez socjalistów Stowarzyszenie Robotników Chrześcijańskich. Propagował wiedzę jako publicysta, redaktor i wydawca wielu tytułów prasowych, w tym "Kroniki Rodzinnej" i "Kuryera dla Wszystkich". W swojej działalności stanowczo bronił narodu polskiego przed zagrożeniami, jakie dostrzegał w tamtej epoce: pijaństwem niszczącym rodzinę, protestantyzmem odciągającym od katolickiej ortodoksji, nieuczciwą konkurencją ze strony Żydów oraz "nikczemnym" socjalizmem "znajdującym się pod komendą żydowsko-pruską" [1].
Kilka dni po swoich pięćdziesiątych urodzinach ksiądz doktor stanął przed nowym zadaniem: został proboszczem warszawskiej parafii Wszystkich Świętych. Ogromny kościół i takaż parafia, położona w dzielnicy zamieszkałej w większości przez ubogich ortodoksyjnych Żydów [2] i polskich robotników, stanowiła znakomite pole do rozwoju organizacyjnych talentów doświadczonego duszpasterza. Sześćdziesiąte i siedemdziesiąte urodziny świętował ksiądz prałat w wyremontowanym kościele razem ze swoimi licznymi nowo powstałymi grupami parafialnymi.
Niemiecka okupacja całkowicie zmieniła oblicze 75-tysięcznej [3] parafii przy pl. Grzybowskim. Nie chodzi o budynek kościoła, który po bombardowaniach z 12 i 13 września 1939 r. udało się odbudować, choć bez wieży nad prezbiterium. Główna zmiana w parafii następowała wraz z tworzeniem przez Niemców getta dla Żydów [4]. Żydowskie społeczeństwo Warszawy, stanowiące około jednej trzeciej populacji stolicy [5], stłoczono na 2,4 proc. obszaru miasta w nieco ponad 400-hektarowej "dzielnicy" [6]. Gdy w listopadzie 1940 r. odcięto ostatecznie getto od "strony aryjskiej", pl. Grzybowski znalazł się po drugiej stronie muru, a parafianie zostali podzieleni na Żydów i Aryjczyków. Polacy pozbawieni dostępu do swojej świątyni mogli spotykać się odtąd w przerobionym na kaplicę gabinecie dentystycznym przy ul. Siennej 83 [7] bądź w innych czynnych kościołach. Podobny los spotkał jeszcze dwie katolickie parafie: kościół Narodzenia NMP na Lesznie oraz kościół pw. św. Augustyna na Nowolipkach. Katolickie świątynie nie przestały być jednak potrzebne.

Parafia w getcie
W styczniu 1940 r. w getcie żyło 1540 katolików oraz 221 osób innych wyznań chrześcijańskich. Szacuje się, że w chwili zamknięcia getta za murami znalazło się ok. 2 tys. chrześcijan [8]. Z czasem ich liczba w getcie mogła wzrosnąć nawet do ponad 5 tys. [9]. Ci ludzie, choć sami uważali się przeważnie za Polaków [10], według hitlerowskich kryteriów rasowych byli Żydami. Ortodoksyjni wyznawcy judaizmu traktowali ich przeważnie jak apostatów niemających udziału w społeczności Izraela, natomiast dla syjonistów byli asymilantami, których należało dla żydostwa odzyskać [11]. Potocznie określano ich mianem mechesów, czyli "wychrztów". Konwersje z judaizmu na chrześcijaństwo były zauważalnym zjawiskiem w przedwojennej Polsce. Szerokie było spektrum powodów tych konwersji: od wyłącznie materialnych po czysto duchowe. Dla karierowiczów chrzest mógł być trampoliną na stanowiska niedostępne dla Żydów, dla wierzących był wyznaniem wiary w Jezusa Chrystusa. W Kościele katolickim [12] jedni i drudzy musieli przejść okres przygotowania do chrztu i ściślejszy niż w przypadku innych konwertytów egzamin [13]. Taki katechumenat trwał kilka miesięcy, a chrzest poprzedzało przeprowadzane przez proboszcza dochodzenie w sprawie szczerości intencji petenta i moralności jego życia prywatnego [14]. Nie wiadomo, ilu takich konwertytów wyrzekło się w obecności ks. Godlewskiego starej wiary i przyjęło nową, można jednak przypuszczać, że wielu "napływowych parafian" Godlewski znał wcześniej przynajmniej ze słyszenia, gdyż takie postacie, jak profesorowie Ludwik Hirszfeld czy Adam Ettinger, należały do elity polskiego społeczeństwa.
Część konwertytów została przywieziona do getta, gdyż figurowali na tzw. Liście Ronikiera. Przewodniczący Rady Głównej Opiekuńczej Adam Ronikier wśród swoich licznych działań pomagał także ukrywającym się po stronie aryjskiej ochrzczonym Żydom. Jego lista konwertytów znalazła się w rękach gestapo [15]. Emanuel Ringelblum [16] i Chaim Aaron Kaplan [17] notują w swoich zapiskach ich przyjazd do getta pod koniec lutego 1941 roku. Tragiczna sytuacja tej części elity polskiego społeczeństwa miała, zdaniem Kaplana, wzbudzić przerażenie u Adama Czerniakowa, przewodniczącego Żydowskiej Rady. Sceptycznie nastawiony do chrześcijan Kaplan uważał przybyłych na ogromnej przyczepie "ronikierów" za antysemitów, którzy przejęli całkowicie polskie zwyczaje i sposób życia [18].
Ochrzczeni Żydzi stanowili małą, ale widoczną grupę w getcie [19]. Często pochodzili z wyższych warstw społecznych i posiadali cenne administracyjne bądź organizacyjne umiejętności. Nie mógł tego nie zauważyć prezes Czerniakow i dlatego często zajmowali oni wysokie stanowiska w Judenracie i policji żydowskiej. Zdaniem Ringelbluma, w policji getta warszawskiego służyło około stu ochrzczonych Żydów [20]. Ich nadreprezentacja w zarządzie i administracji Gminy drażniła ortodoksyjnych żydów, którzy sporządzali listy chrześcijan w celu ograniczenia ich przywilejów [21]. Wzajemna niechęć powodowała podobno nawet rękoczyny. W jednej z relacji [22] wspomniano incydent, który miał miejsce przed kościołem Wszystkich Świętych. Grupa uzbrojonych w kije żydowskich ortodoksów zaatakowała wychodzących z kościoła wiernych. Miała interweniować Służba Porządkowa z okrzykiem: "Naszych Żydów biją!" [23].
Trudno się zatem dziwić, że wyznawcy Chrystusa z "małego getta" [24] chcieli się trzymać razem i utworzyli coś w rodzaju dzielnicy w getcie. Chrześcijanie różnych wyznań, inteligencja oraz inni zasymilowani Żydzi drogą wymiany mieszkań osiedlali się na ulicach w sąsiedztwie kościoła Wszystkich Świętych [25]. Tych ludzi ks. Godlewski chciał objąć opieką duszpasterską. Po udanych negocjacjach z Niemcami o pozostawienie w getcie czynnego kościoła ks. abp Stanisław Gall zadecydował o utworzeniu parafii dla Żydów katolików [26]. Na wniosek ks. Godlewskiego warszawski arcybiskup powierzył prowadzenie duszpasterstwa dla chrześcijan w getcie ks. Antoniemu Czarneckiemu, wikaremu parafii Wszystkich Świętych [27].
Na podstawie relacji świadków można jednak sądzić, że ks. Godlewski całym sercem zaangażował się w to dzieło i to on był motorem duszpasterstwa. Ksiądz Czarnecki nie miał takiego zapału [28] i jedynie wiernie realizował polecenia swojego 77-letniego proboszcza.
Kościół na Grzybowie na dwa lata stał się, być może jedyną na świecie, parafią oficjalnie przeznaczoną wyłącznie dla chrześcijan pochodzenia żydowskiego. Na terenie "dużego getta" funkcjonowała jeszcze parafia Narodzenia NMP na Lesznie, ale nie była oficjalnie zatwierdzonym kościołem dla konwertytów z judaizmu. W tym kontekście symboliczny jest fakt, że kościół Wszystkich Świętych oraz Wielką Synagogę na Tłomackiem zaprojektowali, w tym samym monumentalnym neoklasycystycznym stylu, ojciec i syn, Henryk i Leonardo Marconi [29]. Te dwie ogromne świątynie znalazły się na terenie getta i obie rozbrzmiewały liturgicznym - łacińskim i hebrajskim - śpiewem.
Kościół mógł być jednak otwierany tylko na jedną Mszę dziennie, i to zarówno w tygodniu, jak i w niedzielę, a wierni z getta mogli tam wchodzić jedynie pod kontrolą niemiecką [30]. Życie parafialne toczyło się więc w budynku plebanii i na placyku przed nią oraz w parafialnym ogrodzie. W wielu wspomnieniach przewija się obraz pełnego zieleni i kwiatów ogrodu przy kościele, który w getcie wydawał się prawdziwą oazą [31].
Na podstawie relacji można przypuszczać, że obaj księża [32] mieli mieszkania na plebanii oraz inne mieszkania poza gettem. Ksiądz Godlewski mieszkał na stałe w swoim domu w Aninie i do Warszawy dojeżdżał koleją, a kiedy to nie było możliwe, szedł pieszo [33]. Ksiądz Czarnecki najprawdopodobniej mieszkał stale na pierwszym piętrze plebanii [34], choć miał też mieszkanie na Nowym Mieście, dzięki czemu posiadał przepustkę i mógł codziennie wychodzić za mury getta [35].
Z relacji ks. Józefa Maja, który towarzyszył ks. Czarneckiemu w ostatnich latach życia, wynika, że ks. Czarnecki "niechętnie" podjął pracę w getcie [36]. Zapytany [37] o powód tej niechęci odpowiedział, że był nim strach. Przypomnijmy, że za jakąkolwiek pomoc okazaną Żydom groziła w okupowanej Polsce kara śmierci, a księża nie byli grupą, której by to nie dotyczyło. Młody kapłan, poza w pełni uzasadnionym strachem o własną głowę, mógł odczuwać, nieporównanie mniejszy, lęk przed "teologiczną konfrontacją" z "nowymi parafianami" [38].
Nie wiemy, jakie uczucia towarzyszyły ks. Godlewskiemu, gdy władza kościelna dała mu do wyboru pozostanie na probostwie w getcie albo objęcie parafii po "stronie aryjskiej" [39]. Ze wspomnień o nim i jego działalności możemy wnosić, że przyjął posługę wśród "nowych" parafian jako wolę Bożą.
W zdecydowanej większości relacji o ks. Godlewskim pojawiają się wzmianki o jego przedwojennym "bojowym antysemityzmie" [40]. Jako pierwszy użył tego sformułowania prof. Ludwik Hirszfeld w swojej, napisanej w 1943 r. i będącej najczęściej cytowanym źródłem na temat ks. Godlewskiego, książce "Historia jednego życia" [41]. Po Hirszfeldzie z zarzutem antysemityzmu rzadko polemizowano. Choć sam zainteresowany nie czuł się antysemitą [42], anonimowa mieszkanka plebanii określiła go mianem "żydożercy" [43]. Nawet jego najbliższy współpracownik, ks. Czarnecki, przyznał, że proboszcz znany był z "niechętnego nastawienia" do Żydów [44].
W tym kontekście łatwiej nam będzie zrozumieć wzmianki o "nawróceniu" ks. Godlewskiego. Profesor Hirszfeld napisał: "Prałat Godlewski. Gdy wspominam to nazwisko, ogarnia mnie wzruszenie. Namiętność i miłość w jednej duszy. Ongiś bojowy antysemita, kapłan wojujący w piśmie i słowie. Ale gdy los zetknął go z tym dnem nędzy, odrzucił precz swoje nastawienie i cały żar swego kapłańskiego serca poświęcił Żydom. (...) Nie tylko myśmy go cenili. (...) prezes Gminy Czerniaków (...) opowiadał, jak się prałat rozpłakał w jego gabinecie, gdy mówił o żydowskiej niedoli i jak się starał pomóc i tej niedoli ulżyć. I mówił prezes Rady Żydowskiej, że ten ksiądz, były antysemita, więcej serca Żydom okazywał niż kler żydowski, któremu obca była idea pocieszyciela ogółu" [45]. Również ks. Czarnecki uważał, że jego proboszcz zmienił swoje nastawienie wobec Żydów w zetknięciu z ogromem ich cierpienia [46]. Ksiądz Godlewski był naocznym świadkiem wydarzeń, obok których nie można było przejść niezmienionym, zwłaszcza jeżeli miało się taką społeczną wrażliwość jak on.
Nie ma bezpośredniej relacji ks. Godlewskiego o motywach, jakimi się kierował w getcie warszawskim. Wnioski na ten temat można więc formułować na podstawie tego, co robił.
Ksiądz Godlewski, jak sam przyznawał, był typem społecznika, który "w swojej gorliwości wnika obok duchowych i w materialne potrzeby swoich parafian" [47]. Ekstremalna sytuacja w getcie wymagała adekwatnej reakcji. Parafianie w pierwszej kolejności potrzebowali chleba i dachu nad głową. Proboszcz dysponował dużym piętrowym budynkiem plebanii. Zamieszkało w nim około stu osób. Obok Żydów katolików mieszkali tam także Żydzi nieochrzczeni. Obydwie grupy będą dalej nazywane, za Hirszfeldem, "parafianami". Około połowy mieszkańców parafii stanowili ludzie spośród inteligencji i ci zajmowali głównie mieszkania w budynku plebanii, zaś w budynkach bocznych mieszkała "biedota żydowska, drobni kupcy, robotnicy bez stałego zajęcia i szmuglerzy" [48]. Zalewski-Zamenhof tłumaczy dużą liczbę inteligencji świadomym działaniem ks. Godlewskiego, który miał sobie postawić za cel opiekę nad znanymi rodzinami należącymi do elity polskiego społeczeństwa [49].
Niewiele wiemy o wzajemnych relacjach mieszkańców plebanii. Hermelin podaje, że mimo relatywnie dobrej sytuacji mieszkaniowej i żywieniowej plebania nie była wolna od wzajemnych niesnasek [50]. Niewiele w tym mogła zmienić rada parafialna, w skład której wchodzili m.in.: dr Jakub Wienkiper-Antonowicz, dr Julian Goldberg-Górecki, mec. Mieczysław Adam Ettinger, Rudolf Hermelin i Bronisława Pfau [51]. Wspomnianą "dobrą" sytuację żywieniową przypisywano zapobiegliwości ks. Godlewskiego [52]. W wielu relacjach wymieniana jest kuchnia parafialna, która uratowała niejedną osobę przed śmiercią głodową. Zdaniem Hermelina, korzystała ona z przydziałów Żydowskiego Towarzystwa Opieki Społecznej [53]. Inaczej twierdzi ks. Czarnecki przypisujący działanie kuchni kontaktom z archidiecezjalną Caritas.
Caritas miała przekazywać do parafii pomoc pieniężną i w naturze, która, mimo że legalna, była czasem konfiskowana [54]. Trochę żywności udawało się przemycać w teczkach księżom Godlewskiemu i Czarneckiemu, często przechodzącym przez "wachę" [55]. Relacje Hermelina i ks. Czarneckiego są mniej więcej zgodne co do liczby wydawanych posiłków. Prowadzona przez Bronisławę Pfau, a później przez Dionizego Gelbarta jadłodajnia rozdawała około stu porcji dziennie [56]. Jednodaniowe posiłki przeznaczone były w pierwszym rzędzie dla ubogich Żydów katolików, jednak kuchnia wydawała także jedzenie nieochrzczonym Żydom [57]. Choć liczba utrzymywanych w ten sposób przy życiu osób pokrywa się z liczbą "parafian", relacje sugerują, że posiłki rozdawane były potrzebującym także spoza plebanii. Stołówka funkcjonowała w ten sposób około roku. Swoją działalność zakończyła po ogłoszeniu przez Niemców, w początkach grudnia 1941 r., kary śmierci za pomoc Żydom. Po tej dacie pomoc żywnościowa udzielana była już tylko indywidualnie i opierała się na przemycie "drugiego śniadania" [58].
Mieszkańcy getta mieli możliwość przystępowania do prawie wszystkich sakramentów, z wyjątkiem tych, które wymagały obecności biskupa. Z relacji wynika, że wierni przyjmowali Eucharystię, sakrament pokuty i pojednania, małżeństwa, namaszczenia chorych. Udzielano też chrztu, co wśród ortodoksyjnych żydów mogło wywoływać największe kontrowersje.
Ksiądz Czarnecki wspomina, że wiele osób przystępowało do Komunii św. Wśród nich wymienia m.in. profesora kryminologii UW Mieczysława Adama Ettingera [59]. Dużą liczbę praktykujących katolików potwierdza także Ludwik Hirszfeld, pisząc, że nawet codzienna Liturgia cieszyła się popularnością. Wiernych nie odstraszał nawet chłód częściowo zniszczonego kościoła [60]. Z pewnością dużo cieplej było podczas Mszy św. niedzielnej. Wtedy ludzie gromadzili się w kościele z różnych motywów. W tłumie obok katolików można było znaleźć mieszkających w pobliżu chrześcijan innych wyznań, "katolików", którzy ochrzcili się tylko "dla interesu", a nawet nieochrzczonych, zasymilowanych Żydów, którzy uczestnicząc we Mszy św., chcieli zamanifestować swoje przywiązanie do polskiej tradycji [61]. Wielu przekraczających próg świątyni Żydów zdejmowało z ramion swoje opaski z gwiazdą Dawida, by choć przez półtorej godziny poczuć się znowu częścią polskiego społeczeństwa. Z pewnością wyjątkowe były te liturgiczne zgromadzenia, w których "religijni geniusze" [62] modlili się wspólnie z tymi, którzy nie bardzo wiedzieli, kiedy uklęknąć, a kiedy usiąść [63].
Trudno oszacować, ilu ludzi słuchało niedzielnych kazań ks. Godlewskiego. Czy "bardzo wielu" to 200 osób, czy może raczej 2 tysiące? Ksiądz Czarnecki wspomina jedną niedzielę, 26 lipca 1942 r., kiedy to, na kilka dni przed likwidacją getta, w kościele zgromadziły się prawdziwe tłumy [64]. W tym największym kościele Warszawy śmiało mogło pomieścić się 3-4 tys. ludzi [65]. Była to oczywiście wyjątkowa niedziela. Wydaje się jednak, że uczestników spotkań z Bogiem i polskością należy liczyć raczej w tysiącach niż setkach.
Nie bez przyczyny wspomniano o polskości, gdyż - jak pisze Hirszfeld - słuchaczy intelektualistów najbardziej wzruszały i napełniały otuchą śmiałe kazania dotyczące Ojczyzny [66]. Słuchając homilii, wierni niepokoili się o życie księdza prałata [67]. Co było w tych kazaniach, że za ich głoszenie groziła śmierć? Nie zachowały się żadne zapisy, jednak na podstawie relacji prof. Hirszfelda i ks. Czarneckiego [68] można podjąć próbę rekonstrukcji podstawowych elementów nauczania ks. Godlewskiego w getcie warszawskim. Ksiądz prałat nawiązywał do sytuacji zebranych, opowiadając o cierpieniach Jezusa Chrystusa. W tym duchu aktualizował pieśń o cierpiącym słudze Jahwe z Księgi Izajasza. Prałat głosił naukę o Synu Bożym, który z miłości do człowieka złożył na krzyżu ofiarę ekspiacyjną. Dokonane wtedy odpuszczenie win może stać się udziałem wszystkich grzeszników, nie tylko tych prześladowanych przez niemieckiego okupanta, ale i samych oprawców. Grzesznik, niezależnie od narodowości, musi zrobić jedno: wyznać swoją winę i zwrócić się do Najwyższego o przebaczenie. Przedstawienie prośby o zbawienie najlepiej powierzyć Maryi [69]. Ona jest nie tylko Matką Boga, lecz także Matką wszystkich ludzi.
Matką jest też Polska. Ona czasem bywała dla swoich dzieci, zwłaszcza tych żydowskich, niesprawiedliwa, niekiedy w zapamiętaniu je krzywdziła, ale w głębi serca kochała je i pragnęła ich dobra. Dzieci powinny matce przebaczyć i odpłacić miłością za miłość. To miłość do Ojczyzny tworzy więź narodową. Mało ważna jest rasa czy pochodzenie społeczne. Człowiek staje się Polakiem dzięki szlachetnej postawie wobec Polski. Zajętą przez hitlerowców Ojczyznę można odzyskać tylko dzięki "wspólnemu ukochaniu". Ukochaniu nie tylko bliskich, ale i "tych ludzi potwornych", którzy nie mają nic, za co można by ich było kochać. Dla miłości warto cierpieć, gdyż takie cierpienie prowadzi do wolności.
"Postawny mężczyzna o siwych włosach i okrągłej dobrej twarzy" stojący na ambonie "miał w wyglądzie coś szlachetnego" [70]. Gdy namiętnie rzucał słowa, przypominał zebranym ks. Piotra Skargę z obrazów Matejki [71]. Ortodoksyjni żydzi nie mogli, na poziomie dogmatycznym, zgodzić się z prezentowaną katolicką teologią. Z pewnością nie byli też zwolennikami odciągania żydów od judaizmu i mogli mylnie interpretować niektóre słowa ks. Godlewskiego [72]. Nie wydaje się jednak, by z ich strony groziło księdzu proboszczowi jakieś niebezpieczeństwo. Za to niemieckim okupantom jego słowa o polsko-żydowskim braterstwie w miłości do Polski z pewnością mogły się wydać wrogie i to prawdopodobnie ich reakcji najbardziej bali się słuchacze.
W parafii Wszystkich Świętych działał chór założony przez ks. Czarneckiego. Dyrygował nim student szkoły muzycznej Andrzej Dobrowolski. Z pewnością "w każdym zakątku" unosił się "duch patriotyzmu" niesiony słowami zabronionej przez okupanta pieśni "Boże, coś Polskę" [73].
Poza Eucharystią w getcie udzielane też były inne sakramenty. Sakrament pokuty, choć źródła zachowują w tej sprawie właściwą dyskrecję, należał do oczywistych posług duszpasterskich i mieścił się zapewne w tym, co Hirszfeld nazywa "pocieszaniem i pokrzepianiem" [74]. Grono osób przystępujących do Komunii św. świadczy o tym, że sakrament pokuty był udzielany.
Ksiądz Czarnecki wspomina w swojej relacji, że kilka par zawarło sakramentalny związek małżeński [75]. Wikary zaznacza, że były to skromne uroczystości w gronie przyjaciół i bliskich. Jachiel Górny w raporcie dla Ringelbluma opisał ślub w kościele na Lesznie. Przedstawiony przez niego obraz spacerujących po ścieżkach przykościelnego ogródka odświętnie ubranych ludzi, wesoło rozmawiających z księdzem można z pewnym prawdopodobieństwem odnieść również do parafii przy pl. Grzybowskim.
Według relacji ks. Czarneckiego sakramentem, któremu towarzyszyła szczególna łaska stanu, było namaszczenie chorych zwane dawniej ostatnim namaszczeniem. Ksiądz Godlewski powierzył trudne zadanie bezpośredniego przygotowania wiernych na spotkanie z Bogiem swojemu wikaremu. Udzielanie w getcie ostatniego namaszczenia wymagało dużej odporności psychicznej. By dotrzeć z wiatykiem i świętymi olejami do chorych parafian, trzeba było opuścić bezpieczny teren przykościelny i chodzić ulicami pełnymi trupów [76]. Z faktu, że właśnie widok ludzkich zwłok był dla młodego księdza najbardziej wstrząsającym wspomnieniem z udzielania tego sakramentu, można wnioskować, że w najbliższej okolicy kościoła nie praktykowano potajemnego nocnego wynoszenia martwych ciał. Widok ludzi umierających na dur plamisty też był wstrząsający. W czasie gdy ks. Czarnecki wypowiadał słowa formuły sakramentu: "Przez to święte namaszczenie...", i kciukiem znaczył chore ciało, po pościeli spacerowały sznureczki śmiercionośnych insektów [77].
W getcie odbywały się także katolickie pogrzeby. Uczestnicy pogrzebu brali udział w nabożeństwie i mogli towarzyszyć trumnie do bramy getta. Tam żegnali się ze zmarłym. Na cmentarz Bródnowski mogli udać się tylko księża posiadający przepustki [78]. Ostatnią posługę wypełnili księża parafii Wszystkich Świętych m.in. wobec nieznanej z imienia pani Czarnogórskiej, Zygmunta Pfaua [79] oraz Feliksy Birbaumowej [80].
Udzielanie sakramentów i nabożeństwa stanowiły posługę duszpasterską wobec żydowskich katolików w getcie i jako takie nie budziły większych kontrowersji. Najbardziej problematyczny był natomiast sakrament chrztu świętego. Do jego przyjęcia zgłaszały się przeważnie osoby dorosłe będące wcześniej wyznawcami judaizmu.
Motywacje Żydów przechodzących na chrześcijaństwo były różne. Ksiądz Czarnecki był ostrożny w ich ocenie [81]. Chrzty często tłumaczono pragmatyzmem. Czerniakow zapisał zdanie jednego z ochrzczonych, że "chrzest jest jak wygodne miejsce w tramwaju" [82]. Wielu Żydów w getcie uważało, że konwertyci będą lepiej traktowani przez niemieckiego okupanta. Nie było to jednak prawdą. Dla Niemców neofici pozostawali Żydami i w niczym nie zmieniało to ich stanowiska prawnego. Dla Żydów mechesi byli odszczepieńcami i, jak już wspomniano, nie mieli wcale łatwych relacji ze swoimi rodakami. Gdy padł rozkaz wyznaczenia transportów do Treblinki, jednym z pierwszych pojechali między innymi katolicy [83]. Jeżeli chrzest był "wygodnym miejscem w tramwaju", to ten tramwaj jechał w tym samym kierunku, co całe getto.
Mieszkańcy getta nie znali końca swojej historii i często żyli złudzeniami. Śmiało można przyjąć, że duża część neofitów przyjmowała chrzest, gdyż liczyła na uratowanie życia. Po stronie aryjskiej do oszukania Niemców czasem wystarczyła znajomość pacierza i katechizmu [84]. Jednak, jak informował papieża 29 sierpnia 1942 r. ks. abp Andrzej Szeptycki, greckokatolicki metropolita Lwowa, nie wszyscy neofici kierowali się wyłącznie pragmatyzmem [85]. Wiadomość tę potwierdza Ludwik Hirszfeld. Profesor wiele razy występował w roli ojca chrzestnego dla swoich uczniów i wierzył w szczerość motywów oraz autentyczną wiarę nowo ochrzczonych. Jego zdaniem, pociągał ich urok religii miłości, religii ich polskiej Ojczyzny [86].
Niezależnie od motywów do chrztu zgłaszało się bardzo wielu ludzi. Przeważnie byli to członkowie inteligencji i ludzie dorośli [87]. W większości mężczyźni, choć nie brakowało kobiet i całych rodzin. Młodzież do 18. roku życia chrzczono wyłącznie za zgodą rodziców [88]. Ksiądz Czarnecki wspomina, że z aprobatą ks. abp. Stanisława Galla, zasłużonego w ratowaniu księży pochodzenia żydowskiego, prowadzono w parafii Wszystkich Świętych szybkie, sześciotygodniowe kursy przygotowawcze do sakramentu chrztu. Katechezy dla katechumenów odbywały się na placyku przed plebanią. Przed niewielką figurą Matki Bożej Niepokalanej [89] stały wtedy trzy ławki, które nie były w stanie pomieścić kilkunastu słuchaczy. Takich kursów zakończonych egzaminem, po którym następował uroczysty obrzęd chrztu, odbyło się kilka [90]. Gdyby takie kursy odbywały się nie kilkakrotnie, jak twierdzi w swojej relacji z 1973 r. ich prowadzący, lecz bez przerwy, aż do likwidacji "małego getta", i gdyby w każdym wzięło udział 20 osób, to i tak liczba katechumenów nie przekroczyłaby 300. Skąd więc biorą się liczby 5 czy 7 tys. Żydów przyjętych w ten sposób do Kościoła, które padły w 1986 r. w rozmowie ks. Czarneckiego z ks. Wieteską, a której świadkiem i przekazicielem był ks. Maj? Być może winne były, wspominane w relacji, braki w pamięci ks. Czarneckiego [91], a może poza kursem sześciotygodniowym odbywały się także kursy przyspieszone, o których nie wspomniał ich prowadzący w roku 1973. Wzmiankę o takim przyspieszonym kursie znajdujemy w relacji ks. Maja. Pisze on, że wobec ekstremalnych warunków panujących w getcie, za zgodą warszawskiej Kurii Metropolitalnej, do przyjęcia chrztu wystarczyło złożenie przez kandydata wyznania wiary, wola przyjęcia chrztu i obecność przynajmniej jednego świadka [92]. Sam ks. Czarnecki w roku 1986 miał powiedzieć, że do grona ochrzczonych najwięcej ludzi przyjął po rozpoczęciu likwidacji getta [93]. Jeżeli uznać, że faktycznie tak było, to w czasie likwidacji musiałyby się odbywać jakieś masowe obrzędy chrztu, o których nie zachowały się wzmianki w źródłach. Hirszfeld wspomina tylko, że tuż przed oddaniem przepustki do getta ks. Czarnecki w niebezpieczeństwie śmierci zgodził się ochrzcić młodego prawnika Tadeusza Edelmana [94]. Możliwe, że w tym czasie odbyło się więcej przyspieszonych chrztów według zasady in articulo mortis, nic jednak nie potwierdza informacji o tysiącach takich praktyk. Wydaje się, że liczby 5 i 7 tys. prawdopodobnie nie dotyczyły katechumenów w parafii Wszystkich Świętych, lecz albo liczby fałszywych metryk chrztu [95], albo też ogólnej liczby chrześcijan w getcie warszawskim. Takie liczby mogły też pojawić się w kontekście pojemności kościoła pw. Wszystkich Świętych i przypuszczalnej liczby uczestników Mszy św. z 26 lipca 1942 roku. Jednak zdaniem ks. Zygmunta Króla, wieloletniego proboszcza parafii Wszystkich Świętych, kościół jest pełny przy 3 tys. osób, a przy 4 tys. można mówić o "wielkim niespodziewanym" tłumie, jaki widział z ambony ks. Czarnecki [96]. W tej liczbie potencjalnych uczestników Mszy św. znaleźli się nie tylko nowo ochrzczeni, ale także "starzy konwertyci" oraz sympatycy polskości. Wydaje się, że prawdziwych katechumenów mogło być co najwyżej kilkuset.
Pod koniec lipca 1942 r. ks. Godlewski wezwał z urlopu ks. Czarneckiego lakonicznym telegramem: "Wracaj - likwidują getto" [97]. Z relacji wiadomo, że ostatnia Msza św. została odprawiona w dziewiątą niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego [98], która w 1942 r. wypadała 26 lipca [99]. Pośród ogromnego tłumu zgromadzonego w świątyni wyczuwało się powagę chwili. Odczytywano wtedy w kościołach następujący fragment z Ewangelii: "W on czas: Gdy się przybliżył Jezus do Jerozolimy, patrząc na miasto, głośno nad niem zapłakał mówiąc: O gdybyś i ty w tym właśnie dniu twoim poznało to, co ci pokój przynosi, teraz jednak zakryte jest to przed oczyma twemi! Albowiem przyjdą na cię dni, a nieprzyjaciele twoi otoczą cię wałem, i oblegną cię, i ścisną cię zewsząd; a ciebie i twe dziatki, które są w tobie, powalą o ziemię i nie pozostawią w tobie kamienia na kamieniu; ponieważ nie poznałoś czasu nawiedzenia twego!" (Łk 19, 41-44) [100]. Tego dnia w kościele Wszystkich Świętych homilia nie była potrzebna. Jak wspomina ks. Czarnecki, sam Zbawiciel przemówił "potężnie i przejmująco", a w świątyni rozległ się wielki płacz i lament [101].
W poniedziałek, 27 lipca, miało miejsce rozczulające pożegnanie. Profesor Hirszfeld zapamiętał chwilę, gdy ks. Czarnecki przekazywał rozkaz zamknięcia kościoła oraz oddania kluczy i księżowskich przepustek. Parafianie mieli wtedy wrażenie, że otwiera się pod nimi otchłań. Wszyscy płakali, czuli, że jest to nie tylko ostatnie spotkanie z duszpasterzem, ale także pożegnanie z życiem. Wtedy w niebezpieczeństwie śmierci miał się odbyć chrzest Tadeusza Edelmana [102]. Potem ks. Czarnecki przeniósł Najświętszy Sakrament do kaplicy na Sienną 83 [103].
Być może tego samego dnia ksiądz zdemontował figurę Matki Bożej, świadka duchowych przemian mieszkańców getta, i uroczyście odprowadzany przez parafian wyszedł na zewnątrz. Żandarmi nie zaczepiali tej maryjnej "procesji" [104]. Niedługo potem, 6 sierpnia, plebania została zniszczona, a pozostający w getcie parafianie zapędzeni na Umschlagplatz i wywiezieni do Treblinki [105].
Nie wszyscy żydowscy katolicy zginęli. Z pomocą księży części udało się uciec, niektórym wprost w ostatniej chwili. Zdarzało się, że po wielu zakrętach losu znów spotykali swoich duszpasterzy [106]. Po wojnie biblijna "reszta" parafian wróciła do swoich zawodów i rozpoczęła "normalne" życie w Polsce Ludowej. Według niepotwierdzonych informacji ks. Maja niektórzy parafianie po latach spotkali się w Izraelu i dali początek grupie hebrajskich katolików używającej w liturgii języka hebrajskiego. Zdaniem ks. Maja, o. Daniel Rufeisen, duszpasterz hebrajskich katolików, prowadził dalej to, co zaczęli księża w parafii Wszystkich Świętych, ale to właśnie księży Godlewskiego i Czarneckiego należy uznać za ojców tej nowej drogi w Kościele katolickim [107].
Kwestią wymagającą osobnego omówienia jest ściśle ratownicza działalność ks. Marcelego Godlewskiego. Ksiądz prałat nie ograniczał się bowiem tylko do duszpasterstwa. Działalności konspiracyjnej ks. Godlewskiego w Warszawie, zarówno przed likwidacją getta, jak i po niej, poświęcono specjalny rozdział w książce "Proboszcz getta". Jest w nim mowa o zaangażowaniu w przemyt i ukrywanie osób pochodzenia żydowskiego, współpracę w dziele ratowania Żydów ze Zgromadzeniem Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi oraz żołnierzami ZWZ-AK. Pokazano też, jak ks. Godlewski organizował siatkę producentów fałszywych metryk chrztu. Intensywność tych i innych działań ratowniczych z chwilą likwidacji getta wcale nie zmalała, lecz wręcz wzrosła.
 



Przypisy:
1 M. Godlewski, Stajemy na placówce, "Kuryer dla Wszystkich" 1914, nr 1, s. 1.
2 Więcej o żydowskim charakterze pl. Grzybowskiego można przeczytać w: P. Paziński, Plac w sercu Warszawy, "Midrasz" 2007, nr 127, s. 9-11.
3 A. Czarnecki, Parafia Wszystkich Świętych, [w:] Za to groziła śmierć. Polacy z pomocą Żydom w czasie okupacji, red. Władysław Smólski, Warszawa 1981, s. 206.
4 Wyczerpujące informacje na temat getta można znaleźć w: B. Engelking, J. Leociak, Getto warszawskie. Przewodnik po nieistniejącym mieście, Warszawa 2001.
5 P. Dembowski, Chrześcijanie w getcie warszawskim. Epitafium dla zapomnianych, Włocławek 2008, s. 58.
6 Potem jeszcze liczba ludności getta wzrastała w wyniku przesiedleń. Getto Warszawskie, [w:] Polski słownik judaistyczny, t. 1, red. Z. Borzymińska, R. Żebrowski, Warszawa 2003, s. 475.
7 A. Czarnecki, Parafia..., s. 206.
8 B. Engelking, J. Leociak, Getto..., s. 620; P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 80.
9 P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 80.
10 Prof. Hirszfeld napisał: "Nie znałem Żydów i nie wiedziałem, jak się trafia do ich serc. (...) Obcy temu narodowi. Odrzucony przez tłum jako chrześcijanin", L. Hirszfeld, Historia jednego życia, Warszawa 2000, s. 202-203.
11 P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 111.
12 Częste były konwersje na protestantyzm, z powodu prowadzonej przez protestantów misji wśród Żydów (W. Benedyktowicz, Nasi starsi bracia w wierze, "Pielgrzym Polski" 1995, nr 673, s. 12; por. D. Pałka, Kościół katolicki wobec Żydów w Polsce międzywojennej, Kraków 2006, s. 315).
13 D. Pałka, Kościół katolicki..., s. 315.
14 Ibidem..., s. 323-324.
15 Zdaniem Petera Dembowskiego (Chrześcijanie..., s. 63) okoliczności tego przecieku nie zostały ostatecznie zbadane. W znajdującym się w zbiorach ANN Raporcie z Getta dla Delegatury Rządu Polskiego na uchodźstwie znalazł on notatkę sporządzoną 25 IV 1941 przez "Lilkę": "Stefan Idzikowski albo Idźkowski, żydowskiego pochodzenia, pracownik warszawskiego oddziału RGO, jest podejrzany o przekazanie Niemcom listy ochrzczonych Żydów, którzy pozostali po aryjskiej stronie Warszawy".
16 E. Ringelblum, Kronika getta warszawskiego. Wrzesień 1939-styczeń 1943, Warszawa 1988, s. 236.
17 P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 50.
18 Za: P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 115.
19 B. Engelking, J. Leociak, Getto..., s. 622.
20 E. Ringelblum, Kronika..., s. 246.
21 P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 84-85; lista ważnych urzędników neofitów w Judenracie podana za Adlerem, s. 106. Ringelblum przytacza komentujący tę sytuację dowcip z getta: "Chcesz otrzymać posadę w gminie żydowskiej, no to wychrzcij się" (Kronika..., s. 327).
22 W relacji z Yad Vashem Stanisław Gajewski przekazuje tę informację usłyszaną od Milejowskiego; B. Engelking, J. Leociak, Getto..., s. 622.
23 Może właśnie wtedy jeden z nich krzyknął: "Precz z Żydami!" (E. Ringelblum, Kronika..., s. 246).
24 "Małym gettem" nazywano część zamkniętej dzielnicy po południowej stronie ulicy Chłodnej. Z "dużym gettem" rozciągającym się na północ od ul. Chłodnej połączone było jedynie wąskim przesmykiem skrzyżowania Żelaznej z Chłodną. Komunikacja między tymi dwoma częściami getta była utrudniona.
25 A. Czarnecki, Parafia..., s. 207.
26 F. Stopniak, Katolickie duchowieństwo w Polsce i Żydzi w okresie niemieckiej okupacji, [w:] K. Dunin-Wąsowicz (red.), Społeczeństwo polskie wobec martyrologii i walki Żydów w latach II wojny światowej. Materiały z sesji w Instytucie Historii PAN w dniu 11 III 1993 r., Warszawa 1996, s. 27.
27 A. Czarnecki, Parafia..., s. 206. Autorowi nie udało się dotrzeć do oficjalnego dokumentu zatwierdzającego ks. Czarneckiego na to stanowisko. Z ustnego przekazu warszawskiego duchowieństwa wynika, że był to jedyny taki przypadek w Polsce, gdyż w innych gettach nie było czynnych kościołów.
28 "Był to ksiądz młody, nie miał tego namiętnego stosunku do życia co prałat, ale posiadał słodycz i dobroć kapłana. Był przez wszystkich lubiany i szanowany. A jego miły i serdeczny sposób bycia działał kojąco" (L. Hirszfeld, Historia..., s. 254).
29 P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 77.
30 J. Maj, O Matce Bożej z Getta Warszawskiego i o pracy tam ks. Antoniego Czarneckiego, [w:] J. Maj (red.), Usiłowałem tym ludziom pomóc, Warszawa-Kielce 2004, s. 45, nieco inne dane podaje w swojej relacji R. Hermelin: "Zasadniczo kościół był czynny 3 razy w tygodniu. W niedzielę zbierało się do 100 (stu) wiernych" (R. Hermelin, Bez tytułu, Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego 349/2610, s. 26).
31 R. Dobrzyński, Ulica Zamenhofa. Rozmowa z wnukiem twórcy języka esperanto, Bielsko-Biała 2001, s. 143.
32 Według niektórych dokumentów posługę duszpasterską w parafii pełnił jeszcze ks. Tadeusz Nowotko (J. Doliwa Śledziński, Warszawskie getto żydowskie i kościół Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim, AŻIH 301/6010, s. 1-3; Z. Król, Relacja, AŻIH 349/2610, s. 41). We wspomnieniach jednak wymieniani byli wyłącznie ks. Godlewski i ks. Czarnecki.
33 R. Hermelin, Bez tytułu, s. 26.
34 A. Czarnecki, Parafia..., s. 207.
35 J. Maj, O Matce Bożej..., s. 44-45.
36 J. Maj, O Matce Bożej..., s. 44.
37 Autor przeprowadził z ks. Józefem Majem wywiad 4 sierpnia 2008 r.
38 Niedługo przed swoją śmiercią w 1989 r. ks. Czarnecki opowiadał swojemu następcy o specyficznych problemach duszpasterskich "żydowskich katolików". Cechował ich "ogromny indywidualizm" i świetna znajomość Starego Testamentu. Obrona chrześcijańskiego monoteizmu była dla nich sprawą najistotniejszą. Jednocześnie wykazywali "nieco protestanckie" podejście do Maryi. Ksiądz Czarnecki wspominał swoje trudności w tłumaczeniu podstawowych zagadnień mariologii takich jak Niepokalane Poczęcie NMP. Maryję traktowali "bardziej historycznie niż mistycznie" (J. Maj, O Matce Bożej..., s. 50-51; wywiad z ks. J. Majem z 4 sierpnia 2008 r.).
39 Ks. J. Maj, Notatka o ks. Antonim Czarneckim, AŻIH 349/2610, s. 46-47.
40 L. Hirszfeld, Historia..., s. 253.
41 Zainteresowanym życiem tego wybitnego naukowca, którego jeszcze wiele razy będziemy przywoływać, można polecić książkę: W. Kozuschek, Ludwik Hirszfeld (1884-1954). Rys życia i działalność naukowa, Wrocław 2005.
42 Niedługo po objęciu probostwa tak bronił się przed zarzutem antysemityzmu: "Czyż jednak słyszał kto, abym kiedykolwiek wystąpił z nienawiścią do żydów? Czy wskażą mi choć jeden artykuł, w którym mogliby się dopatrzyć czegoś niezgodnego z nauką Chrystusową? Nie, zadaniem mojem było i jest, jako kapłana i obywatela kraju, uczyć, że kochać bliźniego jak siebie samego, to nie znaczy, abyśmy mieli dla obcych i wrogich sobie przybyszów samobójstwa się dopuszczać lub oddać w ich ręce ziemię i domy nasze, a samym do Ameryki wywędrować. Dzwonienie na trwogę, gdy niebezpieczeństwo nam zagraża ze strony żydów; chyba nie może być wzięte za nienawiść względem nich" [pisownia oryginalna] (M. Godlewski, Nie czyń tego nikomu, co tobie nie miło, "Kuryer dla Wszystkich" 1915, nr 102, s. 1).
43 Anonim, Wspomnienie o prałacie Godlewskim, AŻIH 349/2610, s. 21.
44 A. Czarnecki, Parafia..., s. 207.
45 L. Hirszfeld, Historia..., s. 253-254.
46 A. Czarnecki, Parafia..., s. 207.
47 M. Godlewski, Praca pasterska na parafii w czasach obecnych, "Wiadomości Archidiecezjalne Warszawskie" 1918, nr 10, s. 402.
48 R. Hermelin, Bez tytułu..., s. 24.
49 R. Dobrzyński, Ulica Zamenhofa..., s. 141.
50 Hermelin oskarżał np. B. Pfau o kradzież żywności (R. Hermelin, Bez tytułu..., s. 26).
51 A. Czarnecki, Parafia..., s. 207.
52 Hirszfeld pisał: "[Godlewski] stał na czele Caritasu dzielnicy. I kazał rozdawać zupę bez względu na to, czy głodny jest chrześcijaninem czy Żydem" (L. Hirszfeld, Historia..., s. 254).
53 R. Hermelin, Bez tytułu..., s. 26.
54 A. Czarnecki, Parafia..., s. 208, wersję Czarneckiego pośrednio potwierdza Ringelblum: "W dzień Hoszana Raba przyjęło chrzest ponad 50 osób (informacja z Gminy Żydowskiej). Przyczyna: Caritas troszczy się o neofitów" (E. Ringelblum, Kronika..., s. 327).
55 Pełen nieścisłości artykuł w "Słowie Powszechnym" nazywa to: "karmieniem umierających z głodu dzieci żydowskich drugim śniadaniem" (Misjonarze za murami ghetta, "Słowo Powszechne" 1947, nr 28, s. 7).
56 R. Hermelin, Relacja..., s. 26; A. Czarnecki, Parafia..., s. 208.
57 A. Czarnecki, Parafia..., s. 208; zob. też przyp. 62.
58 A. Czarnecki, Parafia..., s. 208.
59 A. Czarnecki, Parafia..., s. 209. Według relacji Stanisława Adlera, prof. Ettinger został wybrany na sędziego getta. Wzbudziło to protest środowiska ortodoksyjnego, które, mimo że kandydaturze Ettingera nie można było z formalnego punktu widzenia nic zarzucić, nie życzyło sobie, by praktykujący katolik pełnił takie ważne stanowisko w getcie. Poza uczestnictwem w radzie parafialnej Ettinger organizował też potajemne zajęcia z prawa w getcie (za Marianowiczem P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 105-106). Ettinger podobnie jak Hirszfeld zdawał sobie sprawę z niezmiernie ważnej roli edukacji dla przetrwania ducha w narodzie żydowskim. Hirszfeld mógł jednak swoje zajęcia z medycyny prowadzić legalnie, gdyż Niemcy w obawie przed epidemią zezwolili na kursy dla lekarzy (L. Hirszfeld, Historia..., s. 208).
60 L. Hirszfeld, Historia..., s. 254.
61 L. Hirszfeld, Historia..., s. 254.
62 Tak wysokie zdanie miał ks. Czarnecki o religijności córki profesora, Marysi Hirszfeldównie (J. Maj, O Matce Bożej..., s. 47).
63 Swój udział w liturgii opisuje niezwiązany z Kościołem historyk żydowski - Marian Małowist, za: P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 124.
64 A. Czarnecki, Parafia..., s. 211.
65 P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 81.
66 L. Hirszfeld, Historia..., s. 255.
67 R. Hermelin, Bez tytułu, s. 27.
68 L. Hirszfeld, Historia..., s. 254-255. Tam też można przeczytać jedyną w swoim rodzaju duchową interpretację części Mszy św.; J. Maj, O Matce Bożej..., s. 49-52; A. Czarnecki, Parafia..., s. 210.
69 Być może echa kazań słychać w wierszu Muriel Kordowicz: Maryi Niepokalanie Poczętej z warszawskiego getta, AŻIH 349/2610, s. 82.
70 R. Dobrzyński, Ulica Zamenhofa..., s. 142.
71 L. Hirszfeld, Historia..., s. 253.
72 Ringelblum przytacza plotkę, jakoby ks. Godlewski na kazaniu nakazał neofitom wyparcie się Żydów (E. Ringelblum, Kronika..., s. 341). Polemizuje z nią Dembowski, twierdząc, że Godlewski mógł tylko zachęcać do strzeżenia wiary chrześcijańskiej (P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 94).
73 Świadectwo Jachiela Górnego znajduje się w zbiorach ŻIH. Obszerny fragment cytuje P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 120-121.
74 L. Hirszfeld, Historia..., s. 254.
75 A. Czarnecki, Parafia..., s. 210.
76 Prawdopodobnie, zgodnie z utartą praktyką, ks. Czarnecki chodził do chorych z Najświętszym Sakramentem. Nie wiemy, czy towarzyszył mu ministrant z dzwonkiem, tak jak to było zalecane. Gdyby tak było, to z pewnością widok katolickiego księdza w szatach liturgicznych i cyborium oraz ministranta dzwoniącego na ulicy getta musiał budzić zdziwienie. Być może ślady pamięci takich procesji znajdują się w artykule ze "Słowa Powszechnego", który opisuje, jak ks. Godlewski codziennie wynosi Najświętszy Sakrament z getta.
77 A. Czarnecki, Parafia..., s. 209.
78 P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 109.
79 A. Czarnecki, Parafia..., s. 208.
80 A. Weksztein, Bez tytułu, AŻIH 302/204, s. 164.
81 A. Czarnecki, Parafia..., s. 208.
82 B. Engelking, J. Leociak, Getto..., s. 623.
83 J. Maj, O Matce Bożej..., s. 50.
84 Anonim, Wspomnienie..., s. 21.
85 F. Stopniak, Katolickie duchowieństwo..., s. 27.
86 L. Hirszfeld, Historia..., s. 255.
87 A. Czarnecki, Parafia..., s. 209.
88 J. Maj, O Matce Bożej..., s. 47.
89 Odlew cynowo-ołowiowy o wysokości 90 cm i szerokości 40 cm zwany "Matką Bożą z Getta" stoi obecnie na terenie kościoła św. Katarzyny w Warszawie.
90 Czarnecki, Parafia..., s. 208.
91 J. Maj, O Matce Bożej..., s. 47.
92 J. Maj, O Matce Bożej..., s. 46.
93 J. Maj, O Matce Bożej..., s. 50.
94 L. Hirszfeld, Historia..., s. 271.
95 Zaleski-Zamenhof w swoim piśmie do ŻIH wspomina, że przy wydawaniu świadectw chrztu dla uspokojenia własnego sumienia ks. Czarnecki dokonywał symbolicznego pokropienia wodą. Louis C. Zaleski-Zamenhof, Pismo z dnia 28 V 2002 do ŻIH na ręce Janiny Sacharewicz, AŻIH 349/2610, s. 20.
96 P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 81.
97 A. Czarnecki, Parafia..., s. 211. Zdaniem ks. Czarneckiego, prałata Godlewskiego nie było na ostatniej Mszy św., gdyż przepustkę zabrano mu kilka tygodni wcześniej. Nieco inaczej przedstawia tę sprawę Hermelin, który twierdzi, że żegnał się z ks. Godlewskim we wtorek, 28 lipca (R. Hermelin, Bez tytułu..., s. 26). Relację Czarneckiego potwierdza Hirszfeld.
98 A. Czarnecki, Parafia..., s. 211.
99 P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 148.
100 Najprawdopodobniej właśnie to tłumaczenie zostało przeczytane z ambony tamtej niedzieli. Cyt. za: Mszał Rzymski w skróceniu wydany z rozporządzenia Jego Eminencji Edmunda Kardynała Dalbora arcybiskupa gnieźnieńskiego i poznańskiego, prymasa Polski przez ks. Aleksandra Żychlińskiego, wyd. III uzup., Poznań-Warszawa-Wilno-Lublin 1931.
101 A. Czarnecki, Parafia..., s. 211.
102 L. Hirszfeld, Historia..., s. 271.
103 A. Czarnecki, Parafia..., s. 211.
104 J. Maj, O Matce Bożej..., s. 48.
105 Henryk Makower tak wspomina to wydarzenie: "Na początku Akcji Niemcy i Ukraińcy zniszczyli plebanię. Zabrali wszystkich mieszkańców, którzy nie zdołali przedostać się "na drugą stronę". Z okien mojego szpitala przy ulicy Leszno widziałem masę ludzi idących z "małego getta" przez Żelazną i Nowolipki na Umschlagplatz. Szli w milczeniu. Wszystko, co słyszałem, to dźwięk butów stąpających po chodniku. Zauważyłem wielu moich przyjaciół z parafii wśród tych ludzi". Cyt. za: P. Dembowski, Chrześcijanie..., s. 149.
106 Tak było w przypadku Dionizego Gelbarda, drugiego kierownika parafialnej kuchni. Na Umschlagplatz poszedł razem z żoną. Jemu udało się uratować, jej nie. Potem ukrywał się i był lekarzem "leśnych partyzantów" w Biłgoraju. Zadenuncjowany przeniósł się do Lwowa. Tam w roku 1943 spotkał swoją przyszłą drugą żonę, Helenę Gadomską (Hanneman), Żydówkę, która z fałszywym ausweisem przynosiła kiedyś jedzenie na pl. Grzybowski. Ksiądz Godlewski pobłogosławił ich małżeństwo i pomógł Dionizemu wyrobić fałszywe dokumenty, dzięki którym, jako Edward Gadomski, przeżył do końca wojny i został sekretarzem generalnym Gminy Żydowskiej w Lublinie. Rękopis relacji Heleny Gadomskiej w archiwum ŻIH, sygn. 301/5624.
107 J. Maj, O Matce Bożej..., s. 51-52. Wywiad z księdzem Józefem Majem 4 sierpnia 2008 r.
Skrócony przedruk z "Biuletynu IPN" 2009, nr 3.

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110930&typ=ip&id=ip03.txt

 

Etykietowanie:

11 komentarzy

avatar użytkownika Michał St. de Zieleśkiewicz

1. Do Pani Maryli,

Szanowna Pani Marylo,

Ksiądz prałat Marceli Godlewski, był kapłanem w całym tego słowa znaczeniu.
Ze wzgledu na głoszenie idei wolnościowych J. Piłsudskiego, był uważany przez Żydów za antysemitę,

Antysemitą był dla Adama Czerniakówa, senatora, prezesa judenratu Rady żydowskiej.

Ukłony moje najnizsze

Ostatnio zmieniony przez Michał St. de Z... o ndz., 02/10/2011 - 21:32.

Michał Stanisław de Zieleśkiewicz

avatar użytkownika Maryla

2. Jan XXIII Sprawiedliwym wśród

Jan XXIII Sprawiedliwym wśród Narodów Świata?

Abp Roncalli przyczynił się do uratowania życia wielu tureckich i greckich Żydów.

Założyciel Fundacji Wallenberga, Baruch Tenembaum
zaproponował, aby Instytut Jad Waszem w Jerozolimie przyznał papieżowi
Janowi XXIII tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata.

Jako papieski przedstawiciel w Turcji i Grecji w czasie II wojny
światowej abp Angelo Giuseppe Roncalli przyczynił się do uratowania
życia wielu Żydów. Korzystając ze statusu dyplomatycznego wymusił na
władzach tureckich, by przepuściły przez cieśninę Bosfor statki wiozące
tysiące żydowskich uciekinierów z Europy wschodniej, tym samym ratując
im życie. Wysyłał też m.in. świadectwa chrztu i imigracji do Palestyny
dla Żydów węgierskich. Pomagał też Żydom słowackim i bułgarskim, a także
innym ofiarom nazizmu.



Tenembaum, który w 2009 r. był kandydatem do Pokojowej Nagrody
Nobla, zauważa podobieństwa między Janem XXIII a obecnym papieżem
Franciszkiem. - Obaj pochodzą z ubogich rodzin, obu charakteryzują idee
pokoju i mają odwagę umieć przebaczać, nie tyle nie myśleć o
przeszłości, ile projektować przyszłość. Roncalli narzucił światu coś
nadzwyczajnego, gdy zwołał Sobór Watykański II - stwierdza założyciel
Fundacji Wallenberga.



Papieża Franciszka zna on od czasu jego nominacji na arcybiskupa Buenos
Aires. Przyjaźnił się zresztą z jego poprzednikiem, kard. Antonio
Quarracino. - Jorge Bergoglio zawsze miał skłonność do dialogu
międzyreligijnego i wielki szacunek dla historycznych wartości narodu
żydowskiego - wskazuje Tenembaum.



Podkreśla, że Franciszek „mówi z prostotą, gdyż liczy się dla niego to,
by ludzie go rozumieli, zabierając głos, nie chce popisywać się
elokwencją”. - Jest bardzo prosty, bardzo przystępny i z tego punktu
widzenia wydaje mi się, że bardzo przypomina Jana XXIII. Zobaczyliśmy
jego gesty, zapowiadające wiosnę Kościoła katolickiego. Mówię to jako
Żyd i jako człowiek.
Możemy być szczęśliwi i świętować pierwszego papieża
latynoamerykańskiego - dodaje Tenembaum. Według niego „Kościół katolicki
ma wielkie szczęście, że ma papieża autentycznie pokornego, który
naucza nie tylko słowami, ale i gestami, swoim sposobem życia, swoją
historią, a także swoim osobistym cierpieniem”.



Międzynarodowa Fundacji Raula Wallenberga ma na celu podtrzymywanie
pamięci o ludziach, którzy ryzykowali własnym życiem, aby ocalić Żydów w
czasie II wojny światowej. Jej patron, Raul Wallenberg był szwedzkim
dyplomatą na Węgrzech, który podczas II wojny światowej uratował w tym
kraju tysiące Żydów. Został aresztowany przez wojska sowieckie, które
wkroczyły do Budapesztu po wyparciu stamtąd Niemców. Od tamtego czasu
wszelki ślad po nim zaginął. Natomiast założyciel fundacji, 79-letni
obecnie Baruch Tenembaum urodził się i mieszka w Argentynie. Pochodzi z
rodziny rosyjskich Żydów ocalałych z pogromów w 1880 r.

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Maryla

3. arch. Diecezji

zdjecie

arch. Diecezji Drohiczynskiej/-

Ratowali od zagłady


Najnowsze badania naukowe pokazują, że ok. 75
proc. biskupów polskich pomagało Żydom w czasie holokaustu. Aktywność
pozostałych 25 proc. jest w trakcie analizy naukowców.

Ponadto tysiące księży oraz sióstr zakonnych w pełnej konspiracji
ratowało osoby wyznania mojżeszowego. Do tej pory nie powstała
monografia na ten temat. Tę lukę stara się wypełnić projekt naukowy
„Księża dla Żydów”.

Przetrzymaj ich

Był ciepły październikowy wieczór. Wchodzimy do sali na górze w
budynku na przedmieściach Tel Awiwu. Tu co roku spotykają się Żydzi z
podlaskich Siemiatycz. Tak jest i tym razem. Po zapaleniu sześciu świec
na znak pamięci o sześciu milionach ofiar holokaustu poproszono, abym
powiedział o książce pt. „Dam im imię na wieki (Iz 56, 5). Polacy z
okolic Treblinki ratujący Żydów”.

Swoim prostym hebrajskim zaczynam opowiadać o tym, co słyszałem od
swojego dziadka, który uciekł z Treblinki po ośmiu miesiącach
niewolniczej pracy. Wspomniałem, że niemalże 100 osób z sąsiedztwa
obozów w Treblince odznaczono medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata
za bezinteresowną pomoc Żydom, a 44 osoby zostały za taką pomoc
zamordowane. Nie mogło zabraknąć też wzmianki o księżach.

W pewnym momencie podnosi rękę Chana Broder, prezes wspólnoty Żydów
siemiatyckich, i pyta: – Czy mogę coś dodać? – Jak najbardziej, bardzo
proszę. Z nieukrywanym wzruszeniem pani Broder powiedziała: – Ja ze
swoją rodziną też zostałam uratowana przez księdza. Rodzina, która nas
przetrzymywała, była już na granicy wytrzymałości ze względu na grożącą
śmierć. Nie wiedzieli, czy nam kazać odejść, czy dalej ryzykować życie.
Wtedy pani Kryńska poszła do Ostrożan i zapytała ks. Jana Audera, co ma
robić. Na co usłyszała odpowiedź: „To są niewinni ludzie. Jak możesz, to
ich jeszcze przetrzymaj”. Gdyby ksiądz inaczej powiedział, to nie wiem,
czy byśmy przeżyli.

Dlaczego przywołuję to wspomnienie? Otóż będąc wikariuszem właśnie w
parafii Ostrożany, nie wiedziałem o zasługach ks. Jana Audera. Dalsze
badania wykazały, że zwołał on parafian do kościoła i prosił, aby kto
może, pomagał ludności żydowskiej, a kto nie może, aby nie przeszkadzał,
jak wyznała Hinda Seroszko w Księdze Pamięci Drohiczyna (zob.
http://yizkor.nypl.org, s. 400-404). A już szczególnym zaskoczeniem był
fakt, że to właśnie na terenie tej parafii był ukrywany Beniamin
Blustein, który jest obecnie bardzo bliską rodziną premiera Izraela
Beniamina Netanjahu.

W pełnej konspiracji

Kilka lat temu powstała biografia poświęcona ks. Aleksandrowi
Zalskiemu, proboszczowi w Sobieszynie na Podlasiu, pt. „Służył Bogu i
ludziom”. Przestudiowano różne archiwa, znaleziono wiele ciekawych zdjęć
i ukazano życiorys tego księdza z różnych punktów widzenia. Czytelnik
jednak nie znajdzie w tej książce wzmianki o pomocy udzielanej Żydom
przez ks. Zalskiego.

Po prostu w miejscowych archiwach nie pozostał ślad, a parafianie też
o tym nie wiedzieli. Jednak w USA wyszły wspomnienia nauczycielki
żydowskiego pochodzenia z sąsiednich Ryk pt. „Double Identity” (Podwójna
tożsamość), gdzie opisane jest ukrywanie na plebanii dziewczynki o
imieniu Marianna, uznawanej za krewną księdza. A tak naprawdę była ona
dzieckiem żydowskim z Siedlec o imieniu Rachela. Osieroconą przez obojga
rodziców, przekazywano ją z rąk do rąk, aż trafiła na plebanię, gdzie
ulitował się nad nią ks. Zalski. Po wojnie Rachela wyjechała do Izraela i
była szanowaną urzędniczką.

Takich przykładów jest więcej. Świadczą one o tym, że nawet w
biografii kogoś mogą być luki o pomocy ludności żydowskiej, ponieważ
była ona prowadzona w absolutnej konspiracji. Dopiero z perspektywy
czasu lepiej widać obraz całości, a i tak trzeba się liczyć z tym, że
niektóre przykłady pomocy pozostaną w tajemnicy. Te jednak, które znamy,
świadczą o powszechnym zaangażowaniu księży i sióstr zakonnych w pomoc
ludności żydowskiej.

Co mówią statystyki

W ramach projektu „Księża dla Żydów” zebrano materiały z ok. 600
teczek personalnych księży diecezjalnych ratujących Żydów. Ponadto
wiadomo, że Żydzi byli ukrywani w ponad 70 klasztorach męskich w Polsce.
W każdym z nich mieszkało średnio od kilku do kilkudziesięciu
zakonników. Jeśli przyjmiemy, że średnio w każdym klasztorze przebywało
10 zakonników, to trzeba dodać kolejnych 700 księży i braci zakonnych.
Kolejne zaś lata badań zapewne przyniosą nowe nazwiska duchownych i nowe
historie pomocy. Trzeba też dodać, iż ponad 150 księży, którzy pomagali
Żydom, zostało zamordowanych. W blisko 30 przypadkach głównym powodem
śmierci była właśnie pomoc ludności żydowskiej. Co do pozostałych ponad
120 księży nie jest ustalony jeszcze motyw ich śmierci. Niektórzy
zostali zamordowani dlatego, że wspierali podziemie, inni stali się
ofiarą ataku na miejscową inteligencję, a niejednokrotnie było kilka
powodów aresztowania i śmierci.

Podczas badań naukowych powstała również lista 363 domów sióstr
zakonnych, w których udzielano pomocy Żydom. Wówczas w klasztorach
żeńskich zazwyczaj przebywało kilkanaście lub kilkadziesiąt sióstr
zakonnych, a tylko czasem kilka (na mniejszych placówkach). Jeśli
przyjmiemy minimalistycznie, że w każdym klasztorze mieszkało 10 sióstr
zakonnych, to w sumie 3630 sióstr zakonnych było zaangażowanych w pomoc
ludności żydowskiej. Warto w tym miejscu wspomnieć, że w internecie pod
adresem: http://www.kpk-toronto.org/archives/clergy_rescue_saving_jews.pdf dostępny jest zbiór wspomnień na temat pomocy księży, zakonników i sióstr zakonnych, opublikowany przez Marka Paula.

Jeśli chodzi ogólnie o Polaków zaangażowanych w pomoc Żydom, to jeden
z najpoważniejszych badaczy holokaustu, prof. Antony Polonsky, na
podstawie swoich badań i ustaleń prof. Teresy Prekerowej stwierdził, iż
aby uratować jedną osobę żydowskiego pochodzenia w czasie drugiej wojny
światowej, potrzeba było przynajmniej dwóch lub trzech osób. Jeśli
przyjmie się, że ocalało 40-60 tys. Żydów, którzy przetrwali dzięki
polskiej pomocy (między 1,2 proc. a 1,8 proc. z populacji żydowskiej w
1939 r. liczącej ok. 3 300 000 osób), „to daje cyfrę między 160 000 a
360 000 Polaków, którzy z narażeniem swego życia i życia członków swoich
rodzin pomagali ocalić Żydów” – konkluduje prof. Polonsky.

Taka heroiczna pomoc była możliwa w znacznej mierze dzięki
zaangażowaniu duchowieństwa katolickiego w Polsce, ponieważ decyzja o
ukrywaniu Żydów była często konsultowana z miejscowym księdzem
proboszczem lub księdzem wikariuszem. Księża zaś otrzymywali wskazówki
od swoich biskupów.

Biskupi ratujący Żydów

Kwerenda przeprowadzona w archiwach w Polsce, USA, Izraelu, na
Białorusi, na Litwie, Ukrainie i w Niemczech pokazuje, że pomoc Żydom
przez duchowieństwo katolickie w Polsce była zjawiskiem powszechnym. A
jak mówi staropolskie przysłowie – „przykład szedł z góry”.

Arcybiskup Adam Stefan Sapieha z Krakowa apelował do Hansa Franka,
generalnego gubernatora, o zaprzestanie zsyłania Żydów do getta, gdzie
warunki bytowe były tragiczne. Ponadto pozwolił wszystkim księżom,
którzy zgłosili się do niego, na wystawianie fałszywych metryk chrztu,
co umożliwiało Żydom wyrobienie tzw. kenkarty – dowodu tożsamości.
Ponadto za jego aprobatą i wsparciem domy zakonne i plebanie Krakowa
były otwarte dla ludności żydowskiej.

W Warszawie bardzo aktywny był ks. bp Karol Niemira, który rezydował
przy kościele św. Augustyna na terenie getta warszawskiego. To właśnie
on pomógł kilkuset osobom pochodzenia żydowskiego w ucieczce z getta,
kierując je do klasztorów lub zaufanych rodzin katolickich.

Na początku wojny ks. bp Jan Kanty Lorek z Sandomierza wstawiał się
do władz niemieckich o wypuszczenie aresztowanych Żydów. Niemcy zgodzili
się, ale za wypłaceniem za nich kontrybucji. Gdy pieniądze zostały
dostarczone, zakładnicy wrócili do domów, a przez tydzień modlono się w
synagodze za księdza biskupa. Gdy sytuacja zrobiła się groźniejsza,
rodziny żydowskie były ukrywane w seminarium sandomierskim i w wieży
katedry. Po wojnie ocaleni przesłali list z podziękowaniem księdzu
biskupowi.

Czasem biskupi osobiście narażali się na śmierć, czego przykładem
jest arcybiskup lwowski Bolesław Twardowski, który przez dwa lata
ukrywał w domu biskupim czteroosobową rodzinę dr. Artura Władysława
Elmerta. Zaś biskup przemyski Franciszek Barda przekazał fałszywe
metryki chrztu m.in. Stanleyowi i Lusi Igel (Igiel) oraz ich córce Toni
(później Toni Rinde).

Podobna pomoc była udzielana przez innych biskupów, wystarczy
wspomnieć chociażby takie osoby jak: ks. bp Eugeniusz Baziak (biskup
pomocniczy we Lwowie); ks. bp Marian Leon Fulman (Lublin); ks. abp
Stanisław Gall (administrator archidiecezji warszawskiej); ks. bp Edward
Komar (Tarnów); ks. bp Teodor Kubina (Częstochowa); ks. bp Stanisław
Łukomski (Łomża); ks. bp Adolf Piotr Szelążek (Łuck); ks. abp Andrzej
Szeptycki (metropolita greckokatolicki we Lwowie); ks. bp Antoni
Szlagowski (biskup pomocniczy w Warszawie); ks. bp Kazimierz Tomczak
(biskup pomocniczy w Łodzi); ks. bp Tadeusz Paweł Zakrzewski (biskup
pomocniczy łomżyński) i inni.

Podsumowując, warto wiedzieć, że w 1939 r. było w Polsce 38 biskupów,
z których 13 zostało wywiezionych do obozów, a kilku musiało opuścić
kraj, aby uniknąć śmierci. Tak więc na ok. 20 arcybiskupów i biskupów
polskich, którzy pozostali w swoich diecezjach podczas II wojny
światowej, wiadomo, że 15 pomagało na różne sposoby Żydom, co stanowi 75
proc. Episkopatu Polski. Aktywność innych biskupów podczas wojny
poddawana jest dalszym badaniom naukowców.

Po pomoc do księdza

Kiedy się czyta relacje ocalonych z okresu II wojny światowej, widać
wyraźnie, jak dużą skalę przybrała pomoc księży dla ludności żydowskiej.
Długoletni dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie
Szymon Datner napisał w 1983 r., że z jego badań wynika, iż pomoc
udzielana ludności żydowskiej w klasztorach była czymś powszechnym.

Znany badacz Wileńszczyzny Aleksander Dawidowicz stwierdził, że w
praktyce niemal wszyscy księża wileńscy wraz ze swymi najgorliwszymi
parafianami nieśli Żydom bezpośrednią lub pośrednią pomoc, a inspirował
tę działalność ks. abp Romuald Jałbrzykowski. Podobnie było w pobliskiej
diecezji pińskiej, o czym pisał ks. Tadeusz Tararuj: „Prawie każdy
starszy kapłan, z którym rozmawiałem, przypomina sobie, że zarówno on
sam, jak i inni kapłani i świeccy spieszyli z pomocą Żydom, znajdującym
się na krawędzi zagłady”.

Według relacji ocalonych Żydów podobnie było w innych częściach
Polski. Szczególnie aktywni byli księża w Polsce Południowej i
Wschodniej, czyli tam, gdzie społeczność żydowska była najliczniejsza.
Podczas wojny plebanie stały się jednymi z pierwszych miejsc, gdzie
udzielano pomocy zarówno Żydom, jak i partyzantom czy innym osobom
potrzebującym pomocy. To było czymś naturalnym, aby udać się po pomoc do
księdza. Konkretne przykłady wiele mówią o sposobach ratowania Żydów.

Ks. Sopoćko pomógł ponad 100 Żydom

Błogosławiony ks. Michał Sopoćko jest znany w Polsce jako spowiednik
św. Siostry Faustyny oraz wielki apostoł kultu Miłosierdzia Bożego.
Niewiele zaś mówi się, że to właśnie on pomógł ponad 100 Żydom z getta w
Wilnie, przygotowując tych, którzy chcieli przyjąć chrzest, oraz
wystawiając fałszywe metryki chrztu.

Ksiądz profesor Tadeusz Krahel dotarł do osobistych notatek bł. ks.
Michała Sopoćki, w których pisał on: „Przed wojną i na jej początku
zgłosiło się do mnie w tym celu [w celu chrztu] sporo kandydatów z
wyższym wykształceniem (lekarze, inżynierowie, nauczyciele i studenci).
Nie mogąc sam podołać wszystkiemu, prosiłem o pomoc mieszkającego u mnie
ex diakona Bolesława Szostałę, który w latach 1940-1942 poświęcił się
nauczaniu prawd wiary i obyczajów tych kandydatów po kilka godzin
dziennie. Zbierali się oni kolejno w mieszkaniach zainteresowanych, a
najczęściej u dra X przy ul. Zawalnej. Po przeegzaminowaniu
skierowywałem ich do chrztu do księży proboszczów (ks. Makarewicza u św.
Jana i ks. Kretowicza u św. Franciszka).

W tym czasie chrzest przyjęło około 65 osób. Zarówno ochrzczonym, jak
i nieochrzczonym dostarczałem metryki chrztu św. i dowody osobiste,
skierowując niektórych do znajomych na wsi, gdzie przetrwali do końca
wojny. Dziś już nie pamiętam nazwisk wszystkich, albowiem wykaz ich
zaginął w czasie pobytu na ’Opatrzności’. Przypominam tylko kilku: dr
Aleksander Steiberg z żoną – według dokumentu Sawicki, pozostał w Wilnie
jako ordynator szpitala na Wilczej Łapie; dr Erdman z żoną i córką –
według dokumentu Benedykt Szymański, ostatnio ordynator Szpitala św.
Elżbiety we Wrocławiu (…); dr Juliusz Genzel z żoną, obecnie mieszka w
Sydney (Australia)”.

Ksiądz Sopoćko ratował Żydów do 3 marca 1942 r., kiedy to unikając
więzienia, schronił się w Czarnym Borze w Domu Sióstr Urszulanek, gdzie
dotrwał do końca okupacji niemieckiej. Właśnie do tych sióstr wcześniej
ks. Sopoćko kierował ukrywających się Żydów, a one wysyłały ich dalej.
Kierował też Żydów z getta wileńskiego do ks. dziekana Jana Władysława
Sielewicza w Wornianach. Tu zaś ks. dziekan razem z wikariuszem ks.
Hipolitem Chruścielem umieszczali ich u swoich zaufanych parafian.

15 km od Treblinki

Dziś mija 70. rocznica buntu w obozie Treblinka II, kiedy ok. 200
więźniom udało się zbiec. Pomimo niemieckiej obławy wielu przeżyło
dzięki pomocy Polaków z okolic Treblinki. W tym gronie jest ks. Sergiusz
Góralczuk, który mieszkając 15 km od Treblinki, przyjął na plebanię w
Ugoszczy dwóch Żydów zbiegłych podczas tego buntu. Mieszkali u niego też
inni Żydzi, którzy uciekli z transportów śmierci.

Takich biskupów, księży, zakonników i sióstr zakonnych, jak wyżej
wspomniani, było tysiące. Wszyscy ryzykowali życie. Często zaś ratowali
Żydów z pobudek religijnych, w myśl słów samego Jezusa Chrystusa: „Nikt
nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za
przyjaciół swoich” (J 15, 13).


Księża Pomordowani za pomoc Żydom – lista aktualna na dzień 2 sierpnia 2013 r.

ks. Mieczysław Akrejć – 1943 ks. Leopold Aulich – 1943 ks. Józef
Bajko – 1943 ks. Józef Baradyn – 1943 ks. Leon Bujnowski – 1942 ks.
Aleksander Cieszkiewicz – 1942 ks. Romuald Dronicz – 1942 ks. Jan
Gielarowski – 1943 ks. Bolesław Gramz – 1944 ks. Władysław Grobelny –
1942 ks. Kazimierz Grochowski – 1942 ks. Jan Grodis – 1942 ks. Tadeusz
Grzesiak – 1942 ks. Mieczysław Antoni Kubik – 1942 ks. Józef Kuczyński –
1942 ks. Błażej Nowosad – 1943 ks. Henryk Opiatowski – 1943 ks. Andrzej
Osikowicz – 1943, odznaczony 1995 ks. Fabian Poczobutt-Odlanicki – 1944
ks. Teodor Popczyk – 1943 ks. Stanisław Rejmentowski – 1941 ks.
Kazimierz Rybałtowski – 1943 ks. Witold Sarosiek – 1944 ks. Adam Sekuła –
1941 ks. Józef Smaczniak – 1943 ks. Zygmunt Surdacki – 1941 ks. Romuald
Świrkowski – 1942 ks. Edward Tabaczkowski – 1942 ks. Antoni Udalski –
1943 ks. Jan Urbanowicz – 1943 ks. Jan Wolski – 1942 ks. Remigiusz
Wójcik – 1942 o. Ludwik Pius Bartosik – 1941 o. Antoni Grzybowski – 1943
o. Adam Sztark – 1942 o. Ludwik Wrodarczyk – 1943

Księża odznaczeni medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata

Ks. bp Albin Małysiak Ks. Bruno Boguszewski Ks. Antoni Bradło Ks.
Stanisław Falkowski Ks. Władysław Głowacki Ks. Marceli Godlewski Ks.
Michał Kubacki Ks. Stanisław Mazak Ks. Aleksander Osiecki Ks. Andrzej
Osikowicz  Ks. Jan Patrzyk Ks. Jan Pawlicki Ks. Jan Poddębniak Ks. Jan
Sielewicz Ks. Adam Skałbania Ks. Franciszek Smorczewski Ks. Witold
Stolarczyk Ks. Witold Szymczukiewicz Ks. Ludwik Wolski Ks. Mieczysław
Zawadzki Ks. Jan Zawrzycki Ks. Ignacy Życzyński O. Ludwik Wrodarczyk


Kto by wiedział o pomocy udzielanej ludności żydowskiej, proszony jest o przesłanie informacji na adres:

Radio Maryja
ul. Żwirki i Wigury 80
87-100 Toruń, Polska
z dopiskiem „Kaplica”

lub kontakt telefoniczny pod numerem 609 498 523.
Nazwiska te – po weryfikacji – mogą zostać wyryte na marmurowej płycie w
dolnej kaplicy kościoła pw. Maryi Gwiazdy Nowej Ewangelizacji i bł.
Jana Pawła II w Toruniu.

Ks. prof. Paweł Rytel-Andrianik

http://www.naszdziennik.pl/mysl/49894,ratowali-od-zaglady.html

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika intix

4. Ratowały, choć za to groziła śmierć (cz. 1)

O ukrywaniu Żydów, zwłaszcza dzieci, przez Siostry Franciszkanki Rodziny Maryi w latach II wojny światowej

siostra Teresa Antonietta Frącek RM


Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat

Podejmując temat ratowania Żydów przed zagładą w czasie II wojny
światowej, trzeba pamiętać, że zbrojna agresja Niemiec hitlerowskich na
Polskę 1 września 1939 r., która wywołała jedną z najokrutniejszych
wojen w dziejach ludzkości, miała na celu eksterminację Narodu
Polskiego, skolonizowanie jego ziem i ich wchłonięcie przez III Rzeszę w
myśl tradycyjnego programu pruskiego militaryzmu "parcia na wschód",
uzupełnionego programem polityki nazistowskiej walki o "przestrzeń
życiową". Niemieccy najeźdźcy nie mogli od razu zniszczyć Narodu
Polskiego, realizowali swoje plany etapami poprzez niszczenie elity
intelektualnej, grabienie zasobów materialnych, rolnych i przemysłowych;
traktowali ziemie polskie jako źródło surowców i taniej siły roboczej.




Ludność żydowska, stanowiąca w okresie międzywojennym ok. 3,5 mln
obywateli Polski, padła po agresji niemieckiej ofiarą hitlerowskiego
terroru i jego polityki zagłady. Na przełomie 1939/1940 r. Żydzi zostali
dotknięci licznymi atakami dyskryminacji ze strony okupanta, jak:
usuwanie z pracy, zakaz uczęszczania do szkół, obowiązek noszenia
żółtych opasek z gwiazdą, przymus pracy fizycznej. Momentem przełomowym
było tworzenie izolowanych żydowskich dzielnic na okupowanych ziemiach
Polski, Związku Sowieckiego, Czech, Jugosławii, Grecji, które stanowiły
przejściowy etap w akcji totalnej zagłady Żydów, ułatwiały ograbianie
ich z majątku, wyniszczanie głodem, uniemożliwienie łączności z
ludnością aryjską.

W getcie warszawskim zamknięto jesienią 1940 r. wszystkie osoby uznane
za Żydów w rozumieniu ustaw norymberskich, w liczbie ok. 410 tysięcy. W
ciągu następnych dwóch lat zmniejszano jego granice, pogarszano warunki
egzystencji, przesiedlano ludność żydowską z innych terenów tak, że
liczba Żydów w getcie wzrosła do pół miliona, w tym 15 tys. bezdomnych
dzieci. Brak źródeł zarobkowania, głód, ciasnota lokalowa, katastrofalne
warunki higieniczne sprzyjały szerzeniu się chorób zakaźnych, wskutek
których zmarło ok. 100 tys. ludzi. Decyzja masowej zagłady Żydów zapadła
w 1941 r., w następnym roku Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy
opracował "generalny plan zagłady" 11 mln Żydów w Europie. Na terenach
Górnego Śląska, Kraju Warty, a zwłaszcza Generalnej Guberni Niemcy
tworzyli obozy masowej zagłady Żydów, dowożonych niemal z całej Europy.



Organizowanie pomocy dla Żydów

Akcja likwidacji getta warszawskiego, rozpoczęta 22 czerwca 1942 r. pod
kryptonimem "Akcja Reinhard", która trwała 9 tygodni, wywołała
wstrząsające wrażenie. Tragedia Żydów wzbudziła nie tylko współczucie
Polaków, apele polskiego podziemia do państw walczących z III Rzeszą,
ale też czynną akcję pomocy. Kierownictwo Walki Cywilnej wydało
odpowiednią odezwę, ogłoszoną w prasie podziemnej i powtórzoną przez
rozgłośnię radiową BBC w Londynie. Powstało szereg organizacji,
stowarzyszeń i ośrodków w celu ratowania Żydów. We wrześniu 1942 r.
podjął działalność Tymczasowy Komitet Pomocy Żydom, przekształcony 4
grudnia 1942 r. w Radę Pomocy Żydom "Żegota", stanowiącą porozumienie
kilku organizacji społecznych i politycznych, która funkcjonowała do
końca okupacji.


Pomoc Żydom nieśli ludzie z różnych środowisk, ugrupowań politycznych,
stanów i zawodów okupowanej Polski. Włączyło się w nią duchowieństwo
diecezjalne i zakonne, żeńskie zgromadzenia zakonne, całe rodziny i
osoby pojedyncze, realizując w tych nieludzkich czasach ideę
chrześcijańskiej miłości bliźniego, niesienia pomocy ludziom znajdującym
się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Spośród duchowieństwa zasłużyli
się na tym polu ks. abp Adam Sapieha, ks. bp Karol Niemira, ks.
Władysław Korniłowicz, ks. Jan Zieja, ks. Marceli Godlewski, ks. Antoni
Czarnecki, ks. Ferdynand Machay i wielu innych kapłanów, a także
dominikanie, franciszkanie, michalici, misjonarze, salezjanie.


Znane są bohaterskie karty ukrywania Żydów przez siostry zakonne z
różnych zgromadzeń: benedyktynki, karmelitanki, niepokalanki, szarytki,
szare urszulanki.
Za przechowywanie Żydów 8 szarytek poniosło śmierć.
Spośród rzeszy zakonnic zaangażowanych w akcji ratowania Żydów,
zwłaszcza w Warszawie, "piękne karty zapisało sobie Zgromadzenie SS.
Franciszkanek Rodziny Marii, kierowane przez szeroko znaną z tej
działalności matkę Getter" (T. Prekerowa, Konspiracyjna Rada Pomocy
Żydom w Warszawie, s. 47). Ile dzieci mogło uratować się w klasztorach?


Dotychczasowe obliczenia podające, że w około 200 klasztorach zakonnice
uratowały ponad 1500 dzieci żydowskich (por. Ewa Kurek, Dzieci żydowskie
w klasztorach..., Lublin 2001), nie są pełne i bardzo zaniżone.

Temat ratowania Żydów przez Polaków nie jest dostatecznie opracowany,
wprawdzie próby zebrania dokumentacji, wspomnień i relacji były
podejmowane w 1947 r., w 1964 r., a także w latach 70. i 80. przez
Katolicki Uniwersytet Lubelski i Akademię Teologii Katolickiej w
Warszawie, ale nie zostały doprowadzone do końca. To jest karta historii
w dużym stopniu zaniedbana. Stąd też propaganda, zarzucająca Polakom
obojętność wobec tragedii Żydów w czasie II wojny światowej, a nawet
antysemityzm, znajduje wolne pole działania. Polacy nieśli różnorodną
pomoc Żydom, zarówno klasztory, jak też osoby prywatne, rodziny, całe
wsie, i to z narażeniem własnego życia - bo za to groziła śmierć.

Nie jest przesadą, że dla uratowania jednego Żyda potrzeba było pomocy
ze strony przynajmniej 10 Polaków. Ukrywanie ich wymagało ogromnego
wysiłku, ciągłej troski, nieustannego czuwania, pomocy wielu osób, i to w
atmosferze lęku, terroru i ciągłego zagrożenia.

Jako przykład podam wypowiedź Żyda Gustawa Alef-Bolkowiaka, który ranny w
potyczce pod Osą w powiecie opoczyńskim, tylko w czasie swojej choroby
doznał pomocy 10 osób, także ze strony ks. Jana Gałęzy i s. Stefanii
Miaśkiewicz z Rodziny Maryi oraz kilku lekarzy. "Oto ludzie, którzy
jesienią 1942 r., w okresie zaostrzonego terroru ze strony okupanta, z
narażeniem swojego życia i życia swoich rodzin - pisze autor - przyszli
mi z pomocą". Ten sam płk rezerwy Wojska Polskiego podaje: "W roku 1943
brałem udział w ruchu podziemnym na Lubelszczyźnie. Tysiące uciekinierów
z getta lubelskiego i innych rejonów Polski ukrytych było w lasach i po
wsiach. Okoliczna ludność nie tylko dostarczała im żywności, ale i
aktywnie pomagała w unikaniu obław hitlerowskich. Wielu zapłaciło za to
życiem i wiele wsi zostało puszczonych z dymem przez okupanta, który
pomoc ukrywającym się Żydom traktował na równi z udziałem w walce
zbrojnej przeciwko niemu" (Gustaw Alef-Bolkowiak, ps. "Bolek", Podnoszę
głos protestu, Wiedeń, "Ekspres Wieczorny", Warszawa, rok 33 (1968), nr
74, 26 marca 1968).

Oblicza się szacunkowo, że w akcję ratowania Żydów było zaangażowanych
od 300 tys. do 1 mln Polaków, którzy z narażeniem swego życia i życia
swoich rodzin udzielali Żydom schronienia, przewozili w bezpieczniejsze
miejsca, dostarczali żywności. Uważali tę pomoc za akt ludzkiej
życzliwości, obowiązek sumienia, podanie ręki człowiekowi skazanemu
przez okupanta na śmierć; "ratował, kto mógł". Zresztą zdawano sobie
sprawę, iż taki los czeka w kolejności także Polaków. Nie mówię tu o
marginesie społecznym, który znajdzie się w każdym narodzie, nawet w
getcie warszawskim działała osławiona przestępcza żydowska "13". Ale
trzeba pamiętać, że jedynie w Polsce - za udzielenie Żydowi pomocy,
podanie kawałka chleba czy też ukrycie - groziła kara śmierci. W żadnym
innym kraju europejskim nie było takiej sankcji. Wielu Polaków za
ukrywanie Żydów poniosło śmierć z rąk niemieckich.

Tragedia Żydów znalazła po wojnie głośny oddźwięk w całym świecie. Dużo
się o tym mówi i pisze, nie zawsze obiektywnie. Ku czci ofiar holokaustu
postawiono wiele pomników i tablic pamiątkowych, zaznaczono miejsca ich
straceń, ich imionami nazwano wiele placów i ulic, otwarto muzea i izby
pamięci, urządza się akademie i wygłasza referaty, organizuje się
zjazdy i sympozja, dni pamięci i marsze pokoju - Marsz Żywych. I to jest
słuszne. Nie można zapomnieć o tragedii Żydów w latach totalitaryzmu
hitlerowskiego, o czym zresztą przypomniała także konferencja w Oslo pod
hasłem: "Uratować pamięć holokaustu" - tych, którzy zginęli w latach
wojny.

W Instytucie Pamięci Yad Vashem w Jerozolimie płonie wieczny ogień, a w
dalszej części muzeum - od siedmioramiennego świecznika odbijają się w
lustrzanych płytach tysiączne płomyki symbolizujące ofiary holokaustu.
Przy nastrojowej melodii wymieniane są nazwiska pomordowanych, w
większości dzieci. Ich imiona są zapisane, a jeśli nawet nie, to
świetliste płomyki upamiętniają ich ofiarę.

Od tego miejsca pamięci warto zwrócić myśl ku innym płomykom, ku
tysiącom istnień ludzkich, ku Żydom uratowanym przez Polaków.
Rozproszeni po całym świecie: w Anglii, Australii, Belgii, Francji,
Italii, Izraelu, Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, w Polsce, płoną ogniem
życia, choć na ich temat niewiele się mówi i pisze, choć oni sami,
przeżywszy gehennę wojenną, nie zawsze chcą powracać wspomnieniami do
tych koszmarnych lat, nie publikują swoich przeżyć, choć niejednokrotnie
okazują wdzięczność za uratowane życie. Mam tu na myśli dzieci
uratowane przez Kościół katolicki, przez polskie zgromadzenia zakonne, a
zwłaszcza przez Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi.



Zgromadzenie Sióstr Rodziny Maryi wobec tragedii Żydów

Z akcją ratowania Żydów spotkałam się podczas opracowywania dziejów
Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi w latach II wojny
światowej w 1973, a następnie w 1981 roku. Materiałów do tego
zagadnienia prawie nie było. Nasze archiwa spłonęły w czasie Powstania
Warszawskiego (1944), a archiwalia lwowskie uległy zniszczeniu podczas
wysiedleń, tułaczki, wreszcie repatriacji. Zresztą nikt w czasie wojny
nie rejestrował tej akcji. Dopiero zapoznanie się z problemem, po
zebraniu ponad 300 relacji od sióstr Rodziny Maryi oraz około 100
relacji od zakonnic z innych wspólnot, księży i osób świeckich, można
było poznać nazwiska uratowanych i odnaleźć ich ślad w nielicznych
zachowanych księgach ewidencyjnych domów dziecka.

Z przeprowadzonych w latach 1971-1978 badań wynika, że siostry Rodziny
Maryi uratowały w czasie okupacji niemieckiej ponad 500 dzieci
żydowskich i około 250 dorosłych Żydów. Cyfry te nie są kompletne,
raczej zaniżone, ale potwierdzone wiarygodnymi dowodami. Chociaż od
wojny upłynęło 60 lat, to jednak nadal zgłaszają się osoby poszukujące
miejsca swego ukrycia, których nazwiska dotychczas nie były
rejestrowane. W związku z tym zwiększa się ciągle liczba dzieci, którym
siostry uratowały życie.

Budzi się pytanie: jak to było możliwe, że siostry Rodziny Maryi
uratowały tyle dzieci żydowskich, a także osób starszych? Przecież za to
groziła śmierć. Kilka informacji o samym zgromadzeniu i jego
działalności ułatwi zrozumienie, wyjaśni przyczyny, a zarazem efekt tej
akcji.

Zgromadzenie o nazwie Rodzina Maryi, założone przez bł. ks. Zygmunta
Szczęsnego Felińskiego w Petersburgu w 1857 r., w północnej stolicy
imperium rosyjskiego, a przeszczepione na ziemie polskie w 1862 r.,
szczególną opieką otaczało sieroty, dzieci ubogie i porzucone.
"Zgromadzenie pragnęło stać się dla nich nową rodziną, zastąpić im
ciepło utraconego ogniska rodzinnego i brak własnego domu". Przez 50 lat
pod zaborem rosyjskim i w samej Rosji siostry prowadziły życie zakonne w
ukryciu, działając na zewnątrz poprzez istniejące legalnie zakłady
wychowawcze i opiekuńcze. W domach dla sierot, w szwalniach, w szkołach -
zatwierdzonych przez władze rosyjskie, siostry prowadziły - obok
legalnych programów - tajne nauczanie, chroniły dzieci i młodzież przed
rusyfikacją i wynarodowieniem. Poza tym niejednokrotnie ukrywały
polskich wygnańców syberyjskich, którzy zbiegli z miejsca zsyłki. Stąd
też siostry miały duże doświadczenie na polu tajnych akcji oświatowych,
narodowych i patriotycznych.

Przed II wojną światową Zgromadzenie Rodziny Maryi należało do grupy
największych rodzin zakonnych w Polsce. Liczyło 1120 sióstr i 160 domów
zakonnych (klasztorów), zorganizowanych w trzech prowincjach, z domami
głównymi we Lwowie, Warszawie i Poznaniu (miało także osobne prowincje w
Rumunii i Brazylii).

W działalności sióstr na czoło wysuwała się ich praca oświatowa i
wychowawcza w 60 szkołach, 44 sierocińcach, 58 ochronkach, a także
szeroko zakrojona akcja opiekuńcza, pielęgniarska i charytatywna w
szpitalach i instytucjach opiekuńczych oraz w ambulatoriach
środowiskowych. Duża liczba obszernych zakładów wychowawczych stwarzała
dogodne możliwości dla ukrycia w nich zagrożonych działaczy polskiego
podziemia i ich rodzin, a także dzieci żydowskich. Wprawdzie
zgromadzenie w latach okupacji utraciło wiele domów i miejsc pracy, ale
wczuwając się w potrzeby społeczne, zakładało nowe instytucje
wychowawcze i opiekuńcze. Na miejsce utraconych sierocińców siostry
otworzyły 13 nowych domów dla dzieci, a ogólna liczba ich wychowanków
wzrosła z 3500 do 5000.

Poza tym cel, duchowość i charyzmat zgromadzenia, a także patriotyzm,
poczucie więzi społecznych ze środowiskiem, którymi przeniknięte były
siostry, predysponowały je do ratowania życia zagrożonych osób, także
Żydów. W regule zakonnej założyciel zamieścił dwa ewangeliczne wersety,
które inspirowały duchowość i działalność sióstr:

"Syn Człowieczy nie przyszedł, aby Mu służono, lecz żeby służyć" (Mk 10, 45).

"Kto by przyjął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje" (Mt 18, 5).

Siostry realizowały swoje powołanie w duchu służby, na wzór Chrystusa, i
wypełniały swoją misję w społeczeństwie poprzez pracę podejmowaną z
poświęceniem w celu niesienia pomocy dzieciom opuszczonym i ratowania
ich zagrożonego życia.

Wojna pociągnęła za sobą kolosalne zniszczenia materialne, olbrzymie
straty personalne, tysiące zabitych i rannych; pozbawiła wielu ludzi
dachu nad głową i środków egzystencji. Siostry Rodziny Maryi, chociaż na
równi z całym Narodem odczuwały grozę wojny, to jednak nie ograniczały
się tylko do troski o własne życie i mienie zakonne, nie zacieśniały
swej pracy jedynie do funkcji wykonywanych przed wojną, ale wyszły poza
ich obręb. Dostrzegły nowe potrzeby i nie pozostały wobec nich obojętne.
Jedną z nich było niesienie pomocy Żydom.

Ratowanie Żydów w warunkach okupacyjnych to bardzo niebezpieczny odcinek
działalności sióstr. Tragizm sytuacji powiększał fakt, że za pomoc
Żydom - jak już wspomniano - groziła kara śmierci. I nie była to tylko
pogróżka, ale realne zagrożenie, które stale wisiało nad domami i
siostrami. Ta świadomość towarzyszyła ciągle wszystkim przełożonym i
siostrom zaangażowanym w niesienie pomocy Żydom.

Akcja ratowania Żydów przez siostry Rodziny Maryi była z jednej strony
spontaniczna, z drugiej - zorganizowana, kierowana przez przełożoną
generalną matkę Ludwikę Lisównę (1874-1944), zamieszkałą we Lwowie przy
ul. Kurkowej 45, i przełożoną prowincjalną matką Matyldę Getter
(1870-1968), zwaną powszechnie "Matusią", która miała swoją siedzibę w
Warszawie, w starym drewnianym budynku przy ul. Hożej 53. Przykład
przełożonych działał najlepiej. Jednak odgórne inicjatywy władzy
zakonnej zostały zrealizowane dzięki ofiarności i bezgranicznemu
poświęceniu sióstr, które osobiście, dzień i noc, w domach dziecka i
zakładach opiekuńczych dźwigały brzemię odpowiedzialności za
bezpieczeństwo ukrywanych Żydów. Za przykładem i aprobatą władz
zwierzchnich pomoc Żydom niosły siostry niemal we wszystkich domach
zakonnych Rodziny Maryi. Brak informacji o ukrywaniu Żydów przez siostry
w kraju Warty i w Prusach Wschodnich. W kraju Warty ich działalność
została zniszczona przez Niemców, prowadzone przez siostry zakłady dla
dzieci w Szamotułach (159 dzieci) i starców w Wieleniu (700 osób) Niemcy
wysiedlili do Warszawy, przejmując te obiekty dla swoich potrzeb, inne
zaś domy, łącznie z siedzibą Prowincji w Poznaniu, zlikwidowali, a
siostry wywieźli do obozu w Bojanowie.

W Warszawie w akcję ratowania Żydów włączyła się całym sercem matka
Matylda Getter, dom na Hożej, siostry i wszystkie wspólnoty zakonne,
które znajdowały się w stolicy i w okolicznych miejscowościach. Dzieci
żydowskie ukrywane były w domach dziecka prowadzonych przez siostry w
Aninie, Białołęce, Brwinowie (2 domy), Międzylesiu (3 domy), Płudach,
jak też w placówkach przeznaczonych dla sióstr starszych i chorych, a
także umieszczane u rodzin prywatnych.

W akcji ratowania Żydów siostry współpracowały: z Wydziałem Opieki
Społecznej Zarządu Miejskiego m.st. Warszawy, zwłaszcza z dyrektorem
Janem Starczewskim, a po jego aresztowaniu z Antonim Chacińskim, z Janem
Dobraczyńskim, kierownikiem Sekcji Opieki, i z Jadwigą Piotrowską; z
Radą Pomocy Żydom w Warszawie, z Radą Główną Opiekuńczą we Lwowie,
Podhajcach, Brzeżanach, Turce, Samborze, z lekarzami szpitali m.in. we
Lwowie (z prof. Gröerem i dr Heleną Krukowską), w Krasnymstawie, Mińsku
Mazowieckim, w Warszawie przy ul. Płockiej, z ks. prałatem Marcelim
Godlewskim, proboszczem parafii Wszystkich Świętych, z wieloma osobami z
konspiracji, z księżmi proboszczami na placówkach wiejskich.
Współpracowały też z innymi zgromadzeniami żeńskimi i męskimi. Zagrożone
dzieci od sióstr niepokalanek z domu warszawskiego przy ul.
Kazimierzowskiej s. Stefania Miaśkiewicz przewoziła do domów Rodziny
Maryi przy ul. Hożej i Żelaznej.

O ukrywaniu dzieci żydowskich przez siostry Rodziny Maryi pisali:
Władysław Smólski w trzech swoich książkach: "Losy dziecka" (1961),
"Zaklęte lata" (1964) i "Za to groziła śmierć" (1981), Władysław
Bartoszewski i Zofia Lewinówna w publikacji "Ten jest z ojczyzny mojej"
(1966), Stanisław Wroński i Zofia Zwolakowa w książce "Polacy Żydzi
1939-1945" (1971), Zofia Szymańska w pamiętniku "Byłam tylko lekarzem"
(1979). Drobne informacje podali na łamach prasy: Gustaw Alef-Bolkowiak
(1968), Jan Dobraczyński (1970), Jan Habdank (1968), Stanisław Podlewski
(1967, 1969), Małgorzata Jaworska i Mirosław Machnacki (1978),
Aleksandra Mianowska (1981), Andrzej M. Wrzeszcz (1983), Ewa Kurek
(2001).
http://stary.naszdziennik.pl/index.php?dat=20080308&typ=my&id=my61.txt

avatar użytkownika intix

5. Ratowały, choć za to groziła śmierć (cz. 2)

O ukrywaniu Żydów, zwłaszcza dzieci, przez Siostry Franciszkanki Rodziny Maryi w latach II wojny światowej

Siostra Teresa Antonietta Frącek RM


Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat


fot. arch. S. Franciszkanek Rodziny Maryi Dom generalny we Lwowie przy ul. Kurkowej 45. Ks. prof. Jan Nowicki, późniejszy biskup wraz z siostrami i dziećmi z sierocińca wojennego, wśród których jest pięć żydowskich dziewczynek: Ewa, Marysia, Lusia, Krysia i Janina Glińska


fot. arch. S. Franciszkanek Rodziny Maryi Warszawa, Międzylesie


Na specjalne omówienie zasługuje ukrywanie dzieci żydowskich w ponad 40
sierocińcach zgromadzenia. "Zakłady dla sierot Rodziny Maryii
przepełnione były dziećmi żydowskimi, gdyż - jak relacjonują siostry i
osoby spoza zgromadzenia - nie odmawiano pomocy dzieciom, narażonym na
niechybną śmierć".




Przełożone i siostry, w poczuciu obowiązku ratowania prześladowanych,
ryzykowały swoim życiem i mieniem zgromadzenia. Największe zasługi na
tym polu położyła matka prowincjalna Matylda Getter. "Jej energia -
wspomina Jan Habdank - mądrość, praktyczność, nieustraszona odwaga
zabłysły w całej pełni podczas okupacji hitlerowskiej" (Wspomnienie... o
Matce Matyldzie Getter "Matusia", "Słowo Powszechne", 1968, nr 35).

"Nie wiem, co bardziej ceniłam u Matusi - pisała dobrze znająca ją z
lat okupacji Maria Niklewicz - czy męski rozum, czy delikatność kobiecą,
czy szybkość decyzji, czy zmysł organizacji, czy zawsze trafne
rozstrzygnięcia, czy niewyczerpaną cierpliwość w udzielaniu się
wszystkim, czy gotowość wyrzeczenia się siebie o każdej chwili dnia i
nocy" (List do m. Heleny Kaniak, 10.08.1968 r., ARM II 60). A trzeba tu
dodać, że m. Getter była to już starsza osoba, licząca w chwili wybuchu
wojny 69 lat. Jej przenikliwość, otwartość na potrzeby ludzkie,
roztropność i trafność posunięć, szacunek, jakim się cieszyła wśród
ludzi świeckich i duchownych, podkreślają także inne relacje (Relacja
Marka Gettera, 7 marca 1992 r., Warszawa, ARM AZ VIII 47).

Ogromnie dużo Żydów, dzieci, młodzieży i starszych przeszło przez
skromny drewniany dom - siedzibę m. Getter w Warszawie przy ul. Hożej
53, skąd dzieci kierowane były do sierocińców, dorosłe dziewczęta do
pracy do zaufanych rodzin, osoby starsze do klasztorów zgromadzenia
usytuowanych w odosobnieniu, a pewna ich część ukrywała się w tymże domu
na Hożej. Stale przebywało tu pewne małżeństwo, kilka kobiet, a w
internacie grupa dziewcząt.

Do m. Getter zwracali się Żydzi, a najczęściej ich protektorzy i
wysłannicy z prośbą o zaopiekowanie się dziećmi, znalezienie pracy,
miejsca ukrycia. Jakie uczucia targały sercami tych dzieci, możemy
poznać z relacji Małgorzaty Mirskiej, która wyprowadzona z getta i
ukrywana przez wiele osób, przyszła wreszcie na Hożą wraz z młodszą swą
siostrą Ireną. Wspomina ona: "Strasznie się bałam, ponieważ miałam
okropny wygląd, 'złą twarz'... Przechodząc przez furtę, miałam
świadomość, że za nią rozstrzygnie się mój dramat: życie czy śmierć.
Matka przełożona Matylda Getter spojrzała na nas i powiedziała: Tak.
Wydawało mi się, że się niebiosa otworzyły przede mną" (Relacja, VIII,
99).



Ukrywanie dzieci żydowskich w sierocińcach

Ważną sprawą było wyrobienie dzieciom żydowskim nowych dokumentów,
zmiana nazwisk i imion, zaopatrzenie w metryki urodzenia. W tym celu
siostry zbierały z różnych stron Polski katolickie metryki, np. ze
Lwowa, Grodna, Wadowic, Wilna, Wołkowyska, a przede wszystkim z parafii
warszawskich: św. Barbary, św. Floriana, Św. Krzyża, św. Wojciecha, św.
Jakuba i Wszystkich Świętych. W archiwum zgromadzenia w Warszawie
przechowuje się 13 metryk wyrobionych w powyższych parafiach dla dzieci
"Sierocińca Delegatury Polskiego Komitetu Opiekuńczego w Aninie",
założonego w 1941 r. i usytuowanego w willi Lotha, przy ul.
Poniatowskiego (obecnie - Zorzy), a także blankiety metryk z podpisem i
pieczęcią parafii, przygotowane dla dzieci żydowskich.

We Lwowie w wyrabianiu metryk współpracowały siostry z parafią św.
Antoniego. Nowe metryki dr Helena Krukowska naświetlała lampą kwarcową,
aby nabrały barwy starych, pożółkłych dokumentów. Dla Żydówek w Łomnie, w
powiecie Turka nad Stryjem (obecnie Ukraina), s. Zofia Blanka Pigłowska
wyrabiała metryki w parafii św. Marii Magdaleny we Lwowie. Wypisywała
najpierw z ksiąg metrykalnych nazwiska dzieci, których wiek odpowiadał
Żydówkom z Łomny, a następnym razem prosiła urząd parafialny o odpisy
tychże metryk, nie wtajemniczając księży w szczegóły. Tym sposobem
dzieci w Łomnie przyjmowały nowe nazwiska (Relacja VII 172).

Część dzieci urzędowo kierował do domów sierot Wydział Opieki Społecznej
Zarządu Miejskiego m.st. Warszawy, samorządy lokalne lub Rada Główna
Opiekuńcza. Dla niektórych starały się siostry o urzędowe skierowanie i
te były finansowane przez powyższe instytucje, resztę dzieci m. Getter
bezpośrednio kierowała do sierocińców, gdzie koszty ich utrzymania
pokrywały same siostry, względnie - o ile mogły - rodziny dzieci.

Najwięcej dzieci żydowskich ukrywały siostry w pięciu sierocińcach
zgromadzenia w Warszawie przy ul. Chełmskiej, Hożej, Wolności (dwa
zakłady), Żelaznej, i w kilkunastu podwarszawskich, liczących od 30-200
wychowanków. Te ostatnie niemal wszystkie założyła m. Getter po I wojnie
światowej i usytuowała je w wyjątkowo pięknych okolicach, aby już samo
miejsce dodawało uroku i ciepła zakładom, które miały stać się domami
rodzinnymi dla wychowanków. Każdy z zakładów znajdował się w pewnym
odosobnieniu, otoczony parkiem, lasem lub ogrodem, składał się nieraz z
kilku budynków i posiadał obszerne zaplecze gospodarcze, co ułatwiało
ukrycie zagrożonych. Zakład w Płudach na obszernym terenie leśnym
posiadał 10 większych i mniejszych budynków, w których dzieci -
podzielone na grupy, tak zwane rodzinki - miały do dyspozycji własny
domek (Chochlik, Polonka, Rusałka, Zacisze, Izolatka, Klauzura).

Wielkim ryzykiem, graniczącym z bohaterstwem, było przewożenie dzieci
żydowskich do zakładów Rodziny Maryi, ponieważ Niemcy kontrolowali
pasażerów na dworcach i dokonywali rewizji w pociągach. Stąd też
niejedną straszną chwilę przeżyły siostry wiozące dzieci. Te o wybitnie
semickich rysach m. Getter oddawała do ukrycia u rodzin prywatnych,
przeważnie w Milanówku. Wiele sióstr wtajemniczonych w tę akcję
nieustannie kursowało z dziećmi żydowskimi, przewożąc je z Warszawy do
domów zgromadzenia, do rodzin prywatnych, do szpitali warszawskich,
zwłaszcza na Woli przy ul. Płockiej.

Siostra Janina Kruszewska wspomina, że wielokrotnie, gdy miała przewozić
dziecko żydowskie, opanowywał ją straszny lęk przed niebezpieczeństwem.
Kiedyś powiedziała do m. Getter: "Matusiu, ja się strasznie boję, na
Dworcu Gdańskim są niemieckie kontrole". Wówczas m. Getter, aby dodać
odwagi wylęknionej siostrze, powiedziała: "Zobacz, jakie to dziecko ma
piękne, niewinne oczy". Niejednokrotnie siostry znajdowały się w wielkim
niebezpieczeństwie. Żadna jednak z nich nie doznała z tego powodu
represji, chociaż niejednokrotnie Niemcy rozpoznawali Żydówki (Relacje,
VII 65, 162).

W zakładzie "Opatrzności Bożej" z Warszawy, przy ul. Chełmskiej 19,
gdzie od 1942 r. obowiązki przełożonej pełniła s. Olga Schwarc,
przebywało 180 dzieci, a wśród nich od 10 do 20 dzieci żydowskich.
Znalazły tu schronienie m.in.: córka zamordowanych rodziców spod
Łowicza, dwie dziewczynki: jedna po stracie rodziców błąkała się po polu
i spała w psiej budzie, drugiej ojciec otruł się, a matka pracowała
dorywczo; inna z uratowanych mieszkała po wojnie we Francji i
utrzymywała kontakt z dawną przełożoną; były tu także małe dziewczynki -
Maria i Halinka (Relacja, VII 53, VIII).

Siostra Ludwika Peńsko, wychowawczyni z Płud, zapisała w swym wojennym
pamiętniku: "Matka Getter przed oddaniem mi pod opiekę grupy III-ej, w
Płudach, w której była połowa dziewczynek żydowskich, powiedziała:
'Wiem, że siostra otoczy troską wszystkie dzieci... Nie mogę nikogo
zmusić, ani nakazać pracy, gdzie w każdej chwili grozi śmierć.
Wiedziałam, że siostra się zgodzi'. To mnie zobowiązywało".

W księgach ewidencyjnych i meldunkowych dzieci żydowskie figurowały jako
sieroty polskie wyznania rzymskokatolickiego (zachowały się księgi w
Białołęce, Brwinowie Płudach, Pustelniku - Marki, w Warszawie przy ul.
Hożej. Najwięcej miał ich zakład wychowawczy w Płudach, przez który
przeszło ponad 40 Żydówek, a w czasie Powstania Warszawskiego wśród 500
dzieci ewakuowanych z kilku sierocińców przebywało w piwnicach
płudowskich około 100 żydowskiego pochodzenia.

Siostry pracujące w wojennych sierocińcach w Aninie, w domu ks.
Marcelego Godlewskiego (1939) i w założonym przez Delegaturę Polskiego
Komitetu Opiekuńczego w Wawrze (1941), włączyły się w akcję niesienia
pomocy dzieciom żydowskim. Jeden i drugi dom gromadził po 40
wychowanków, a wśród nich każdy ukrywał około 20 chłopców żydowskich.
Pierwszą czynnością było zdobycie dla dzieci żydowskich nowych
dokumentów, zmiana nazwisk, zaopatrzenie w metryki urodzenia. W tym celu
siostry zbierały z różnych stron Polski katolickie metryki, w czym
pomagał im ks. Marceli Godlewski, a także ks. Zygmunt Kaczyński.

Liczba dzieci żydowskich w sierocińcach przedstawiała się następująco: w
Aninie - jak wspomniano wyżej - w sierocińcu Polskiego Komitetu
Opiekuńczego - 20, w Aninie przy ul. Trawiastej - ok. 20, w Białołęce -
20, w Brwinowie przy ul. Konopnickiej i Szkolnej - po kilka, w Kostowcu -
od 10 do 15, wśród nich Felicja Seifert, we Lwowie przy ul. Kurkowej -
ok. 12, przy ul. Słodowej - 15, w Łomnie - od 22 do 26, w Międzylesiu
"Zosinek" - ok. 17, w wieku od 8 do 11 lat, w Międzylesiu "Ulanówek" -
od 12 do 15 dziewczynek, w Płudach - 40, w Pustelniku - 12, w Warszawie
przy ul. Chełmskiej - od 10 do 20, przy ul. Żelaznej - ponad 15, w
Instytucie Higieny Psychicznej przy ul. Wolność 14 - kilkanaście, w
Samborze - 10 oraz kilkoro niemowlaków. W pozostałych sierocińcach
liczba dzieci żydowskich była mniejsza, np. w Nieborowie k. Łowicza
wśród 15 dziewcząt polskich - 1 Żydówka, kilka w Kołomyi, po 2 w Mircu i
Podhajcach. Wskutek częstego przewożenia dzieci żydowskich faktyczna
ich liczba była znacznie większa.

W wojennych sierocińcach we Lwowie - w domu generalnym przy ul. Kurkowej
45, pod opieką sióstr przebywało około 10 dzieci (wśród nich Ewa,
Marysia, Lusia, Krysia, Janina Glińska), a w domu prowincjalnym przy ul.
Słodowej 6, m. Janina Wirball, wikaria generalna, przygarnęła ponad 10.
W akcji ratowania Żydów domy te współpracowały z RGO we Lwowie, z
siostrami z placówek wschodnich, a także z m. Getter w Warszawie, która
niejednokrotnie wspomagała cierpiące niedostatek siostry i ich sieroty
darami materialnymi (Listy m. Janiny Wirball do m. Matyldy Getter - z
lat 1942-1945, ARM AZ II 283).

Chłopców żydowskich lokowała m. Getter w sierocińcach zgromadzenia w
Aninie, Białołęce i Kostowcu, także w Woli Gołkowskiej, a starszych
przekazywała do zakładów prowadzonych przez michalitów, orionistów i
salezjanów, zwłaszcza do Strugi. W ramach ukrywania Żydów współpracowały
siostry z innymi zgromadzeniami żeńskimi, np. Siostrami Niepokalankami w
Warszawie.



Wykazały największą odwagę i bohaterstwo

Ciekawe są drogi prowadzące dzieci żydowskie do zakładów zgromadzenia.
Najczęściej, jak wyżej wspomniano, kierowała je m. Getter, wydziały
opieki społecznej lub RGO, a do zakładów przewoziły siostry. Zdarzały
się jednak wyjątkowe wypadki. Zrozpaczona matka przerzuciła swoje
dziecko na teren zakładu w Płudach w dniu, kiedy Niemcy prowadzili Żydów
do Henrykowa na rozstrzelanie. Danutę Rajską przywieziono do Płud w
worku, znalazła tu także schronienie Janina Dawidowicz oraz inna
dziewczynka wyniesiona z getta warszawskiego w pojemniku na śmieci. W
Aninie, gdzie znalazło schronienie i ratunek około 20 chłopców,
przywożonych z getta przez ks. Godlewskiego, było także niemowlę
oderwane od martwej matki na placu egzekucji oraz dziewczyna posługująca
się nazwiskiem Hanka Sokołowska i nowymi dokumentami, wyrobionymi jej
przez ks. Zygmunta Kaczyńskiego z Warszawy, pod którego opieką na
Nowogrodzkiej znajdowała się także jej siostra - Janina.

Do sierocińca we Lwowie przy ul. Kurkowej, 6-letnie dziecko
przyprowadził franciszkanin lwowski. W internacie przy ul. Żelaznej
wśród Żydówek w wieku szkolnym ukrywały siostry 3-letnią dziewczynkę z
tatuażem hebrajskim na ciele, znalezioną w norce pod chodnikiem, oraz
4-letniego chłopca, którego przyniósł z getta gestapowiec, przekupiony
złotymi dolarami przez ojca dziecka inż. Mieczysława Rynga (Relacja s.
T. Reformai i Jana Wernika AZ VII 196, VIII 83). Do zakładu
wychowawczego w Łomnie dzieci żydowskie przewoziła z Wydziału Opieki
Społecznej m.st. Warszawy s. Blanka Pigłowska. W Mircu wychowywały
siostry dziewczynkę, którą znalazł w lesie policjant, a w Podhajcach
niemowlę podrzucone pod urząd gestapo. Do sierocińca w Samborze
mieszkańcy kierowali dzieci żydowskie, cygańskie, w tym niemowlęta.

Dla wielu dzieci, także osób starszych, musiano często zmieniać miejsca
ukrycia. Taką drogę przeszła Lidia Kleinmann, córka lekarza z Turki, z
okupacyjnym nazwiskiem Maryla Wołoszyńska (obecnie mieszkającej w USA).
Ojciec oddał ją pod opiekę sióstr Rodziny Maryi pracujących w szpitalu w
Turce. Te przekazały ją do Lwowa pod opieką m. Janiny Wirball, stąd w
1942 r. oddano ją do szkoły sióstr w Łomnie; wraz z wysiedlonym zakładem
"Łomna" znalazła się w Warszawie (1943), a podczas Powstania
Warszawskiego przeżyła ewakuację wraz z dziećmi i siostrami do Kostowca
(1944).

Technika przechowywania dzieci w przepełnionych zakładach Rodziny Maryi
wymagała od sióstr nieustannego wysiłku, troski i czuwania, by uchronić
wychowanki przed niebezpiecznymi rewizjami niemieckimi. W ukrywanie
dzieci wtajemniczano jak najmniej osób, nawet z personelu zakonnego.
Dzieci "o złym wyglądzie", o rysach wybitnie semickich, nie mogły
swobodnie poruszać się na terenie zakładów. W chwilach niebezpiecznych
były odosobniane. W Płudach, by nie zwracać na siebie uwagi innych
dzieci, chodziły także na nabożeństwa.

Aby zatuszować rysy semickie, zakonnice wykazywały wiele inwencji i
sprytu: bandażowały dzieciom głowy, nakładały na oczy lub nos opatrunki,
utleniały włosy. Podczas wizyt niemieckich w zakładach w Aninie i
Samborze wychowawczynie organizowały szybkie zabawy, aby uniemożliwić
Niemcom rozpoznanie dzieci żydowskich. W Łomnie i w Płudach wyprowadzały
dzieci na obszerny teren zakładu, a we Lwowie przy ul. Kurkowej jedną z
dziewczynek o rysach typowo semickich chowano na czas kontroli pod
beczkę. W razie wykrycia miała udawać niemowę. W Aninie zabandażowane
dzieci kładziono do łóżek jako chore, a w Pustelniku przełożona wysyłała
dziewczynki do kaplicy.

Dzieci żydowskie, początkowo wylęknione i nieufne, drżące na widok
Niemców i każdy odgłos dochodzący z dziedzińca, z czasem nabierały
zaufania i swobody. Siostry traktowały je na równi z polskimi dziećmi,
starały się stworzyć im atmosferę rodzinną, by zapomniały o przykrych
przeżyciach i grozie śmierci.

Czym była opieka siostry zakonnej dla nieszczęśliwych dzieci
żydowskich, odsłania wypowiedź Żydówki, Małgorzaty Mirskiej-Acher,
przebywającej w Płudach pod opieką przełożonej tego domu s. Anieli
Stawowiak: "Matka Aniela... była przez lata wojny dla mnie ostoją. Nigdy
nie zapomnę, jak w momencie rewizji niemieckiej, gdy tak bardzo się
bałam, Matka Aniela położyła mi rękę na głowie i powiedziała: 'W naszym
domu, gdzie jest kaplica, nic ci się stać nie może'. Siła w jej głosie i
piękne spojrzenie dodały mi otuchy" (List Małgorzaty do m. Matyldy
Getter, 4 czerwca 1960, New Jork).

Powyższą wypowiedź s. Anieli Stawowiak, przeniesionej w 1943 r. do
Ulanówka, potwierdza oświadczenie prof. dr. med. Michała Telatyckiego,
który wielokrotnie wizytował wzorowo prowadzony przez nią zakład w
Międzylesiu. "Podczas okupacji, poza troską macierzyńską o chore dzieci,
zapobiegliwością w zdobywaniu dla nich żywności, odzieży, leków, [...]
wykazywała najwyższą odwagę i bohaterstwo, ukrywając w swym zakładzie
ok. 12 dzieci żydowskich (wyjętych przez okupanta spod prawa) i
ryzykując przy tym swoim życiem" (12 stycznia 1952, AZ II 215).

W Płudach siostry uprzyjemniały dzieciom wieczory przez organizowanie
zabaw, gier, loterii fantowych i inscenizacji, jak również starały się
dla nich o słodycze. Wyrabiały w nich poczucie godności człowieka,
wyczulały na potrzeby bliźnich, w Kostowcu wskazywały na obowiązek
niesienia pomocy i dzielenia się z drugimi tym, co mają; pod sierociniec
bowiem przychodziły głodne dzieci żydowskie ukrywające się z rodzicami w
lesie. Dbały też o ich rozwój intelektualny i wykształcenie, wszystkie
dzieci chodziły do szkół prowadzonych przez siostry lub uczyły się w
sierocińcach, a starsze uczęszczały na tajne komplety gimnazjalne w
Kostowcu, Płudach i Warszawie.

Wypowiedź Marii Niklewicz rzuca światło na kształcenie dzieci żydowskich
w Międzylesiu w zakładzie "Ostoja Zdrowia Dziecka". Po latach pisała:
"Na terenie klasztoru, oprócz lekarki Żydówki, siostry ukrywały w tym
czasie 10-letnią Alinę Koenigstein, córkę adwokata tego nazwiska i jego
żony adwokatki. Miała ona lewe papiery jako Basia Rutkowska i nikt,
nawet inne siostry i ksiądz kapelan, nie wiedzieli dla bezpieczeństwa,
że to Żydówka. Matusia powiedziała mi o tym tylko dlatego, ponieważ
prosiła mnie o to, żebym uczyła tę dziewczynkę w zakresie nauki
szkolnej, a także za zgodą jej matki, która ukrywała się też u sióstr,
ale w innym domu (niewierzącej), abym ją przygotowała do chrztu i I
Komunii św., o co dziecko usilnie prosiło" (12 sierpnia 1968).



Wobec groźby śmierci

Ukrywanie dzieci żydowskich połączone było z ciągłą udręką,
niebezpieczeństwem denuncjacji i zagrożeniem represjami. Wiadomość
bowiem o ukrywaniu Żydów w domach zakonnych docierała do Niemców. Toteż
zagrożone dzieci w jednym zakładzie przewożono do innych. W ten sposób
Janina Dawidowicz, przebywająca w zakładzie płudowskim (od 11 lipca 1943
r.), jako prywatna wychowanka, pod nazwiskiem Danuta Markowska została
przewieziona do zakładu "Łomna" w Warszawie przy ul. Wolność (27
stycznia 1944 r.). Matka Getter, przenosząc ją z Płud, zwróciła się
telefonicznie do s. Tekli Budnowskiej, przełożonej Zakładu "Łomna" z
pytaniem: "Czy przyjmie siostra błogosławieństwo Boże". To był umówiony
znak - zakonny szyfr - na oznaczenie dziecka żydowskiego. Na takie
pytanie nie było innej odpowiedzi tylko -"tak" (Relacja, VII 85).

Poszukiwaną przez Niemców Danutę Rajską także wywieziono z Płud.
Podobnie musiała być przewożona Maria Baczkowska z Bóbrki. Tamtejsze
siostry oddały ją do ukrycia m. L. Lisównie we Lwowie, a ta przekazała
m. Getter. Początkowo dziewczyna przebywała w Kostowcu, a kiedy
rozpoznały ją dzieci w szkole, odwiozły ją siostry do m. Getter w
Warszawie, gdzie uczęszczała do szkoły pielęgniarskiej.

Do końca okupacji wisiało nad siostrami niebezpieczeństwo śmierci.
Siostrom w Płudach grozili Niemcy zamknięciem szkoły, wywiezieniem do
obozu, rozstrzelaniem osób, które ukrywają Żydów. A pogróżki te nie były
gołosłowne. Po wydaniu bowiem rozporządzenia Hansa Franka z 15
października 1941 r. i odezwie starosty Łowicza dr. Schwendera z 17
grudnia 1941 r. o karze śmierci dla Żydów opuszczających getto oraz na
Polaków udzielających im schronienia i pomocy, Niemcy aresztowali wielu
Polaków, dokonywali egzekucji na miejscu lub odsyłali do obozów. Nowe
obwieszczenia w tej sprawie wydane przez dowódcę SS i policji na
dystrykt warszawski Ferdynanda von Sammern-Frankennegga 5 września 1942
r. i gubernatora dystryktu warszawskiego Ludwika Fischera z 10 listopada
1942 r., ponownie groziły karą śmierci Żydom i wszystkim Polakom,
którzy udzielają im jakiejkolwiek pomocy. Zagrożenie karą śmierci surowo
egzekwowano, za pomoc Żydom zginęło wielu Polaków. Represje dotykały
osoby bliskie zgromadzeniu. Irena Wincenciak, nauczycielka szkoły sióstr
w Warszawie przy ul. Żelaznej, za pomoc udzieloną Żydom została
aresztowana w 1943 r., osadzona na Pawiaku, a następnie wywieziona do
Oświęcimia (ARM F-f-13, s. 246). W lesie kostowieckim miała miejsce
egzekucja Żydów i Polaków, którzy ich ukrywali w Ojrzanowie (Relacja s.
P. Grzegorczyk, VII 11).

Dom w Aninie przeżywał zagrożenie ze strony Niemców, a nawet
szantażystów z marginesu społecznego. W bramie posesji sióstr Niemcy
zabili zadenuncjowaną Żydówkę, która szła odwiedzić swoje dziecko.
Dochodzenie skończyło się na rozmowie Niemców z przełożoną Apolonią
Sawicką i ks. Marcelim Godlewskim. Jednak wizyty niemieckie powtarzały
się często. W tych beznadziejnych chwilach przełożona wychodziła do
Niemców, siostry szły do kaplicy na modlitwę, a wychowawczynie
pozostawały przy dzieciach, organizując zabawy. Siostra Anna Korman
wspomina, że na czas niemieckiej wizyty położyła obandażowanego
chłopczyka do łóżka jako chorego. Po pewnym czasie przyszła sprawdzić,
co się z nim dzieje. Kiedy zobaczyła, że dziecko drży ze strachu, a
kołderka na nim aż faluje, zabrała go do grupy, by wśród dzieci i zabaw
poczuł się bezpieczniej.

W Aninie dwaj osobnicy, podający się za członków konspiracji, wtargnęli w
końcu 1943 r. do domu sierot, zażądali listy wychowanków, a następnie
kontrolowali sale, pytając rozbudzone dzieci o nazwiska. Padały wówczas
imiona i nazwiska o brzmieniu żydowskim. Dzieciom bowiem w Aninie nie
zmieniano nazwisk. Osobnicy ci zażądali wysokiej sumy pieniędzy i
grozili wysadzeniem domu w powietrze. Ostatecznie rozmówił się z nimi
ks. prałat Marceli Godlewski. Prawdopodobnie dano szantażystom okup, ale
przez długi czas dom żył w napiętej atmosferze. Nie byli to jednak
ludzie z konspiracji, bowiem organizacje podziemne wzywały do pomocy
Żydom i występowały przeciwko przejawom antysemityzmu i niewłaściwym
postawom wobec Żydów. W 1943 r. wydano nawet szereg wyroków na
szantażystów, którzy rekrutując się z marginesu społecznego, szukali
własnych korzyści. Niekiedy ze strony samych Żydów groziło siostrom w
Aninie niebezpieczeństwo denuncjacji.

Źródła przekazały fakty o dużej ofiarności, odwadze i poświęceniu
sióstr, gdy chodziło o ratowanie zagrożonego życia. Z taką postawą
spotykamy się w domu warszawskim przy ul. Żelaznej, przylegającym do
getta, kiedy przełożoną była Teresa Stępówna. Od 2 lutego 1944 r.
znalazła tu schronienie Inka, córka lekarza Józefa Szapiry (zginął w
getcie w Kraśniku) i przetrwała do wyzwolenia. Ta 7-letnia dziewczynka,
wyprowadzona z getta warszawskiego, ukrywała się w różnych punktach
Warszawy, pewien czas nawet u szarytek. Do sióstr Rodziny Maryi oddała
ją opiekunka Adela Domanusowa. "Tam znalazła - pisze Domanusowa -
schronienie i życzliwe, ciepłe przyjęcie. Przełożona, jej sekretarka i
katecheta, po rozmowie ze mną zgodzili się przyjąć dziecko nie bez
ryzyka. Okazali się ludźmi o zacnych sercach i odwadze chrześcijańskiej.
Pouczywszy Inkę, jak ma postępować, mało mówić, czuwali nad nią
specjalnie; zwłaszcza przełożona, pod pozorem, że jest to chorowite
dziecko, często odosobniała ją w momentach, gdy mogła się zdradzić
nieznajomością prawd wiary czy praktyki religijnej" (Ten jest z ojczyzny
mojej. Polacy z pomocą Żydom 1939-1945, oprac. Władysław Bartoszewski i
Zofia Lewinówna, Kraków 1966, s. 332).

Siostry ukrywały dzieci żydowskie nie tylko w sierocińcach, ale także w
innych domach zakonnych: w Izabelinie - 6 dziewcząt (3 w wieku
szkolnym), w Woli Gołkowskiej - 3 dzieci, w Międzylesiu "Nazaret" - 1
dziewczynkę, w Kołomyi - 2 do 4 dzieci. Poza tym sporadycznej pomocy
udzielały dzieciom w Ostrej i Puźnikach, a w Mińsku Mazowieckim wraz z
kapelanem ks. Stanisławem Wiśniewskim ukrywały przez kilka dni 3
chłopców w wieży kaplicy szpitalnej.

http://stary.naszdziennik.pl/index.php?dat=20080312&typ=my&id=my21.txt

avatar użytkownika intix

6. Ratowały, choć za to groziła śmierć (cz. 3)

Siostra Teresa Antonietta Frącek RM

Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat.


fot. arch. S. Franciszkanek Rodziny Maryi Internat i szkoła w Warszawie przy ul. Żelaznej 97, prowadzone przez Siostry Franciszkanki Rodziny Maryi


fot. arch. S. Franciszkanek Rodziny Maryi Warszawa, Międzylesie

Obok ratowania dzieci żydowskich w sierocińcach i domach zakonnych m.
Matylda Getter rozwinęła szeroko ukrywanie dzieci u rodzin prywatnych.
Na jej polecenie siostry wyszukiwały zaufane osoby, u których
umieszczano dzieci wyróżniające się rysami semickimi.




Inżynier A. Gregorjew w Milanówku ukrywał na prośbę sióstr dwie
dziewczynki w skrytce pod sufitem, dwie - rodzina Marka Gettera w
Międzylesiu, kilka dziewcząt etapami - Klementyna Miaśkiewicz w
Piastowie. U osób prywatnych przechowano w ten sposób kilkadziesiąt
dzieci. Trzeba jednak zaznaczyć, że ukrywanie nie kończyło się na
jednorazowym umieszczeniu dziecka, lecz była to nieustanna ciężka praca,
ciągłe czuwanie, przewożenie z miejsca na miejsce, z Warszawy do
Milanówka, Otwocka, Grodziska, Piastowa, Świdra. Zagrożone dziecko w
rodzinie prywatnej przewożono do szpitala w Warszawie przy ul. Płockiej,
gdzie odbierali je zaufani lekarze. W akcji tej najbardziej czynny
udział brały siostry: Janina Kruszewska, Apolonia Lorenc, Stefania
Miaśkiewicz (Relacje sióstr, VII 64, 150, 162).

Siostra Stefania od początku została włączona w akcję ratowania Żydów.
Czyniła to pod kierunkiem matki Getter. Jej zadanie polegało przede
wszystkim na przewożeniu dzieci, młodzieży i starszych osób z Domu
Prowincjalnego na Hożej do domów dziecka w Aninie i Międzylesiu, do
swojej matki w Piastowie, do zaufanych osób w Grodzisku, Milanówku,
Świdrze, względnie do szpitala w Warszawie przy ul. Płockiej. Praca ta
wymagała nieustannego napięcia i wielkiej pomysłowości, natychmiastowych
decyzji, ale też ostrożności i odwagi, a wreszcie ufnego zdania się na
łaskę Opatrzności.

Zagrożone dziecko w jednym miejscu wymagało natychmiastowego
przewiezienia do innej kryjówki. "Co chcesz, to rób, mówiła nieraz matka
Getter, ale musisz to dziecko zabrać, bo ta kobieta się wykończy". I
siostra Stefania "stawała na głowie", jeździła, wyszukiwała nowe
schronienia i przewoziła dzieci.

Niejednokrotnie, jadąc z dziećmi żydowskimi, ocierała się o śmiertelne
zagrożenie. Kiedyś z Milanówka wiozła dziecko od kobiety, która je
ukrywała, ale wobec częstych kontroli niemieckich trzeba było je zabrać.
Siostra Stefania zabandażowała dziecku oko i nos i jechała kolejką EKD.
Niespodziewanie wpadli Niemcy, rozpoczęła się rewizja. Siostra,
trzymając dziewczynkę na kolanach, przycisnęła ją do siebie i szepnęła:
"Nic nie mów". Niemiec zapytał: - Gdzie Siostra wiezie to dziecko? - Do
szpitala, do Warszawy - brzmiała odpowiedź. - Co mu jest? - pytał dalej
Niemiec, wpatrując się w siostrę i dziecko. - Ma chore oko - wyszeptała
spokojnie siostra, polecając się Bogu w gorącej modlitwie.

Według siostry Stefanii: "On na pewno poznał, że to Żydówka". Na
przestrzeni dwóch przystanków kolejowych Niemcy prowadzili rewizję,
potem wyszli. Niemiec przed opuszczeniem wagonu odwrócił się jeszcze raz
i, patrząc na siostrę, z politowaniem pokiwał głową. Dziecko to
zawiozła siostra nie do szpitala w Warszawie, ale do swej matki do
Piastowa, gdzie ukrywało się więcej Żydów. Innym razem, jadąc tramwajem w
Warszawie z małym dzieckiem żydowskim, ponownie natknęła się na
rewizję. Niemiec stanął przy niej i nachylając się, zapytał półgłosem: -
Czy siostra wie, kogo wiezie? - Wiem - brzmiała odpowiedź. - A siostra
wie, co za to grozi? - Wiem - odpowiedziała poważnie zapytana. Pomimo
zamaskowania Niemiec rozpoznał, kogo siostra wiezie. Pogroził jej
palcem, ale nie zatrzymał, okazał się człowiekiem. I tym razem siostra z
dzieckiem żydowskim wyszła cało z opresji.



Tragiczne przeżycia sierot w 1944 r.

Najcięższe chwile przeżywały siostry z dziećmi podczas Powstania
Warszawskiego w samej Warszawie i domach podwarszawskich. Pierwszy padł
dom sióstr przy ul. Żelaznej, zbombardowany i spalony 6 sierpnia 1944
roku. Niemcy aresztowali 9 sierpnia 44 siostry i przez Pruszków wywieźli
je do obozu w Ravensbrück. Wraz z nimi aresztowali 30 wychowanek (druga
część dzieci przebywała na letnisku w Ostrówku), większość z nich z
Pruszkowa zabrały siostry do pobliskiego domu do Brwinowa, ale niektóre
zostały wywiezione do Ravensbrück i Auschwitz.

Tragiczne chwile przeżywały siostry prowadzące dwa ośrodki dla dzieci
przy ul. Wolność 14: zakład "Łomna" i Instytut Higieny Psychicznej, w
których duży procent stanowiły dzieci żydowskie. Przełożone tych domów:
s. Tekla Budnowska i s. Benigna Tarmanowska, obydwie władające doskonale
językiem niemieckim, postarały się w komendzie niemieckiej o ewakuację
tych zakładów do Kostowca.

Wysiedlenie i tułaczka dotknęły dzieci z dwóch podwarszawskich domów w
Aninie i Międzylesiu, a także z Białołęki, Płud, Ostrówka. Losy dwóch
domów ukazują ogrom cierpień i tragicznych przeżyć, które stały się
udziałem sióstr oraz dzieci polskich i żydowskich.

Dramatyczne chwile przeżywał Zakład pw. "Opatrzności Bożej" w Warszawie
przy ul. Chełmskiej 19 (na Sielcach). Kilkakrotnie bombardowany przez
Niemców w 1944 r. runął w gruzach, grzebiąc 7 sióstr i kilkuset rannych z
istniejącego tu szpitala; ale dzieci zostały uratowane. Przełożona s.
Olga Schwarc, po pierwszym bombardowaniu 30 sierpnia, zarządziła, by
wychowawczynie natychmiast uciekały z dziećmi. Dzięki temu wyprowadziły
180 dzieci (od 2 do 18 lat) na Sadybę, a 1 września poza Warszawę.
Wędrówka poprzez forty warszawskie w czasie bombardowania, a potem długa
tułaczka w różnych miejscowościach doprowadziła je wreszcie do
bezpiecznego miejsca w Skrzeszewach. Tylko dzięki pomocy okolicznej
ludności siostry zdołały zapewnić umęczonym dzieciom dach nad głową i
minimalne wyżywienie. Wyszły bowiem z płonącej Warszawy tylko w tym, co
miały na sobie, cierpiały więc brak niezbędnych rzeczy (Kronika, AZ IV
78). Spośród uratowanych Żydówek tego domu znane są Halinka Hajt
(obecnie mieszka w Izraelu) oraz Maria Malinowska (obecnie przebywa w
Belgii). Ta ostatnia dopiero w 2000 r. odnalazła siostry, które
uratowały jej życie.

Powstanie Warszawskie boleśnie dotknęło zakład naukowo-wychowawczy w
Płudach, gdzie przebywało 40 dziewcząt żydowskich i 10 osób starszych.
Piwnice tegoż obszernego obiektu były przepełnione dziećmi, gdyż oprócz
własnych 150 wychowanek siostry przyjmowały kolejno wysiedlone sieroty z
dwóch domów dziecka z Anina, z Białołęki, z Międzylesia "Zosinek" oraz z
zakładów prowadzonych przez personel świecki z Wiśniewa, Zbójnej Góry i
Miedzeszyna. W sumie znajdowało się tam ponad 500 dzieci, w tym 100
dzieci żydowskich, nie licząc ludzi wysiedlonych, którzy przy zakładzie
szukali bezpiecznego schronienia. A bezpiecznie tu nie było, gdyż obiekt
ten przez trzy miesiące znajdował się w ogniu walki. Niemcy umieścili
na jego szczycie obserwatorium i stąd kierowali ostrzałem artyleryjskim.
Pod dom podjeżdżały czołgi niemieckie i wyrzucały pociski na pozycje
sowieckie. Z tego powodu był nieustannie bombardowany i silnie
ostrzeliwany przez Rosjan. Wszyscy przeżywali tragiczne chwile, każde
wychylenie z domu, a nawet wyjście na parter groziło śmiercią; były
ofiary w ludziach świeckich, ranne wśród sióstr, budynek chwiał się od
wstrząsów, ale nie runął (o. C.Cz. Baran OFM Conv. "Płudy - zakład
wychowawczy dziewcząt SS. Franciszkanek Rodziny Maryi", Warszawa 1968,
s. 12, mszp., ARM AZ III 38; tamże, Relacja s. St. Kaniewskiej, s.
12-26).

Do atmosfery grozy dołączały się: niesamowita ciasnota, zaduch, brak
możliwości przyrządzenia posiłków, trudność utrzymania higieny, stąd
plaga insektów, a nadto nieustanne rewizje niemieckie, poszukiwanie
Żydów, wyrzucanie osób świeckich, a wreszcie wysiedlanie dzieci. Strach i
przerażenie niosły ze sobą wizyty Niemców w piwnicach. Szczególnie
dawał się we znaki jeden z nich, zwany "rudym krzykaczem", zażarty
antysemita. Przez trzy tygodnie wpadał codziennie, szukając dzieci
żydowskich. Jednego dnia "wściekle zły" - jak relacjonują siostry -
wpadł do piwnicy z krzykiem, że tu jest przechowywany jakiś ksiądz -
Żyd. Siostra Stanisława Kaniewska z Zosinka zaprzeczyła. Zażądał wówczas
kontroli wszystkich piwnic. Idąc za siostrą, która w mroku pokazywała
mu pomieszczenia pełne przerażonych dzieci, siedzących w ciasnocie,
wypatrywał dzieci żydowskich i księdza Żyda.

Przy oprowadzaniu - w labiryncie piwnic - siostra omijała pomieszczenia,
gdzie znajdowali się ludzie świeccy i jedenastu księży. A o tych
najwięcej się bano, ponieważ Niemiec powiedział, że jeśli znajdzie kogoś
oprócz dzieci, to na miejscu go zastrzeli. Nie zauważył jednak ani
dzieci żydowskich, ani ukrywanego tu w zakonspirowanym pomieszczeniu
księdza Tadeusza Pudra - pochodzenia żydowskiego, o czym nikt nie
wiedział, nawet 11 księży tu przebywających, tylko przełożona Romualda
Stępak i dwie wtajemniczone siostry: Domicela Golik i Janina Kruszewska,
które czuwały nad jego potrzebami i bezpieczeństwem.

Najstraszniejsze chwile nastąpiły 10 października 1944 r. ze względu na
zbliżanie się frontu. Siostry uniknęły wysiedleń dzieci w czasie
poprzednich nocy, ale tego dnia były bezradne, nie pozwoliły jednak
wyrzucić najmłodszych. Siłą, w czarną noc Niemcy wyrzucili starsze
dzieci z piwnic, w tym 60 dziewcząt płudowskich i część z Zosinka, 60
chłopców z Białołęki, z którymi wyruszyło kilka sióstr wychowawczyń.
Przeszły one długą tułaczkę pieszą i w transporcie kolejowym. Umęczone
dzieci, pędzone przez Niemców w stronę Modlina, przytrzymane przez kilka
dni w twierdzy modlińskiej, zostały skierowane przez Łowicz do Walewic.
Natomiast druga część wysiedlonych wówczas dzieci znalazła się aż pod
Krakowem - w Staniątkach i Niepołomicach (Relacje sióstr: L. Peńsko, J.
Kruszewskiej, St. Kaniewskiej, N. Kmieciak, J. Magiera).

Pozostałe dzieci w Płudach doczekały się uwolnienia. Zanim to jednak
nastąpiło, od dowódcy z Jabłonny przyjechał do Płud lekarz niemiecki dla
sprawdzenia, czy wszystkie dzieci opuściły ten obiekt. A kiedy
dowiedział się, że nie wszystkie, żądał wyjaśnień. Wówczas s. Kaniewska
przedstawiła mu sytuację małych dzieci, w wieku 2-4 lat, wycieńczonych
głodem i przebywaniem w piwnicach. Tłumaczyła, że dzieci nie są w stanie
wyruszyć w daleką i ciężką podróż pieszą, a Niemcy nie dali transportu.
Wówczas lekarz niemiecki zażądał osobistego sprawdzenia sytuacji dzieci
w piwnicach. Jedna z sióstr oprowadzała go ze świecą, s. Stanisława
objaśniała po niemiecku. "Oglądał wszystkie piwnice, a gdy doszedł do
piwnicy, gdzie przebywali dwuletni chłopcy z Anina, przeraził się -
siedzieli na węglu, wyglądali jak nieboskie stworzenia", dla nich bowiem
nie było już innego pomieszczenia w piwnicach; wśród nich było 20
chłopców żydowskich. Siostra prosiła niemieckiego lekarza o żywność dla
dzieci, gdyż jedynym posiłkiem była polewka z żyta, które zebrano z pola
przed powstaniem i mielono na prymitywnych żarnach, ale i to żyto już
się kończyło, przełożona martwiła się, czym będzie żywić taką gromadę
dzieci. Lekarz obiecał przysłać żywność, a nawet kakao, cukier,
słodycze, czekoladę. Ale nie przysłał i siostry nie widziały już ani
lekarza, ani zapowiedzianych słodyczy. 24 października pierwsze patrole
polskich żołnierzy z dywizji Kościuszkowskiej przyniosły uwolnienie.



Ukrywanie dziewcząt i osób starszych

W domach zgromadzenia siostry ukrywały młodzież i osoby starsze
pochodzenia żydowskiego, zarówno kobiety, jak i mężczyzn. I w tej akcji
największe zasługi poniosła m. Matylda Getter w Warszawie, a we Lwowie
m. Janina Wirball, wikaria generalna. Szereg Żydów znalazło bezpieczne
schronienie stałe lub chwilowe w domu prowincjalnym w Warszawie przy ul.
Hożej, innym siostry świadczyły pomoc materialną, pośredniczyły w
znalezieniu pracy, mieszkania. Przez dom Ireny Chacińskiej przeszło z
polecenia m. Getter około 13 Żydówek w charakterze pomocy domowej,
kilkanaście ukrywała Klemensa Miaśkiewicz w Piastowie. Dla wielu osób,
m.in. dla młodego małżeństwa, s. Stefania Miaśkiewicz wyszukała
bezpieczne schronienie w Otwocku.

Dziewczętom o "dobrej twarzy" m. Getter z siostrami pomagała
materialnie, pośredniczyła w znalezieniu pracy, świadczyła za nie, że są
to wychowanki zgromadzenia. Z jaką troską i serdecznością czuwała nad
Żydówkami, które u niej szukały pomocy, ukazują relacje dwóch rodzonych
sióstr, pochodzących ze Lwowa.

Mary, która przyjechała do Warszawy z nadzieją, że znajdzie tu
bezpieczniejsze schronienie, w sytuacji śmiertelnego zagrożenia pierwsza
przyszła na Hożą w 1943 roku. Oto jej słowa: "Co mi powiesz, dziecko?,
zapytała mnie Matusia Getter. Odpowiedziałam jej, że policja jest na
moich śladach, że nie mogę wrócić już do swego mieszkania, że jestem
Żydówką, i nie wiem, gdzie pójść z tym życiem, co się tak rozpaczliwie
kołacze w moim sercu. Tego dnia już zostałam na ulicy Hożej". Siostry
znalazły jej pracę: "klasztor ręczył, pisała Mary, że jestem jego
wychowanką".

Lilę skierował do m. Getter "ks. Chrobak z katedry św. Jana". Spotkanie
to opisała w następujących słowach: "Nie zapomnę do końca życia tego
momentu. M. Getter była w tym małym ogródku na Hożej, zbliżyłam się do
niej, powiedziałam, że nie mam, gdzie się podziać, że jestem Żydówką, a
więc wyjęta spod prawa, na co m. Getter mi odpowiedziała i tu przytaczam
jej słowa: 'Dziecko moje, ktokolwiek przychodzi na nasze podwórze i
prosi o pomoc, w imię Chrystusa, nie wolno nam odmówić'. Z całego okresu
wojny, z wszystkich moich strasznych przeżyć - pisze Lila - to jest
jedyny z nielicznych momentów, który pozostał mi w pamięci, tak świeży,
jakby stał się dopiero w tej chwili". Mary Eckerling pisze ponadto:
"Wiem, widziałam na własne oczy i poświadczyć mogę, że wiele osób
pochodzenia żydowskiego przeszło przez klasztor, a jeszcze więcej małych
dzieci" (Relacje, VIII 108, 109).

Siostry ukrywały osoby starsze także w sierocińcach. W Płudach
przebywało ok. 10 osób, pełniąc różne funkcje gospodarcze, po kilka
pracowało stale w Pustelniku, Kostowcu, Międzylesiu "Ostoja Zdrowia
Dziecka" (wśród 4 Żydówek jedna była lekarką), w Warszawie przy ul.
Chełmskiej. Osoby o typowo semickim wyglądzie umieszczała m. Getter w
nowo założonych domach w Brwinowie, Brzezinkach koło Henrykowa,
Międzylesiu "Nazaret" oraz w "Robercinie" - Woli Gołkowskiej pod
Piasecznem.

Jadwiga Skrzydłowska, ukrywająca się w tym ostatnim domu, wspomina o
delikatności sióstr: "Domyślały się one pewnie, kim jestem, ale nie dały
mi tego odczuć i traktowały mnie dobrze i życzliwie" (Polacy-Żydzi
1939-1945, oprac. S. Wroński i M. Zwolakowa, Warszawa 1971, s. 311).

W ukrywaniu Żydów wyróżnił się dom zakonny w Izabelinie pod Warszawą,
gdzie 3 siostry, z niezwykle ofiarną przełożoną Bernardą Lemańską, w
niewielkim budynku otoczonym lasem przechowały 15 osób pochodzenia
żydowskiego (Ankieta z 1962, AZ III 50). Kilka przebywało w Warszawie
przy ul. Targowej i Skaryszewskiej, gdzie wraz z siostrami pracowały w
pracowni trykotarskiej. Dom przy ul. Zakroczymskiej 1, przylegający do
getta, niósł pomoc Żydom podczas powstania w getcie w 1943 roku. Siostry
robiły rannym Żydom opatrunki, dzieliły się żywnością i ukrywały przez
pewien czas młodą Żydówkę (Relacja VII 56 s. A. Tymoszczuk). Poza tym
siostry starały się o przepustki do sklepów położonych na terenie getta
warszawskiego, a przy tej okazji wiozły chleb, tłuszcz i inne artykuły,
które rozdawały głodnym na ulicy lub przekazywały osobom w komitecie
rozdzielczym. Była to drobna pomoc wobec tej, którą codziennie w sposób
tajny dostarczały do getta polskie organizacje podziemne, ok. 500 ton
towaru (T. Bednarczyk, Refleksje w 25. rocznicę walk w getcie
warszawskim, "WTK", 1968, nr 16).

Pomoc Żydom niosły także siostry w innych domach zgromadzenia w formie
darów materialnych lub udzielając bezpiecznego schronienia. Tak np. w
Ostrowcu Świętokrzyskim w domu przy ul. Słowackiego przyjęły na
mieszkanie rodzinę żydowską, a w Węglówce ukrywały 2 rodziny w piwnicy, w
Mszanie Dolnej przy ul. Kolejowej przez całą okupację mieszkało
małżeństwo Wojciechowskich (Relacje, VII 20, 35, 152).

W dystrykcie Galizien dzieliły się z Żydami swoim pożywieniem. Siostra
Stanisława Blandzińska, pracująca w fabryce konserw Röckera we Lwowie,
posyłała codziennie trochę żywności dla Żydówki Lövenfirsch i dla jej
dzieci. Siostry pracujące w gospodarstwie rolnym w Malechowie pod Lwowem
ukrywały do końca wojny w piwnicy starą Żydówkę (Relacja VII 42, 84).

W lwowskim domu prowincjalnym przy ul. Słodowej 6 wikaria generalna m.
Janina Wirball wraz siostrami oprócz opieki nad dziećmi żydowskimi
niosła pomoc starszym i chorym Żydom. Siostra Melania Paszyn uratowała
życie adwokatowi Stanisławowi Czajkowskiemu, który po stracie żony i
dzieci zażył truciznę, w 1944 r. pomogła dr. Gelbsteinowi z Cumania w
zmianie nazwiska i w znalezieniu mieszkania we Lwowie; przez pewien czas
mieszkał w domu sióstr jako ich pracownik, gdy ktoś obcy przyszedł,
doktor sprzątał, by upozorować swą obecność (po ucieczce z obozu w
Białej Podlaskiej przyjął nazwisko Krzysztoporski). Pewien czas w domu
przy ul. Słodowej 6 mieszkała matka Żyda Jolesa. Wielu Żydów umieszczały
siostry u osób prywatnych w mieście (Relacje, VII 172, 181).

Siostra Martyna Neugebauer, współpracująca z Armią Krajową we Lwowie,
dostarczała Żydom i ludziom z polskiego podziemia nowych dokumentów. W
wyrabianiu metryk, o czym już wspomniano, współpracowały siostry z
parafią św. Antoniego i dr Heleną Krukowską.

Stosunkowo dużo Żydów ukrywały siostry pracujące w szpitalach - na
oddziałach zakaźnych lub w piwnicach szpitalnych, w skrytkach węglowych,
wśród starych mebli: w Augustowie, Krasnymstawie, Mińsku Mazowieckim,
Bóbrce, Nadwórnie, Turce, Wołkowysku. Pod opieką sióstr pracujących w
szpitalach we Lwowie przez całą okupację ukrywał się Żyd Stanisław
Wolski. Sporadyczną pomoc niosły siostry pojedynczym Żydom i całym
rodzinom w byłych placówkach szkolnych w Dźwiniaczce i Ostrej,
udzielając im schronienia w swych domach i środków materialnych do
przetrwania. W Tłumaczu i Zazulach pomagały Żydom zgromadzonym w
lagrach, a w Zazulach ukrywały ponadto Żydówkę z córką, w innych zaś
miejscowościach wynosiły żywność do lasu. We Lwowie przez pewien czas
prowadziły kuchnię dla 60 Żydów z Wiednia (przed 1941 r.).

W akcji niesienia pomocy Żydom siostry współpracowały z duchowieństwem
parafialnym. W Pistyniu z ks. proboszczem Józefem Grzesiowskim ukrywały
Żyda (ok. lat 40), w Puźnikach wraz z ks. Kazimierzem Słupskim ukrywały
na plebanii profesora Kurnybuda z Buczacza i tamtejszą aptekarkę o
zmienionym nazwisku Teresa Krzyżanowska (Relacje, VII 207, 192, 214). Na
Wileńszczyźnie w Mickunach s. Eufemia Gryncewicz w porozumieniu z
proboszczem Daniłowiczem ukrywała Żydówkę z synem z Wilna, w Rakowie s.
Katarzyna Krala współpracowała z proboszczem Aleksandrem Hanusiewiczem. W
Wilnie przy ul. Stefańskiej przełożona Agnieszka Lisówna udzielała
pomocy Żydom wywożonym na stracenie do Ponar, zabierając nocą dużą
gromadę dzieci i osób starszych na dziedziniec zakładu, gdzie siostry
przygotowywały dla nich gorący posiłek. Wprawdzie Niemcy wywieźli ich
wkrótce, ale dwie młode Żydówki dzięki pomocy sióstr ocalały (ARM F-g-1
C. Bohdanowicz, Rodzina Maryi, s. 103-104).
http://stary.naszdziennik.pl/index.php?dat=20080315&typ=my&id=my61.txt

avatar użytkownika gość z drogi

7. więcej takich Tematów,wiecej materiałow i przpominania

.. bo odchodzą do Pana ostatni Świadkowie pomocy Żydom, a filmów o Takich Postaciach jakoś nie kwapią się nakręcić czołowi "reżyserzy' a szkoda...
szanowna Pani prezes
ukłony

gość z drogi

avatar użytkownika intix

8. Ratowały, choć za to groziła śmierć (cz. 4)

O ukrywaniu Żydów, zwłaszcza dzieci, przez Siostry Franciszkanki Rodziny Maryi w latach II wojny światowej

Siostra Teresa Antonietta Frącek RM


Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat.


fot. arch. S. Franciszkanek Rodziny Maryi Regina Kateganer - Żydówka z opiekunką Czesławą w Podhajcach

fot. arch. S. Franciszkanek Rodziny Maryi Sierociniec wojenny we Lwowie przy ul. Kurkowej 45. Wśród dzieci polskich są również dzieci żydowskie

fot. arch. S. Franciszkanek Rodziny Maryi Blankiet metryki, przygotowany do wypełnienia dla dziecka żydowskiego

 Dla ratowania życia prześladowanych Żydów siostry używały wszelkich
sposobów, aby zapewnić im bezpieczeństwo. W wypadkach szczególnie
ciężkich przebierały ich w habit zakonny.




W habit zakonny przebierano w Płudach Stanisławę Juszczak, gdy na teren
zakładu przyjeżdżali Niemcy, m.in. osobnik zwany "rudym krzykaczem". W
habicie zakonnym przewiozła s. Janina Kruszewska z Warszawy na Białołękę
Dworską ks. Tadeusza Pudra (1908-1945), pochodzenia żydowskiego, który -
aresztowany przez Niemców w zakładzie sióstr w Białołęce, przebywał w
więzieniu, a następnie wykradziony przez ludzi podziemia ze szpitala
więziennego św. Zofii (7 XI 1942) zatrzymał się u matki w Warszawie. Gdy
jego pobyt okazał się niebezpieczny, zabrały go siostry na Białołękę,
gdzie do końca wojny ukrywano go w pokoiku za westiarnią w całkowitej
dyskrecji. W momentach szczególnie niebezpiecznych kilkakrotnie
przebierano go w habit zakonny, po raz ostatni 18 września 1944 r.
podczas ewakuacji zakładu do Płud, kiedy na terenie płudowskim
znajdowali się Niemcy. W piwnicach tegoż zakładu ukrywano księdza do
przejścia frontu (Relacje, VII 41, III 53 s. Fr. Liebthal).

W czasie Powstania Warszawskiego wśród ewakuowanych dzieci z Anina
przybyła na Białołękę 16-letnia Żydówka Janina Sosnowska, która
wcześniej ukrywała się wśród pielęgniarek w Warszawie przy ul.
Nowogrodzkiej, dzięki dokumentom wyrobionym przez ks. Zygmunta
Kaczyńskiego. Podczas ponownego przesiedlenia z Białołęki do Płud ubrano
ją dla bezpieczeństwa w habit zakonny (Relacja, VII 101 s. K.
Dobrońskiej).

W Puźnikach (dystrykt Galizien) przebierały siostry w habit aptekarkę z
Buczacza ukrywaną na plebanii. Podczas jednej z rewizji, kiedy Niemcy
sprawdzali dokumenty sióstr, Żydówka stała na końcu jako siódma
zakonnica. Na szczęście Niemcy sprawdzili dowody 6 sióstr, a przy niej
zrezygnowali z dalszej kontroli. Dzięki temu została uratowana (Relacje,
VII 192, 214 s. M. Placuszek i s. Fr. Stańkowskiej).

Klauzura zakonna, skrupulatnie przestrzegana przez siostry, w
krytycznych sytuacjach dawała bezpieczne schronienie Żydom we Lwowie,
Brzezinkach, Międzylesiu i Warszawie. Jeden z charakterystycznych
wypadków spotykamy w Puźnikach. Wspomniany już profesor z Buczacza,
ukrywający się na plebanii u ks. Kazimierza Słupskiego, na początku 1944
r. ocalał tylko dzięki umieszczeniu go w klauzurze sióstr. Kiedy Niemcy
niespodziewanie zajęli plebanię, Żyd ukrył się w łazience, przesiedział
tam zamknięty do późnego wieczora, a w tym czasie przygotowano mu w
pokoju sióstr, które mieszkały na plebanii, odpowiednią skrytkę,
odsuwając od ściany szafy biblioteczne sięgające do sufitu. W tej
skrytce za szafami pozostał profesor do wycofania się Niemców (Relacja,
VII 214).

Niosły też siostry pomoc pielęgniarską Żydom działającym w konspiracji,
którzy z powodu odniesionych ran podczas potyczek oddziałów
partyzanckich potrzebowali pomocy sanitarnej. Siostra Stefania
Miaśkiewicz pielęgnowała rannego Gustawa Alef-Bolkowiaka, ps. "Bolek",
gdy został ranny w potyczce pod Osą w pow. opoczyńskim i ukrywał się w
okolicach podwarszawskich. A kiedy groziło mu śmiertelne
niebezpieczeństwo ze strony Niemców, przeprowadziła go na inne miejsce
ukrycia, przebierając go nie w habit zakonny - jak sam zainteresowany
świadczył - ale w sutannę pożyczoną od ks. Jana Gałęzy (Relacja, VII
162; Gustaw Alef-Bolkowiak, ps. "Bolek", Podnoszę głos protestu "Ekspres
Wieczorny", 23 (1968), nr 74, Warszawa).



Sprawy religijne

Z ukrywaniem Żydów łączy się bardzo delikatna sprawa religii. W zasadzie
do zakładów sióstr przychodziły dzieci już ochrzczone z metrykami.
Przykład taki podaje Małgorzata Mirska, która po wyprowadzeniu z getta w
Warszawie została ochrzczona w parafii św. Teresy na Tamce i z tamtego
urzędu parafialnego otrzymała metrykę (1940). U sióstr były chrzczone
tylko małe dzieci za zgodą rodziców, względnie bardzo małe, które nie
miały rodziców ani opiekunów, a otrzymywały metryki. Metryka była
podstawowym dokumentem dziecka, często jedynym.

Dzieci starsze, 8-10-letnie, znały już swoją sytuację i te chrzczono
tylko wyjątkowo, w porozumieniu z rodzicami, względnie na prośbę samych
wychowanek. Wiele dziewcząt z Płud i zakładów warszawskich przeszło na
katolicyzm. Chrzty tych dziewcząt zachowywano w ścisłej tajemnicy,
zarówno wobec dzieci polskich, jak i żydowskich, a nawet personelu
zakonnego i świeckiego. Szczegóły znały tylko siostry bezpośrednio
odpowiadające za te dzieci.

Dzieci żydowskie, by nie odróżniać się od polskich, chodziły na religię,
uczestniczyły we wspólnych modlitwach i nabożeństwach. Niektóre z nich,
nawet nieochrzczone, znały dobrze katechizm, ochrzczone przygotowywały
się do I spowiedzi i Komunii Świętej i często przystępowały do
sakramentów, a w Pustelniku nawet do bierzmowania (Relacja, VII 42 s. F.
Kuchty). Jak wspomina Małgorzata Mirska, nie była to tylko forma
zewnętrzna, ale podbudowana głębokim przeżyciem wewnętrznym.

Janina Ronis wspomina: "W 1942 roku zostałam ochrzczona w klasztorze
Marianek we Lwowie, jako Janina Glińska". Jedynym jej dokumentem z lat
wojny jest metryka: "to jedno, co mi pozostało". "Ten akt spowodował, że
jestem całe życie na przełęczy między pochodzeniem żydowskim a uczuciem
chrześcijańskim". W Izraelu utrzymuje kontakt z klasztorem milczących
sióstr w Beit Jamal, w którym są siostry z całego świata; każdego roku
spędza tam kilka dni i to daje jej spokój (List, 6 I 2003).

Obok dzieci, które odznaczały się nawet pobożnością: w Aninie, Lwowie,
Podhajcach, spotykamy także wypadki innych postaw. W Pustelniku niektóre
dzieci w kaplicy nawet oczu nie podniosły na ołtarz (Relacja, VII 42).
Zadziwia natomiast postawa innej dziewczyny, ukrywanej w zakładzie przy
ul. Chełmskiej w Warszawie (po wojnie porwali ją Żydzi), która zachowała
wiarę i po 20 latach napisała z Francji do przełożonej Olgi Schwarc:
"Tarli mi czoło, chcąc ze mnie zmazać znamię chrztu, ale mi Boga z duszy
nie wydrą" (Relacja, VII 53).

Wiele starszych dziewcząt, 14-16-letnich, ukrywanych w Płudach i w
internacie warszawskim przy ul. Hożej, przeszło na katolicyzm. Barwny
opis przeżyć religijnych, związanych z nauką katechizmu, przygotowaniem
do chrztu, I spowiedzi i Komunii Świętej oraz stosunku do niej zakonnic
zamieściła Janina Dawidowicz w swoich powojennych wspomnieniach "A touch
of earth" (Londyn 1966, s. 33-45; Listy J. Dawidowicz do s. Tekli Anny
Budnowskiej i s. Zofii Olszewskiej, 1974-1984; por. List z 11 stycznia
1975, ARM AZ II 313).

Dla setek dzieci metryka chrztu (bez względu na to, czy były
rzeczywiście ochrzczone), znajomość prawd wiary, modlitwy "Ojcze nasz"
czy "Zdrowaś", uczestniczenie w nabożeństwach stanowiły szansę
przetrwania. Tu nie chodziło Zgromadzeniu o przysporzenie Kościołowi
katolickiemu wyznawców, ale o ratowanie ludzi. A o tym, że tak
rzeczywiście było, świadczą fakty. Maria Baczkowska z Bóbrki (córka dr.
Blayna), aresztowana jako Żydówka podczas łapanki w Warszawie, dostała
się do więzienia. Kiedy Niemcy zobaczyli, że się modli, przesuwając
paciorki różańca, przeprosili ją za pomyłkę i odprowadzili do internatu
na Hożą. Innym razem aresztowana wychowanka sióstr we Lwowie Helena
Astman (ochrzczona przed wojną) została zwolniona, gdy Niemcy sprawdzili
jej dane metrykalne w parafii św. Antoniego. Wcześniej jednak m. Janina
Wirball wraz z proboszczem zamazała atramentem w księdze kilka rubryk,
gdzie między innymi był zapis o przejściu Heleny z religii mojżeszowej
na katolicyzm (Relacja, VII 172 s. M. Neugebauer).

W relacjach znajdujemy informacje, że także starsi Żydzi przyjmowali
chrzest. Na plebanii w Puźnikach ks. Kazimierz Słupski ochrzcił
aptekarkę z Buczacza, a w Pistyniu proboszcz Józef Grzesiowski -
40-letniego Żyda. W obydwu wypadkach matkami chrzestnymi były siostry
zakonne, w pierwszym s. Stefania Micek, w drugim - s. Agnieszka Siwiec.
Wiadomo, że kilku starszych Żydów (50-60-letnich) ochrzcił w domu sióstr
przy ul. Żelaznej (w zakrystii) ks. Aleksander Plater, proboszcz
parafii Matki Bożej na Lesznie, włączonej do getta (Relacja, VII 188 s.
K. Pietrzykowskiej).

Kilka wyjątków z korespondencji pozwoli wczuć się w psychikę dzieci
żydowskich i w atmosferę tamtych lat, pełnych lęku i nieustannego
zagrożenia, a zarazem przeżyć religijnych w środowisku katolickim, które
niosły pokój, dobro, miłość.

"Uwierzyłam... bez tej wiary nie mogłabym... przeżyć". Czym było
włączenie do społeczności religijnej, ukazuje Janina Dawidowicz,
ukrywana w Płudach pod nazwiskiem Danuta Markowska, a następnie w
zakładzie "Łomna" w Warszawie przy ul. Wolność 14, mieszkająca obecnie w
Londynie. Sakramentu chrztu udzielił jej "ksiądz staruszek" mieszkający
w Warszawie, do którego - po odpowiednim przygotowaniu - udała się
Janina wraz ze swą wychowawczynią s. Zofią Olszewską. Swoje przeżycia po
przyjęciu chrztu świętego opisała w słowach: "Przez całą drogę powrotną
gadałam jak nakręcona, rozglądałam się po ulicy. Było słonecznie,
pogoda była wiosenna, a ja nie odczuwałam absolutnie żadnego strachu, że
ktoś może mnie pozna i zaaresztuje. Gdyby to się stało, gdyby mnie
teraz złapali i zabili, myślałam sobie, poszłabym do nieba jak rakieta,
bo będąc właśnie ochrzczona i po spowiedzi, jestem bez grzechu, więc nie
mam się czego obawiać" (1974).

Po latach wychowawczyni s. Zofia Olszewska miała wątpliwości, czy dobrze
zrobiła, pozwalając Janinie na przyjęcie chrztu, na co zainteresowana
odpisała: "Moim największym pragnieniem wtedy, w Warszawie, było właśnie
przyjęcie mnie do waszego grona. Było to konieczne, aby ocalić mi nie
tylko życie, ale także umysł. Straciwszy wszystko i wszystkich, w tak
młodym wieku potrzebowałam bardzo tej należności i cierpiałabym
ogromnie, gdybym nie została wtedy przyjęta z jakiegokolwiek powodu.
Miałam na to zresztą pozwolenie rodziców".

A oto jej dalsze zwierzenia: "Poza tym, po wyjściu z piekła [z getta],
gdzie straciłam wiarę w ludzi i istnienie jakiegokolwiek dobra na ziemi,
weszłam w otoczenie, gdzie uczono mnie o istnieniu miłości i to miłości
Boga do ludzi. Było to dla mnie absolutnym objawieniem. Uwierzyłam, bo
bez tej wiary nie mogłabym była w ogóle przeżyć tych następnych lat. I
mimo moich późniejszych wątpień i załamań coś przecież zostało mi z tych
lat wiary, choćby to, że do dziś rozumiem i mam wstęp do tego innego
świata, który inaczej pozostałby kompletnie zamkniętym dla mnie. Kilkoro
spośród moich najbliższych przyjaciółek to katoliczki (wychowane w
szkołach klasztornych), Irlandki czy Angielki, z którymi mam dużo
wspólnego właśnie dlatego, że sama byłam kiedyś w tym otoczeniu" (List z
1975 r.).

W liście do swej byłej przełożonej, m. Tekli Budnowskiej, wspominając
także s. Zofię, Janina pisała: "Nigdy nie zapomnę, ile wam obu
zawdzięczam i nie potrafię odwdzięczyć się za opiekę i ciepło, które mi
wtedy Czcigodna Matka okazała" (1976).

W 1979 r. Janina odwiedziła Polskę, siostry i miejsca swego ukrycia w
okresie okupacji hitlerowskiej: Płudy, Warszawę, Kostowiec, o czym
wspominała: "Ogromnie wzruszyło mnie to spotkanie po tylu latach... dużo
rzeczy odżyło w pamięci, dużo uczuć i wrażeń i słów, o których od dawna
już nie myślałam. Raz jeszcze przekonałam się, że wszystko, co złe,
przemija, ale prawdziwe dobro nigdy nie ginie. Jestem za to ogromnie
wdzięczna". O latach spędzonych w Zakładzie "Łomna" w Warszawie (ul.
Wolność 14) często wspominała: "Moje lata w 'Zakładzie' były ogromnie
cenne i zawsze będę Bogu wdzięczna za to, że mnie tam zaprowadził i że
właśnie w ten sposób przeżyłam te lata wojenne". Innym razem wyznała:
"My, dawne wychowanki, zawdzięczamy Matce więcej, niż mogłybyśmy to
wyrazić. Nigdy nie zapomnę tego, co Matka dla mnie uczyniła. Nie zapomnę
ogromnej dobroci, zrozumienia i poświęcenia w tak ciężkich warunkach"
(Listy, 1979, 1983, 1984).

Janina Dawidowicz jest autorką wspomnień z lat okupacji, które
opublikowała w trzech tomach: tom 1. dotyczy pobytu w getcie, w tomie 2.
opisuje swój pobyt w klasztorze w Płudach, w Zakładzie "Łomna" w
Warszawie i w Kostowcu, tom 3. obejmuje lata powojenne. Na podstawie
tych wspomnień nakręciła w 1979 r. z telewizją zachodnioniemiecką film,
nie zawsze obiektywny w ocenie sytuacji i faktów.

Dawidowicz-Markowska była jednym z 40 Żydów ukrywanych przez siostry
Rodziny Maryi w Płudach, a następnie wśród 26 Żydówek w Zakładzie
"Łomna" w Warszawie.

Posiadamy także relacje świadczące o wielkim szacunku m. Getter do
przekonań i religii Żydów. Ani ona, ani siostry nie działały w tym
kierunku, by skłonić Żydów do zerwania ze swą religią. Eckerling w
swojej relacji napisała: "Któregoś dnia Matusia Getter ofiarowała mi
maleńki medalion, mówiąc: 'Ja wiem, że ty w to nie wierzysz, to nic nie
szkodzi, bo ja w to wierzę, trzymaj go przy sobie'. Mam go jeszcze do
dzisiaj...". Od s. Janiny, która z polecenia m. Getter opiekowała się
nią, dostała książeczkę do nabożeństwa ze słowami: "Naucz się tych
modlitw na pamięć, to ci się może przydać". "Wiedziałam, wspomina Mary,
że dyrektywy pochodzą od Matusi Getter, wiedziałam więc, że w tym
klasztorze nie szukano więcej owieczek do trzody chrześcijan, ale
znajomość religii katolickiej mogła czasem pomóc przy ukrywaniu się pod
fałszywymi papierami. W tym czasie każde słowo, każde pytanie bez
odpowiedzi, każde zająknięcie się mogło spowodować więzienie, torturę
albo śmierć" (Relacja z 1983, VIII 108).

Z tego, co wiemy, poza nielicznymi wypadkami, Żydzi wrócili do swej
pierwotnej religii, ale z lat pobytu w otoczeniu sióstr Rodziny Maryi
pozostał im szacunek dla chrześcijan, dla katolików, dla zakonów.



Trzykrotnie uratowały mi życie

W Domu Sierot w Brwinowie przy ul. Szkolnej wśród 15 dzieci żydowskich
siostry ukrywały Rysia Nowińskiego (ur. 1941) i malutką Alinę Herla,
rodem z Ostrowca Świętokrzyskiego, która po aresztowaniu ojca i śmierci
matki w nieznanych okolicznościach dostała się pod ich opiekę. Ona to w
swej relacji oświadczyła: "Siostry trzykrotnie ocaliły mi życie". Raz,
gdy przyjęły ją do swego zakładu, drugi raz, gdy ukryły w koszu podczas
niespodziewanej rewizji gestapo, po raz trzeci - gdy w czasie Powstania
Warszawskiego siostra na rękach zaniosła Alinę do odległego punktu
sanitarnego, ponieważ z powodu zakażenia ręki groziła jej niechybna
śmierć.

Po wojnie Alinka nie chciała iść do ojca, który po obozie w Oświęcimiu
schorowany i opuchnięty pragnął ją zabrać. Nie pamiętała ojca i dopiero
po długim przekonywaniu opuściła dom sióstr. Moment, kiedy zabierała ją
ciotka, wspomina tak: "Powiedziałam, że najpierw musimy pójść do
kaplicy, podziękować Panu Jezusowi, że mogłam tu przebywać; lubiłam
kaplicę, półmrok, ciszę, bo tu czułam się bezpiecznie. Pomodliłam się i
razem z ciocią opuściłam dom i siostry, które mnie przygarnęły" (Relacja
z 1984, Jerozolima, VIII 102).



"Bóg jest jeden. A Bóg jest miłością"

Po zakończeniu wojny ani matka Matylda Getter, ani siostry nie pisały na
temat ukrywania Żydów. Oni sami - zarówno starsi, jak i dzieci -
opuścili klasztory i zakłady zakonne. Były wypadki, że niektóre dzieci
nie chciały wrócić do swoich dalszych rodzin. Siostry jednak uważały, że
powinny to uczynić. Zofia Szymańska zanotowała słowa m. Getter
skierowane do wychowanki, która chciała pozostać w katolickim zakładzie:
"Twoje miejsce jest w tej chwili nie przy mnie, lecz przy osamotnionym,
osieroconym staruszku (dziadku). Jeżeli tego nie rozumiesz, nie masz
Boga w sercu". Ciekawa jest jej argumentacja: "Nie ma katolickiego lub
żydowskiego Boga, Bóg jest jeden. A Bóg jest miłością". Z relacji
Szymańskiej wiadomo, że: "Człowiek ten stracił całą rodzinę, wnuczkę
odnalazł przez Czerwony Krzyż. Helenka, przechowana przez m. Getter,
wyjechała do Jerozolimy" (Relacja, II 60).



Milczenie powojenne i wspomnienia

W 1947 r. władze kościelne zbierały informacje na temat strat wojennych.
Na ankietę w sprawie ratowania Żydów nie odpowiedziała m. Getter ani
też inne siostry ratujące Żydów. Uznały ten straszny okres w ich życiu
za zamknięty, nie chciały wracać do tych spraw ani rejestrować swej
pomocy udzielonej dla ratowania zagrożonego życia ludzkiego. Zachowały
się jedynie krótkie relacje z czterech domów Rodziny Maryi: z Płud,
Izabelina, Woli Gołkowskiej i Podhajec (ARM AZ III 53).

Siostry w zasadzie milczały. To, co zrobiły dla Żydów, a także dla
innych osób zagrożonych śmiercią, uważały za swój najbardziej ludzki
odruch przyjścia z pomocą prześladowanym, za święty obowiązek,
wypływający z zasad chrześcijańskiego miłosierdzia, za kartę zamkniętą.

Milczeli też Żydzi, nie chcąc wracać myślą ani wspomnieniami do dni
grozy, strachu i śmierci. Wielu z nich opuściło Polskę. Większość
pozostała w kraju i nie zdradzała swego pochodzenia. Siostry, szanując
ich przekonania, zachowują dyskrecję, nie podają nazwisk. Tylko
nieliczni utrzymywali kontakty z siostrami. Kontakty te najczęściej
zostały zamknięte wraz ze śmiercią sióstr, a ich korespondencja w
większości nie przetrwała do naszych czasów.

Przy opracowaniu dziejów zgromadzenia w latach II wojny światowej
kwestia ratowania Żydów zarysowała się bardzo wyraźnie. W tym celu udało
się zebrać w latach 1973-1978 kilkaset relacji i wspomnień, przeważnie
ze strony polskiej. W następnych latach kwerenda została rozciągnięta na
uratowanych Żydów, nawiązano kontakty z niektórymi wychowankami
przebywającymi za granicą w Jerozolimie, Ramat Gam, Tel-Awiwie, w
Antwerpii, Paryżu, Mediolanie, Londynie, w różnych miastach Australii i
Stanów Zjednoczonych, a także w Polsce, co wzbogaciło zebrany wcześniej
materiał o nowe ciekawe relacje.

Niektóre wychowanki po latach nawiązały kontakt z siostrami
wychowawczyniami. Jedna z nich skończyła studia we Wrocławiu, wyjechała
do Izraela, a po 13 latach do Stanów Zjednoczonych. Ojciec jej przeżył
wojnę i odnalazł ją. Natomiast jej "matka i reszta rodziny została
zamordowana w czasie wojny". Do przełożonej zakładu "Łomna", m. Tekli
Budnowskiej, pisała w grudniu 1983 r.: "Przez tyle lat, które minęły
niepostrzeżenie, wracam myślami do tych strasznych czasów wojny. Jestem
wdzięczna Bogu, że nawet w okresie tak tragicznym spotkałam Siostry,
które nie tylko uratowały mi życie, ale dały mi dom, uczucie i bazę
moralną. Wydaje mi się, że wyszłam z tego okresu bez większych
psychicznych skaz. Jeszcze dzisiaj w okresie wielu krzyżów życiowych
czerpię z zasad moralnych, które wszczepiła we mnie Siostra Zofia. Mogę z
ręką na sercu powiedzieć, że Łomna była moim domem".

Warto zacytować kolejny list tej samej wojennej wychowanki, z grudnia
1985 r.: "Droga i kochana Matko. Minęło wiele lat od czasu, gdy
otworzyła Matka swoje gorące serce, aby przygarnąć do niego skazane na
śmierć dzieci. Często zastanawiam się, czym zasłużyłam u Boga na ten dar
życia. Mam jeszcze żywo przed oczami jasny dom w Łomnie, kaplicę z
obrazem Świętej Rodziny nad ołtarzem, naszą salę jadalną z podłogą
froterowaną na 'wysoki połysk' i okres Bożego Narodzenia - choinkę i
kolędy, i Siostrę Zofię, Siostrę Blankę i Kochane dobre oczy Siostry
Przełożonej.

Dzisiaj, mając już za sobą większą część życia, ze wzruszeniem myślę o
Siostrach i zdaję sobie sprawę, jak bardzo ten okres mego życia zaważył
na mnie. Wspominam 'Łomnę' z rozrzewnieniem i miłością. Siostry wpoiły
we mnie podstawy moralne i siłę we wszystkich przeciwnościach
życiowych".

W 1983 r. Maryla Wołoszyńska była proszona, by szerzej opisała swe
wojenne wspomnienia, lecz odpowiedziała, że nie jest w stanie wracać do
szczegółów tamtych tragicznych lat. W kolejnych jednak listach często
wspominała chwile spędzone pod opieką sióstr w latach wojny, zwłaszcza
przy życzeniach na Boże Narodzenie i na Nowy Rok, "które zawsze wnoszą
radosny nastrój".

W jej liście z grudnia 1986 r. znajdujemy słowa: "Dawno temu w Łomnie ze
zniecierpliwieniem czekaliśmy na pierwszą gwiazdkę - pierwszą kolędę i
naturalnie wigilijną kolację, która smakowała jak żadna inna później w
życiu. Po Pasterce - starsze dziewczynki - te odważniejsze wykradały
się, aby znaleźć kwiat paproci. Ja swój znalazłam, gdyż patrząc wstecz -
życie było dla mnie bardzo łaskawe - widocznie Pan Bóg patrzy na mnie
przychylnym okiem". Swojej dawnej opiekunce życzyła: "oby Anioł nad
Matką czuwał tak jak Matka czuwała nad nami w tym ciemnym okresie
historii".

Rok później Maryla dodała: "Jest mi zawsze Matka najdroższą osobą"
(1987). Zawsze tęskniła za Polską. W grudniu 1988 r. napisała: "Bardzo
chciałabym w lecie wyskoczyć do Polski i zobaczyć Matkę i stare progi,
które wydaje mi się, że opuściłam dopiero wczoraj". Jesienią 1990 r.
spędziła dwa dni w Warszawie i spotkała się z matką Teklą Budnowską.

W 1986 r. odwiedziła Marylę w Stanach Zjednoczonych inna wychowanka
Zakładu "Łomna", mieszkająca w Londynie Polka - Barbara. O tej wizycie
Maryla pisała do m. Tekli: "Z rozrzewnieniem wspominamy drogich nam
ludzi i te czasy, w których spotkałam się z dobrocią i szlachetnością
Sióstr. Mówiłyśmy o Siostrze Zofii, która wpajała w nas samo dobro,
wspominałyśmy Siostrę Blankę, kochaną i szlachetną, która zostawiła na
nas niezatarte piętno. Tyle uczuć napływa do serca, których niestety nie
umiem przelać na papier".

O swym pobycie w Łomnie Maryla pisała do innej wychowanki tegoż zakładu,
Józefy "Wiśni", zamieszkałej wówczas w Warszawie: "Gdy Siostra Blanka
przywiozła mnie do Łomny w 1942 roku, miałam 10 lat i paczkę przeżyć,
których do dzisiaj nie mogę spokojnie wspominać. Łomna była dla mnie
bezpieczną wyspą na głębokim morzu nieszczęść. Dzięki gronu szlachetnych
osób, które wyciągnęły pomocną dłoń do mnie i wielu innych, przeżyłam
wojnę. Czuję głęboką miłość i wdzięczność dla Matki Tekli, Siostry Zofii
i Siostry Blanki za ich opiekę, dobroć i zrozumienie i dla moich
współtowarzyszek w Łomnie, gdyż były wtedy moją rodziną" (List z 1993,
VIII 106).

Jak wielką troską otaczały siostry swe wychowanki i jak znaczący
wywierały na nie wpływ duchowy, świadczą losy 7-letniej Reginy
Kateganer, córki kupca z Kańczugi, powiat Jarosław, która w czasie wojny
mieszkała w Brzeżanach, woj. tarnopolskie (obecnie Ukraina). W 1942 r.,
gdy Niemcy zamordowali jej matkę, a ojciec ukrywał się, dziewczynkę
wzięła na wychowanie 19-letnia Czesława Kisielewicz (obecnie zamieszkała
we Wrocławiu). Na życzenie ojca dziewczynka została ochrzczona w
Brzeżanach i otrzymała metrykę na nazwisko Maria Szkolnicka.

Ukrywanie małej Żydówki w ówczesnych warunkach w rodzinie okazało się
trudne i niebezpieczne. Toteż Czesława Kisielewicz, w porozumieniu z
Polskim Komitetem Opiekuńczym, oddała Marysię do sierocińca w
Podhajcach, powiat Brzeżany, w którym pracowały siostry Rodziny Maryi,
pod opiekę tamtejszej przełożonej siostry Heleny Chmielewskiej. Ojciec
dziewczynki nie przeżył okupacji niemieckiej, zginął rozstrzelany.

Natomiast Marysia przetrwała wojnę, dzieląc trudne losy dzieci, sióstr i
całego zakładu dla sierot, który w końcowym etapie wojny przeszedł
długą tułaczkę z Podhajec do Lwowa, gdzie tymczasowo zatrzymał się w
domu generalnym sióstr Rodziny Maryi przy ul. Kurkowej 45, następnie
został ewakuowany do Staniątek pod Krakowem, potem do Nysy, gdzie
dotrwał do uwolnienia, aż wreszcie zakład osiadł w Kopernikach na
Śląsku. Po wojnie Marysia ukończyła szkołę podstawową, gimnazjum i
studia medyczne we Wrocławiu, pozostając przy swym wojennym nazwisku i
utrzymując stały kontakt z s. Heleną Chmielewską. Jako lekarz pracowała w
Trzebnicy. Później wyjechała do wujka do Ameryki Północnej. W Stanach
Zjednoczonych doznała niesamowitych przykrości od Żydów z powodu chrztu i
ukrywania się w klasztorze.

Po wojnie s. Chmielewska napisała krótką relację o Marysi; przekazała
też do archiwum 10 jej zdjęć, a 27 września 1993 r. Czesława
Kisielewicz-Strąg na prośbę Marii Szkolnickiej przybyła do Warszawy i
podała bliższe informacje o jej wcześniejszych dziejach, które zostały
utrwalone na taśmie magnetofonowej (Relacja, VIII 79).

"Nie przeżyłabym... bez waszej... pomocy" - wspomina Halinka Herla,
uratowana przez siostry w Brwinowie, ul. Szkolna, obecnie Lea Balint,
mieszkająca w Jerozolimie. W jednym ze swych listów zamieściła słowa
wdzięczności za uratowane życie.

"W moich rozjazdach po świecie pamiętam o was zawsze. Nie przeżyłabym
przecież bez waszej serdecznej i bezinteresownej pomocy, bez waszego
drogiego Klasztoru, nigdy bym nie ujrzała szerokiego świata. Dlatego z
wielką wdzięcznością przesyłam te pocztówki, upamiętniające świątynie
chrześcijańskie w miejscach, które zwiedziłam. Wesołych Świąt i
Światowego pokoju życzę. Lea Balint" (List z 2002, Jerozolima).

"Uratowały mi życie" - mówi "wystraszone, czarne żydowskie dziecko".
Wyjątkowo trudne losy okupacyjne były udziałem dziewczynki (ur. w 1930),
o wybitnie semickich rysach, Małgorzaty Frydman-Mirskiej, obecnie
Acher, zamieszkałej w Paryżu. Z matką i siostrą Ireną przebywała
Małgorzata do sierpnia 1942 r. w getcie w Warszawie. Wyprowadzona w
sierpniu 1942 r. z getta, ukrywana przez różne osoby, przeżyła okupację
wraz ze swą siostrą Ireną w Domu Dziecka sióstr Rodziny Maryi w Płudach.
Ich matka Łucja Frydman pracowała w Warszawie, korzystając z pomocy m.
Getter i s. Anieli Stawowiak. Ojciec, adwokat, Roman Frydman-Mirski,
oficer wojsk polskich, przebywał w czasie wojny na Węgrzech. Małgorzata z
siostrą wyjechały po wojnie do Anglii, później do Francji, natomiast
ich rodzice pozostali w Polsce.

W 1960 r. na wiadomość o śmierci Anieli Stawowiak Małgorzata napisała:
"Nie mogę uwierzyć, że już nie zobaczę Matki Anieli na tym świecie. Jej,
która była przez lata wojny dla mnie ostoją. Nigdy nie zapomnę, jak w
momencie rewizji niemieckiej, gdy tak bardzo się bałam, Matka Aniela
położyła mi rękę na głowę i powiedziała: 'w domu, gdzie jest kaplica,
nic ci się stać nie może'. Siła w jej głosie i piękne spojrzenie dodały
mi otuchy" (List z 1960, AZ II 60, VIII 99).

W 1983 r. Małgorzata, będąc w Warszawie z okazji 40. rocznicy powstania w
getcie, nawiedziła dom generalny Zgromadzenia Sióstr Rodziny Maryi przy
ul. Żelaznej 97. Jej wspomnienia z minionych lat wojny zostały wówczas
utrwalone na taśmie magnetofonowej. Do Księgi Pamiątkowej wpisała
znamienne słowa: "Z wielkim wzruszeniem i miłością wspominam postacie m.
Getter oraz siostry przełożonej Anieli Stawowiak, które mi uratowały
życie, gdy mnie przyjęły do swego domu w Płudach w początkach września
1942 r., gdzie jako wystraszone, czarne żydowskie dziecko znalazłam
ratunek i azyl. Małgorzata Frydman-Mirska - Acher, Warszawa 20.04.83".

Małgorzata Maria Acher wydała swoje wspomnienia w języku polskim pt.
"Niewłaściwa twarz. Wspomnienia ocalałej z warszawskiego getta",
Częstochowa 2001, ze słowem wstępnym ks. Zygmunta Zielińskiego. Na
wstępie książeczki pani Margaret zamieściła słowa: "Wspomnienia dedykuję
Matkom Przełożonym Sióstr Rodziny Maryi: Siostrze Marii Matyldzie
Getter z klasztoru w Warszawie i Siostrze Marii Anieli Stawowiak z
klasztoru w Płudach, którym zawdzięczam swoje życie".

http://stary.naszdziennik.pl/index.php?dat=20080319&typ=my&id=my21.txt

avatar użytkownika intix

9. Ratowały, choć za to groziła śmierć (cz. 5)

O ukrywaniu Żydów, zwłaszcza dzieci, przez Siostry Franciszkanki Rodziny Maryi w latach II wojny światowej

Siostra Teresa Antonietta Frącek RM


Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat.


fot. arch. S. Franciszkanek Rodziny Maryi Warszawa - Międzylesie

fot. arch. S. Franciszkanek Rodziny Maryi Henrietta Anna Kretz, Żydówka uratowana przez siostry w Samborze

fot. arch. S. Franciszkanek Rodziny Maryi Dyplom

fot. arch. S. Franciszkanek Rodziny Maryi Sierociniec wojenny we Lwowie przy ul. Kurkowej 45. Wśród dzieci polskich są również dzieci żydowskie

Od zakończenia II wojny światowej minęło ponad 60 lat. W tym czasie
odbudowano zniszczenia materialne, choć i tu pozostały nieodwracalne
straty w zakresie dóbr kultury i sztuki. Ale szkody, jakie wywołały te
potworne lata w psychice i świadomości ludzkiej, pozostały do chwili
obecnej, są one głębsze i trwalsze niż straty materialne, bo sięgają do
głębi samego jestestwa. Do dziś wiele osób przeżywa tragedie, rozdarcia,
brak tożsamości.




W miarę upływu lat coraz częściej zdarzają się przypadki, że dawne
dzieci żydowskie, ukrywane w klasztorach, poszukują miejsc i zakonów, w
których znalazły schronienie i przetrwały. Starsze zapamiętały miejsca i
okoliczności swojego pobytu w środowisku zakonnym pod opieką sióstr.
Natomiast małe dzieci, kilkuletnie, najczęściej nie znają swych nazwisk
wojennych, nazwy zgromadzenia czy klasztoru i miejscowości, gdzie
przebywały. A jednak szukają swoich korzeni, swojej tożsamości, śladu
swego pochodzenia, dzieciństwa, miejsca pobytu, jakiegoś dokumentu czy
kogoś z rodziny.



Powrót do korzeni

Polka Sz., katoliczka, poszukuje swoich korzeni i więzi rodzinnych,
które sięgają do Kołomyi, gdzie wzięta na wychowanie przez przybranych
rodziców uczęszczała do ochronki prowadzonej przez siostry zakonne
Rodziny Maryi. Po wielu latach dowiedziała się przypadkowo, że
prawdopodobnie jest dzieckiem żydowskim. Przez delikatność nie
rozmawiała o tym z rodzicami, nie chciała im robić przykrości. Dziś
przybrani rodzice nie żyją, a ona usilnie stara się znaleźć jakiś ślad
swojego pochodzenia. W tych poszukiwaniach nawiązała kontakt z siostrami
Rodziny Maryi, ale w naszych materiałach brak dokumentów na ten temat.

Były wychowanek domu dla sierot w Szamotułach, dokąd został skierowany w
1937 r. przez Opiekę Społeczną z Warszawy, wraz z tamtejszymi siostrami
i dziećmi (159 dzieci) został wysiedlony przez Niemców w grudniu 1940
r. do Warszawy. Chłopiec, skierowany do domu sierot na Chłodnej, podczas
jednej z łapanek ulicznych został zgarnięty przez Niemców i zapędzony
do getta. Udało mu się uciec i przetrwać z pomocą gospodarzy w różnych
wsiach podwarszawskich, a ponieważ uciekł z getta, uważano go za Żyda i
on sam w to uwierzył. Po wojnie dostał się do Izraela. Po 50 latach
doznał jakiegoś olśnienia, że przecież nie jest Żydem, nie jest
obrzezany. Zatęsknił za Polską, stara się o obywatelstwo polskie i
powrót do Polski. Do tego są potrzebne dokumenty, przynajmniej metryka
urodzenia, która się nie zachowała. Szuka więc swoich polskich korzeni. W
spisie dzieci z Szamotuł figuruje jako dziecko polskie, wyznania
rzymskokatolickiego, tam przystąpił do Komunii Świętej (zachowała się
fotografia). Jest niewątpliwie Polakiem, a jednym z argumentów za tym
jest fakt, że przed wojną Żydzi nie oddawali swoich dzieci do
katolickich sierocińców, mieli swoje, ale udowodnić to po 50 latach nie
jest proste.

Niejednokrotnie dzieci żydowskie uratowane w klasztorach spotykały się
po wojnie z ogromnym niezrozumieniem. Żydzi światowi, zwłaszcza w
Izraelu, nie rozumieli ich sytuacji w latach terroru i śmiertelnego
zagrożenia ze strony Niemców. Jeżeli tylu Żydów zginęło, tyle dzieci
straciło życie, to dlaczego te się uratowały, za jaką cenę. Jeżeli
ocalały w katolickim klasztorze, to uważano, że zdradziły swój naród, a
jeżeli przyjęły chrzest, to zdradziły religię. Z tego powodu żydowskie
dzieci uratowane w polskich klasztorach, w większości nie przyznawały
się do faktu, że ocalały dzięki pomocy chrześcijan. Z relacji Lei Balint
wynika, że nawet jej dzieci przez wiele lat nie wiedziały, iż
zawdzięcza życie ukryciu w domu zakonnym w Brwinowie. Natomiast
wychowanki klasztorów utrzymywały między sobą kontakt, rozumiały się i
chętnie się spotykały.

Kiedy we wrześniu 1997 r. w galilejskim kibucu im. Bojowników Gett (Beit
Lohamei Haghetaot) miało miejsce "spotkanie ocalałych z Holocaustu
dzieci uratowanych w klasztorach" i na dowożących autokarach znajdowały
się napisy: "Dzieci klasztorów", to niektóre osoby przeżyły szok. Przez
50 lat nie ujawniały, że zostały uratowane w domach zakonnych, a tu
oficjalnie napis głosi: "Dzieci klasztorów".

Było to I Światowe Spotkanie "Dzieci klasztorów", czyli żydowskich
dzieci uratowanych od zagłady dzięki bohaterskiej postawie sióstr
zakonnych. W zjeździe zorganizowanym przez izraelskie organizacje
"Dom-Pomnik Pamięci Dziecka" i "Dzieci bez Tożsamości" wzięło udział
blisko 200 osób, które ocalały w klasztorach na terenie Polski, a także
Francji, Belgii, Włoch, Austrii, Czech, Holandii i Chorwacji,
mieszkających przeważnie w Izraelu.

Na zjazd zostały zaproszone 4 siostry z Polski: Bogumiła Makowska ze
Zgromadzenia Franciszkanek Misjonarek Marii, Klara Jaroszyńska ze
Zgromadzenia Franciszkanek Służebnic Krzyża oraz Franciszkanki Rodziny
Maryi - Halina Czyż z Brwinowa i Teresa Frącek z Warszawy, jako
przedstawicielki zgromadzenia, które "ma największe zasługi w ratowaniu
dzieci od zagłady". Siostry otrzymały medale "Za ratowanie dzieci
żydowskich". W spotkaniu wzięło udział wiele czołowych osobistości życia
religijnego i politycznego Izraela, przedstawiciel Watykanu i
łacińskiego patriarchy Jerozolimy, przedstawiciele władz
rabinistycznych, ambasador Polski, a także Lea Balint i Beniamin Anolik,
główni organizatorzy zjazdu.

Warto przytoczyć fragmenty niektórych wypowiedzi. Generał Szlomo Lahad,
przewodniczący Komisji "Sprawiedliwy wśród Narodów Świata", powiedział:
"Jako naród żydowski nie podziękowaliśmy dostatecznie tym wszystkim,
którzy narażając własne życie, ratowali Żydów". A ks. bp Giacinto
Maruzzo podkreślił, że "zjazd 'Dzieci Klasztorów' jest wołaniem ku
przyszłości o miłość, jedność i braterstwo między ludźmi ponad wszelkimi
podziałami i religiami". Rabin Majtels odczytał list dziękczynny
naczelnego rabina aszkenazyjskiego Izraela M. Laua i przypomniawszy
werset z Talmudu: "Kto ocala życie jednego człowieka, ocala cały świat",
dodał, że on sam, należąc do drugiego pokolenia ocalonych, potwierdza
słuszność tej myśli.

Pola Hajt wyrażała wdzięczność w listach do s. Olgi Schwarc za
uratowanie jej córki Halinki i za pomoc udzieloną jej w czasie wojny. W
1992 r. wraz z córką po raz pierwszy odwiedziła Polskę i swoje kroki
skierowała do sióstr w Warszawie, przy ul. Żelaznej, by podziękować im
za ocalenie jej życia w zakładzie "Opatrzności Bożej" przy ul.
Chełmskiej, który Niemcy kompletnie zniszczyli, ale dzieci zostały
uratowane.

Znamiennym przykładem odnalezienia sióstr po 50 latach jest historia
małej dziewczynki Ani, która znalazła schronienie w Domu Sierot w
Samborze przy ul. Przemyskiej (obecnie Ukraina). Po stracie rodziców
powiedziała do przełożonej s. Celiny Kędzierskiej: "Siostro, bądź moją
matką, nie mam już rodziców". I pozostała pod troskliwą opieką sióstr do
końca wojny. Po 1945 r. odnalazł ją wujek, jedyny z rodziny, który
przeżył wojnę, i zabrał z Sambora. Anna Henrietta opuściła sierociniec, z
którego siostry już wcześniej zostały usunięte przez władze rosyjskie;
zarząd w zakładzie objął personel świecki. Przełożona, s. Kędzierska,
już wówczas ciężko chora, powiedziała jej na pożegnanie: "Pamiętaj, abyś
była dobrym człowiekiem", te słowa pozostały na zawsze żywe w sercu tej
wojennej wychowanki. Anna udała się z wujem do Krakowa, a następnie do
Belgii. Nie zapamiętała ani nazwy zgromadzenia, ani nazwiska
przełożonej, jedynie jej imię: s. Celina.

Po wojnie Siostry Rodziny Maryi musiały opuścić Sambor w ramach
repatriacji, ale już bez przełożonej s. Celiny Kędzierskiej, która
zmarła w 1946 r. i została pochowana na tamtejszym cmentarzu. Słowa
jednak, które wypowiedziała mała Żydówka do przełożonej: "Siostro, bądź
moją matką, nie mam już rodziców", zapamiętały siostry i przekazały w
swych relacjach, zwłaszcza s. Maria Sawicka, wychowawczyni dzieci w
Samborze. Słowa powyższe, opublikowane w 1981 r. w mojej pracy
"Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi w latach 1939-1945" (s.
290), a w 1992 r. przez Ewę Kurek, dotarły do Belgii. W ich treści
Henrietta A. Kretz odnalazła siebie, swoje dzieciństwo i siostry, z
którymi wkrótce nawiązała osobisty kontakt, w 1993 r. odwiedziła je w
Warszawie i Rzymie.

W Międzylesiu Zosinek 17 dzieci żydowskich przeżyło wraz z siostrami
trudny okres okupacji, wysiedlenia i tułaczki, a po wojnie zostały
zabrane przez rodziny lub skierowano je do żydowskich domów dziecka.
Jedna z ukrywanych tu dziewczynek żydowskich była córką lekarza z Łodzi.
Inna, nosząca okupacyjne nazwisko Maria Kruszewska (ur. 26.07.1934 r. w
Częstochowie), szukając po 40 latach miejsca swego wojennego ukrycia,
trafiła na ślad Międzylesia tylko dlatego, że zachowała fotografię z lat
okupacji, która ukazuje grupę dzieci pod opieką dwóch sióstr na tarasie
jakiegoś budynku. Strój wskazuje na siostry Rodziny Maryi, a taras na
zakład "Zosinek". Maria Kruszewska, mieszkająca obecnie w Londynie,
zachowała także świadectwo z promocją z IV do V klasy (w jęz. niemieckim
i polskim), wydane przez powszechną szkołę w Międzylesiu, podpisane
przez jej kierownika Franciszka Kręcickiego i opiekunkę klasy Paulinę
Fijałkowską. Nie pamięta jednak, by w roku szkolnym 1943/1944 chodziła
do takiej szkoły. I rzeczywiście nie chodziła, gdyż siostry uczyły
dzieci prywatnie w zakładzie od I-IV klasy, ale świadectwa otrzymały
uczennice z państwowej szkoły powszechnej w Międzylesiu (AZ VIII 113).

Zdarzają się przypadki dotarcia do wojennych informacji. Maria
Malinowska, ur. w 1938 r. w Warszawie, ocalała w Domu "Opatrzności
Bożej" w Warszawie na Sadybie, przy ul. Chełmskiej 19, a zamieszkała
obecnie w Belgii, poprzez Warszawską Kurię Metropolitalną odnalazła w
1999 r. siostry Rodziny Maryi. W archiwum zgromadzenia w Warszawie przy
ul. Żelaznej 97 przechowuje się Kronikę Zakładu "Opatrzności", w której
opisana jest dramatyczna ewakuacja 180 dzieci przez 4 siostry,
zarządzona przez przełożoną po pierwszym bombardowaniu budynku. Podczas
Powstania Warszawskiego ten 4-piętrowy obiekt, gdzie mieścił się
sierociniec i ewakuowane szpitale warszawskie, był pięciokrotnie
obrzucony bombami przez niemieckie samoloty, choć na jego szczycie
powiewała biała flaga. Siostry uratowały dzieci, ale - jak wspomniano -
pod gruzami tego olbrzymiego gmachu zginęło 7 sióstr Rodziny Maryi i
setki ludzi świeckich, zwłaszcza rannych ze szpitala powstańczego. Kiedy
Maria Malinowska otrzymała wyjątek z tejże Kroniki, odpowiedziała:
"Czytałam ten fragment z Kroniki Domu Dziecka wiele, wiele razy. Ja
byłam wśród najmłodszych dzieci - zachowały mi się w pamięci tylko
migające obrazy" (Listy z 1999 i 2000).

Inną z uratowanych przez siostry Rodziny Maryi we Lwowie Żydówek jest
Janina Shosh Ronis, mieszkająca obecnie w Izraelu, która przez 60 lat
szukała klasztoru i sióstr, w którym we Lwowie znalazła schronienie w
latach okupacji niemieckiej (1942-1944). Znała jedynie imię przełożonej -
s. Anzelma, a nazwa zgromadzenia kojarzyła się jej ze słowami
"Marianki". Przez pośrednictwo Episkopatu Polski jej faks został
skierowany do Zgromadzenia Rodziny Maryi, które w archidiecezji
lwowskiej znane było pod popularnym imieniem: "Siostry Marianki". To
ona, ochrzczona w domu sióstr we Lwowie, wyznała: "jestem całe życie na
przełęczy między pochodzeniem żydowskim a uczuciem chrześcijańskim"
(Listy, VIII 107).

Warto przytoczyć dzieje jednego z wychowanków domu dziecka w Aninie, w
willi Lotha, nazwiskiem Zygmunt Zdzisław Kulas, który - zabrany po
wojnie przez wuja - po krótkim pobycie w żydowskim domu dziecka w
Zatrzebiu (styczeń 1946), dostał się do Anglii, następnie wyjechał do
Izraela, gdzie po latach założył rodzinę.

W pamięci rodziny Zdzisława Kulasa pozostały jego opowiadania o losach
wojennych, o jego pobycie z matką w getcie warszawskim, o ukryciu w
sierocińcu zakonnym w Aninie, gdzie w trudnych latach okupacji doznał
wiele ciepła, troski i życzliwości sióstr. Nie wiadomo, w jaki sposób
wyszedł z getta, co się stało z jego matką, ojcem, czy też kto go
skierował do Anina. W jego świadomości z dzieciństwa pozostał most i
stukot butów niemieckich. Mile wspominał siostry, miał dla nich wiele
szacunku i wdzięczności. Nie mówił wprawdzie o szczegółach, ale ogólnie,
że było mu u nich dobrze.

Zdzisław Kulas zginął w Izraelu 24 października 1973 r. na wojnie Yom
Kipur, zostawiając żonę i dwóch synów. Po wielu latach od jego śmierci
jego żona Lea Korner-Kulas i syn Yaron Kulas przybyli do Polski w
poszukiwaniu śladów pobytu Zdzisława Kulasa w Aninie i Międzylesiu.
Poprzez Warszawską Kurię Metropolitalną zostali skierowani 12 maja 2004
r. do Domu Generalnego Sióstr Rodziny Maryi w Warszawie. Jakież było ich
zdumienie i wzruszenie, gdy w zachowanych metrykach dzieci żydowskich z
Anina znalazła się metryka Zygmunta Zdzisława Kulasa, urodzonego według
tego dokumentu 18 września 1936 r. w Wilnie, z ojca Kazimierza i matki
Romany Ludwiki Tyniewskiej, wydana przez parafię św. Jana w Wilnie - 1
września 1939 roku. Według posiadanych przez rodzinę dokumentów jego
rodzicami byli: Dawid i Roma Kulas. Dzięki tej metryce został utrwalony
ślad jego pobytu w wojennym anińskim domu dziecka.

W wielu jednak przypadkach brak bliższych informacji utrudnia
poszukiwania i nie prowadzi do pozytywnych rezultatów. Toteż nie
wszystkie dzieci uratowane w klasztorach odnalazły miejsce swego ukrycia
i siostry, które je przygarnęły. Takim przykładem jest m.in. Sabina
Mielecka, mieszkająca obecnie we Francji. W 1998 r., poszukując
klasztoru i sióstr, które uratowały jej życie, opisała swoje dzieje w
słowach: "rodzice... w momencie całkowitego zamknięcia getta
warszawskiego oddali mnie na przechowanie pewnej kobiecie. Kobieta ta
pozostawiła mnie samą przy ulicy Wilczej 31. Tam też odnalazł mnie
pewien policjant i odprowadził do klasztoru (miałam wtedy około 2 lat i
ubrana byłam w płaszcz w kratkę; urodziłam się 10.12.1940 r.). Po wojnie
przez kilka miesięcy moi rodzice wychowywali inną dziewczynkę. Jednak
gdy okazało się, że była to pomyłka, wrócili do klasztoru (którego? nie
wiem, czy może - Płudy?) i tam mnie odnaleźli".

W szczątkowej dokumentacji Zgromadzenia Rodziny Maryi nie udało się
odnaleźć najmniejszego śladu pobytu w naszych klasztorach dziewczynki z
okupacyjnym nazwiskiem - Sabina Mielecka. Może ukrywana była w
klasztorze innego zgromadzenia. W czasie rozpoczęcia poszukiwań ojciec
Sary miał 83 lata, a matka już od 3 lat nie żyła. Po nieudanych
wywiadach sama Sabina - Sara zrezygnowała z podejmowania dalszych
poszukiwań, a uczyniła to, twierdząc z rezygnacją: skoro jej matka,
odwiedzając z nią Warszawę, nie wskazała jej klasztoru, w którym była
ukrywana w czasie okupacji, to widocznie nie chciała, by jej córka
znalazła to miejsce (Listy, 1997-2000, VIII 115).



Wdzięczność za uratowane życie - odznaczenie dla Matki Getter

W 1982 r. ks. bp Władysław Miziołek, świadek wojennej działalności
sióstr Rodziny Maryi w Międzylesiu, Aninie, Płudach, Pustelniku i
Warszawie, wspominając zasługi zgromadzenia i m. Matyldy Getter w akcji
ratowania Żydów, powiedział: "Gdyby posadziło się drzewa ku pamięci
wszystkich Żydów, uratowanych przez siostry, powstałby wielki las". Z
własnej bowiem obserwacji, jako kapelan zakładu dla dzieci w Międzylesiu
"Zosinek", znał zaangażowanie sióstr w akcję ratowania dzieci
żydowskich.

O ile wiadomo, pierwsze takie drzewko zostało zasadzone w 1978 r. dla
uczczenia pamięci s. Olgi Schwarc z Rodziny Maryi, przełożonej zakładu
"Opatrzności Bożej" w Warszawie przy ul. Chełmskiej 19, na prośbę
uratowanych przez nią Poli Hajt i jej córki Halinki, obecnie Zipi Kamon,
zamieszkałej w Ramat Gan w Izraelu. W ich liście, pisanym do sióstr po
śmierci s. Olgi, czytamy: "Naszej bardzo Kochanej i Drogiej S.
Przełożonej Oldze Schwarc ze Zgromadzenia Rodziny Maryi, która odeszła
od nas na wieczny odpoczynek do Pana Boga, zasadziliśmy drzewko w lasku
na świętej ziemi w Jerozolimie, w dowód wiecznej wdzięczności za
uratowanie naszego życia z rąk barbarzyńskich hitlerowców. Polecamy
naszą Drogą i Kochaną S. Mateczkę Olgę Szwarc modlitwom przed Bogiem"
(List z 1978).

W 1983 r. wyżej wspomniana Pola Hajt postarała się o posadzenie drzewka
także ku pamięci m. Matyldy Getter, o której pisała, że "odegrała w
Zgromadzeniu Rodziny Maryi największą rolę w akcji ratowania Żydów,
zwłaszcza dzieci" (Listy, 1994-2007, VIII 101).

Lea Balint, która ukrywała się u sióstr Rodziny Maryi w Brwinowie przy
ul. Szkolnej, pod nazwiskiem Alina Herla, zasadziła takie drzewko w 1986
r. "ku wdzięcznej pamięci tegoż klasztoru" (Listy z lat 1984-2007).

W 1986 r., dzięki staraniom wychowanek Żydówek z Francji i Izraela, m.
Matylda Getter została odznaczona pośmiertnie medalem "Sprawiedliwy
wśród Narodów Świata". Medal ten odebrała osobiście w Jerozolimie w Yad
Vashem przełożona generalna Zgromadzenia Rodziny Maryi, m. Gabriela
Danuta Janczewska, której towarzyszyła s. Regina Nasiadka. Z tej okazji
odbyła się w Ośrodku Pamięci znamienna uroczystość z udziałem kilku
wychowanek, którym siostry uratowały życie. Były to: Margaret Acher z
Paryża (dawna Małgorzata Mirska) - uratowana w Płudach, Lea Balint z
Jerozolimy - uratowana przez siostry w Brwinowie, oraz zamieszkała w
Tel-Awiwie Anna Fajgenbaum - ukrywana w Izabelinie i Płudach pod
nazwiskiem Anna Zabielska. W ramach uroczystości zasadzono drzewko dla
uczczenia pamięci m. Getter na Wzgórzu Pamięci w alei Sprawiedliwych
(Medal i Dyplom, AZ II 60).

Hanna Fajgenbaum wzięła udział w tej uroczystości wraz z całą swoją
rodziną (cztery pokolenia): z synem i wnuczką oraz z matką Aleksandrą -
także uratowaną przez siostry Rodziny Maryi w Izabelinie. Po tej
uroczystości w jednym ze swych listów pisała: "Udział w tej
uroczystości, która w naszych oczach jest podobna do uświęcenia pamięci
M. Getter, oddanie jej honoru Sprawiedliwej, był naszym obowiązkiem.
Matka Getter jest symbolem zakonu i wszystkich sióstr, które poświęcały
życie, żeby ratować ludzi, szczególnie dzieci. Kiedy staliśmy przed
fotografią dzieci, gdzie pisało, że milion dzieci zostało zgładzonych,
powiedziałam do Matki Przełożonej, wskazując na syna i wnuczkę, że to
jest moje zwycięstwo nad Niemcami, bo też byłam skazana, a jeżeli tu
stoimy, w 4 pokoleniach, to dzięki zakonowi i waszej uczynności... Moja
rodzina była w pełnym komplecie" (List z 13 maja 1987, VIII 98).

W 1993 r. Henrietta Anna Kretz Daniszewski, zamieszkała w Belgii,
uratowana przez siostry w Domu Sierot w Samborze (Ukraina) w gronie 10
dzieci żydowskich i 3 cygańskich, postarała się o posadzenie ku pamięci
przełożonej tegoż zakładu s. Celiny Kędzierskiej - 10 drzew
symbolizujących uratowanie 10 istnień ludzkich. W tym domu dziecka
oprócz wyżej wspomnianych dziewcząt siostry ukrywały także kilkoro
niemowląt, wśród nich Jerzego Bandera, zamieszkałego obecnie w Izraelu.

Po ukazaniu akcji ratowania Żydów, zwłaszcza dzieci, jeszcze raz można
postawić pytanie - dlaczego siostry ratowały Żydów? Zakłady prowadzone
przez nie były przepełnione dziećmi żydowskimi, gdyż - jak relacjonują
siostry - nie można było odmówić pomocy dzieciom narażonym na niechybną
śmierć. Przełożone i siostry w poczuciu obowiązku ratowania
prześladowanych ryzykowały swoim życiem i mieniem zgromadzenia. Często
ostrzegano je, a nawet zarzucano m. Getter, że ratuje Żydów kosztem
sióstr i bytu zakładów. Ona jednak zawsze odpowiadała, że ratuje
człowieka, który prosi o pomoc, a zachęcając siostry do ukrywania dzieci
żydowskich, niejednokrotnie mówiła, że może właśnie dzięki tej ofierze
Pan Bóg ochroni zakłady i dzieci polskie od gorszych niebezpieczeństw.

Z licznych relacji sióstr przebija przekonanie, że Opatrzność w
specjalny sposób czuwała nad zgromadzeniem. Żadna siostra nie zginęła za
ukrywanie Żydów i mimo strasznego zniszczenia sierocińców w 1944 r., po
których pozostały ruiny i zgliszcza, pomimo wysiedleń, tułaczki,
przebywania w ogniu walki, poza jednym wypadkiem, żadne dziecko polskie
ani żydowskie nie poniosło w nich śmierci.

Matka Getter miała zwyczaj mówić: "Ratuję człowieka, który prosi o
pomoc" i do tego zachęcała siostry. Kto przychodzi do nas i prosi o
pomoc, w imię Chrystusa nie wolno nam odmówić. Do Żydówek szukających u
niej pomocy mówiła: "Dziecko moje, ktokolwiek przychodzi na nasze
podwórze i prosi o pomoc, w imię Chrystusa, nie wolno nam odmówić" (List
Lili Engel, Mediolan, VIII 109).

Mimo świadomości, że za ocalenie Żyda grozi śmierć, siostry szły za
ewangelicznym wezwaniem Chrystusa i za wskazaniami ojca założyciela.

Zarówno przełożona generalna m. Ludwika Lisówna we Lwowie, jak też m.
Getter w Warszawie, s. Anna Budnowska w Łomnie, s. Aniela Stawowiak w
Płudach, s. Helena Dobiecka czy s. Olga Schwarc w Warszawie, a za ich
przykładem inne siostry - ani dzieciom, ani starszym Żydom nie odmówiły
pomocy. To samo odnosiło się do ludzi z konspiracji, osób wysiedlonych
ze Wschodu i Zachodu. Uważały, że to "sam Bóg ich przysyła", a więc
"trzeba im pomóc".

Niebezpieczeństwo było realne. Sześć zakładów warszawskich i okolicznych
było zagrożonych przejęciem przez wojsko niemieckie. Domy w Warszawie
przy ul. Żelaznej i w Płudach otrzymały stanowczy nakaz eksmisji,
podobnie domy w Warszawie - na Hożej i Chełmskiej, w Brwinowie i
Międzylesiu. Dzięki staraniom sióstr do tego nie doszło, ale zagrożenie
stale istniało, tym bardziej że we Lwowie - w domu prowincjalnym, a
także w Samborze, Kostowcu, gdzie ukrywano dzieci żydowskie, część
pomieszczeń zakonnych zajmowało wojsko niemieckie.

Maria Niklewicz odsłania inne rozterki matki Getter. Chodziło o młodą
Żydówkę z Płud, która nieroztropnie zdradziła swe pochodzenie i z tego
powodu sama była szantażowana, a siostrom grożono denuncjacją. Wynikło z
tego - pisze M. Niklewicz - śmiertelne niebezpieczeństwo dla
wszystkich. Matusia była w wielkiej rozterce, czy nie ma obowiązku
usunąć Żydów, aby ratować innych, a przede wszystkim całe zgromadzenie.
Ale w końcu powiedziała mi: "Wiesz, modliłam się długo, prosiłam, żeby
Pan Jezus dał mi poznać, jaka jest Jego wola w tej sprawie i
zrozumiałam, że nie mam nikogo z tych Żydów usuwać, nawet tej, która nas
wszystkich naraziła ze swej winy, tylko mam ich nadal chronić przed
śmiercią z rąk hitlerowskich, a bezpieczeństwo nasze zdać na Opatrzność
Bożą. Teraz już wiem, jaki jest mój obowiązek i odzyskałam pełny
spokój".

http://stary.naszdziennik.pl/index.php?dat=20080326&typ=my&id=my11.txt

avatar użytkownika gość z drogi

10. Jakże wielkie serca i jaka szlachetność była w Tych Dzielnych

Siostrach,jaka Odwaga...
Najlepiej jednak za Prawdą przemawiają zdjęcie i dokumenty...bo z nimi nie mozna dyskutować a ni ich relatywizować....
@Intix,serdeczne pozdrowienia
a dla Naszego Dziennika ukłony

gość z drogi

avatar użytkownika intix

11. Zasłużony w ratowaniu Żydów skazanych na zagładę

Inwigilowany w PRL, jak inni kapłani, ks. infułat Jan Widłak cieszył się wielkim autorytetem w całej diecezji kieleckiej.

Już u progu kapłaństwa wykazał się niezłomną postawą, budując mimo
przeciwności kościół parafialny w Janowie (obecnie diecezja
częstochowska). W niełatwych latach kryzysu gospodarczego w
dwudziestoleciu międzywojennym odremontował cenne zabytki w prastarej
Wiślicy. W okresie okupacji niemieckiej jako odważny proboszcz w parafii
Miechów ratował życie Żydów skazanych przez Niemców na zagładę. Działał
w konspiracji niepodległościowej i był natchnieniem dla ludzi podziemia
walczących o prawdziwie wolną Polskę. Jan Widłak urodził się 2 lutego
1892 r. we wsi Ksany, w parafii Stary Korczyn. Po maturze wstąpił do
seminarium duchownego w Kielcach. Święcenia kapłańskie otrzymał 13
września 1914 r. z rąk ks. bp. Augustyna Łosińskiego, ordynariusza
kieleckiego. Przez pierwsze lata kapłaństwa zdobywał doświadczenie
duszpasterskie na wikariatach w parafiach: Żarki, Dąbrowa Górnicza,
Gołonóg i Będzin.




Ksiądz infułat Jan Widłak (1892-1974)




Proboszcz w Janowie i w Wiślicy

W 1920 r. ks. Jan Widłak został mianowany proboszczem w Janowie. Nie
zrażając się trudnościami, przystąpił do dzieła budowy kościoła.
Dobrocią, pogodnym podejściem do każdego człowieka potrafił zmobilizować
parafian do wspólnej pracy. Budując kościół materialny, proboszcz nie
zaniedbywał duszpasterstwa. Przede wszystkim ks. Widłak wiele wysiłku
poświęcał dla odciągnięcia parafian od plagi alkoholizmu.

11 października 1923 r. ks. Jan Widłak otrzymał przeniesienie na
probostwo do Wiślicy. Na nowej placówce również podjął odbudowę
zniszczonego w czasie I wojny światowej zabytkowego gotyckiego kościoła.
Zaangażował znanych architektów i specjalistów od ratowania zabytków
sztuki. W 1926 r. odnowiona świątynia została uroczyście poświęcona.



Działalność konspiracyjna proboszcza z Miechowa

9 lutego 1937 r. ks. Jan Widłak otrzymał nominację na proboszcza i
dziekana w Miechowie, parafii nie mniej od Wiślicy bogatej w cenne
pamiątki historyczne, świadczące o chrześcijańskiej kulturze polskiej.
Objął probostwo w przededniu pięcioletniej okupacji niemieckiej.

Odpowiadając na znaki czasu podczas wojny, ks. Jan Widłak najpierw
włączył się w działalność konspiracyjną, następnie przystąpił do
ratowania Żydów skazanych przez Niemców na zagładę.

W czasie okupacji na Kielecczyźnie zawiązały się liczne konspiracyjne
oddziały partyzanckie. Najliczniejszą formacją partyzancką była Armia
Krajowa, liczebnie ustępowały jej Bataliony Chłopskie (BCh) i Narodowe
Siły Zbrojne (NSZ), które z czasem scaliły się z AK. Szczątkową
liczebnie formację stanowiła komunistyczna Gwardia, później Armia Ludowa
(GL/AL). W Inspektoracie Rejonowym Miechów AK "Maria" 106. Dywizji
Piechoty AK, w której skład wchodziła Krakowska Brygada Kawalerii, obok
ponad trzydziestu innych księży posługę kapelana pełnił ks. major "Gryf"
Jan Widłak. Kapelani odprawiali dla partyzantów nabożeństwa w lesie,
urządzali pogrzeby dla poległych, udzielali sakramentów świętych,
przyjmowali przysięgi od wstępujących do oddziału. Oprócz obowiązków
ściśle kapłańskich, kapelani prowadzili nauczanie szkolne na tzw.
kompletach, działali na polu charytatywnym, a niektórzy z nich ratowali
Żydów od zagłady.


Ksiądz kapelan Widłak szczególnie zaangażował się w organizowanie pomocy
materialnej dla potrzebujących, a były nią artykuły codziennego użytku i
ofiary pieniężne z przydziału Delegatury Rządu. Tymi środkami pomocy
dysponowała Komenda Główna AK i naczelny kapelan AK ks. płk Tadeusz
Jachimowski.

Innego rodzaju konspiracyjnym polem działania ks. Jana Widłaka była
pomoc świadczona Żydom. Kierując się względami humanitarnymi, a przede
wszystkim jako katolicki kapłan, ks. Jan Widłak legalizował dokumenty
dla skazanych na zagładę, ukrywał Żydów, często ratował ich życie.
Za
zgodą proboszcza w Miechowie chrzczono dzieci żydowskie, niektóre
umieszczano w miejscowym sierocińcu powiatowym prowadzonym przez Siostry
Szarytki, inne w rodzinach w mieście lub w okolicznych wioskach. Za
zgodą ks. Jana Widłaka, Franciszek Grzebieluch "Organ", miejscowy
organista, wypisywał Żydom metryki chrztu z danymi nieżyjących Polaków.
Pracownik magistratu wystawiał kenkarty zaświadczające o przynależności
do Narodu Polskiego. Żydom dostarczał je pracownik sądu, on też
wyszukiwał dla nich bezpieczne miejsca w gospodarstwach wiejskich u
zaufanych ludzi. W ten sposób wystawiono około 400 dokumentów, w tym
kilkadziesiąt dla Żydów. Całością tej konspiracji w Miechowie kierowała
komórka legalizacyjna AK we współpracy z proboszczem.

Tę pracę konspiracyjną zdradziła 12 marca 1943 r. pewna Żydówka, która
chciała zbiec za granicę. Po schwytaniu była torturowana przez
żandarmerię niemiecką w Przemyślu. Pracownik magistratu, któremu w
czasie tortur gnieciono kleszczami jądra, został zamordowany w
Oświęcimiu. Zastrzelono wielu Polaków za ukrywanie Żydów. W porę
ostrzeżony organista uciekł z Miechowa. Śledztwo nie doszło do plebanii.



Organizowana przez AK akcja ratowania życia, w której czynnie
uczestniczył ks. Jan Widłak, nie była jedyna w okazywaniu pomocy Żydom.
Ksiądz Szczepan Sobalkowski w 1942 r. przewiózł z Kielc do ks. Widłaka
żydowskie małżeństwo Walterów z Wielunia. Wcześniej ukrywał ich przy
swoim mieszkaniu w Kielcach, udzielił im chrztu, a działo się to pod
bokiem żandarmerii niemieckiej, skoszarowanej w szkole katolickiej -
"biskupiaku". Małżeństwo przeżyło wojnę. Tego rodzaju działalność
konspiracyjna ks. Jana Widłaka wystawia mu miano kapłana niezłomnego, i
to w skrajnie niebezpiecznych latach okupacji niemieckiej.

Za ogromne zaangażowanie się w działalność podziemia
niepodległościowego, za przykładną służbę Kościołowi i Ojczyźnie ks. Jan
Widłak został uhonorowany odznaczeniami od władz Polski Walczącej.



W latach PRL

Z dokumentacji źródłowej wynika, że władze wojewódzkie, na każdym kroku
śledzące kapłanów katolickich, miały wiele uwag na temat duszpasterskich
inicjatyw podejmowanych przez księży pracujących na terenie Miechowa i
powiatu miechowskiego. Nie wymieniając imiennie żadnego z nich, Wydział
Administracyjny KW PZPR w Krakowie w ocenie pracy Rady Narodowej zwrócił
uwagę na trudności w realizowaniu "polityki wyznaniowej". W okresie
"odwilży" październikowej 1956 roku odnotowano, że księża uporczywie
domagali się powrotu ks. bp. Czesława Kaczmarka do diecezji, skutecznie
organizowali udział wiernych w uroczystościach maryjnych na Jasnej
Górze. Księża znajdowali posłuch u wiernych, którzy domagali się powrotu
religii do szkoły, zniesienia obowiązkowych dostaw. Urzędnikom z
powiatu miechowskiego zarzucano "przyjazne" kontakty z duchowieństwem,
że nie egzekwują grzywien nakładanych na księży za nierejestrowanie
punktów katechetycznych. Wydaje się, że ks. Widłak swoim autorytetem
miał wpływ na postawę miejscowych urzędników, a księży umacniał w ich
poczynaniach.

Miechowski proboszcz z pewnością miał w swoim otoczeniu "stróżów" z UB,
którzy pilnie obserwowali jego postawę kapłańską. Świadczą o tym
chociażby następujące fakty. W 1948 r. kuratorium oświaty w Krakowie nie
zgodziło się, by przy ks. Widłaku w Miechowie urzędował kapłan pełniący
funkcję wizytatora nauki religii w południowej części diecezji.
Podobnie w czasach stalinowskich władze wyznaniowe z Krakowa nie
zgodziły się, by u boku ks. Widłaka pracował ks. Tadeusz Machaj, gdyż
dopiero co "opuścił więzienie".

Mimo niełatwych czasów, tak lat okupacji niemieckiej, jak i PRL, ks. Jan
Widłak ratował zabytkowy zespół klasztorny Zakonu Bożogrobców,
wyremontował m.in. dawne budynki klasztorne, przygotowując je na
mieszkania dla księży. Odznaczony godnością infułata, sprawował
uroczyste celebry w wielu kościołach diecezji kieleckiej i poza nią,
wszędzie głosząc chwałę Bożego Grobu w Miechowie. Po 35 latach pracy
duszpasterskiej jako rezydent zamieszkał na plebanii. Zmarł 5 listopada
1974 r., pochowany został w podziemiach kościoła miechowskiego.


ks. Daniel Wojciechowski
http://stary.naszdziennik.pl/index.php?dat=20080927&typ=my&id=my81.txt