Solidarność w Sandomierzu
PiotrJakubiak, ndz., 21/08/2011 - 12:35
Piotr Wiesław Jakubiak
NSZZ Solidarność w Sandomierzu
(Fragment książki Nie chcemy komuny)
Solidarni, nasz jest ten dzień,
A jutro jest nieznane,
Lecz czyńmy tak, jak gdyby nasz był wiek,
Pod wolny kraj spokojnie kładź fundament.
Jerzy Narbutt
Solidarność była kolejnym ogniwem w „długim łańcuchu ludzkich istnień połączonych myślą prostą, żeby Polska była Polską”. Była nim pomimo tego, że równocześnie była tworzona, inspirowana i manipulowana przez siły nam obce, antynarodowe. Ich problem polegał na tym, że w pewnym momencie wymknęła się im spod kontroli. Zapewne ani Moskwa ani inni międzynarodowi manipulatorzy nie spodziewali się, że po podpisaniu porozumień sierpniowych kilka milionów ludzi przyłączy się do ruchu w ciągu kilku dni. Była to masa krytyczna, nad którą nie mogli już w całości panować. Na najwyższym szczeblu zdecydowano, że strajki na Wybrzeżu trzeba zakończyć w sposób pokojowy. Reżim warszawski musiał więc podpisać porozumienie. Dlaczego podpisał je w takim brzmieniu, w jakim to się stało, pozostanie zagadką do badania przez przyszłych historyków. Wtedy mogliśmy się tylko domyślać, że taki był plan masonów po obu stronach. W każdym razie stało się i do Związku mógł przystąpić każdy dorosły pracujący Polak, nie tylko strajkujący pracownicy stoczni. Wiadomość rozeszła się nie tylko przez Wolną Europę, ale nawet przez reżimowe środki masowej dezinformacji. Tym razem wiadomość była prawdziwa, fakt dokonany. W Gdańsku podpisano pierwszą kapitulację systemu komunistycznego. Teraz przyszedł moment na decyzję, jak się do tego niewiarygodnego faktu ustosunkować.
W czasie II wojny światowej wybór był dość prosty: albo mężczyzna szedł do lasu i walczył, albo nie. Ci, którzy szli do lasu, podjęli tę męską decyzję, chociaż wiedzieli, że idą na nierówną walkę i prawie pewną śmierć. Nieśli swoje życie dla idei – Polski, bo nie mieli walczyć o żadne sprawy materialne, o „lepszą dla ludzi dolę”, a tylko o niepodległość, tylko o Polskę.
Teraz decyzja nie wymagała tak wielkiej odwagi. Wstąpienie do Związku nie oznaczało podjęcia zbrojnej walki na śmierć i życie. Walka miała być pokojowa i tylko o codzienne sprawy, o polepszenie doli ludzi. Czyżby ci ludzie stali się bardziej tchórzliwi? W pierwszych dniach września nie było w Sandomierzu zbyt wielu ochotników. Sytuacja zmieniła się nieco na lepsze po rejestracji Związku. Nie będę twierdził, że ci, którzy pozostali w domu, byli gorszymi Polakami. Na pewno mieli wiele bardzo słusznych powodów. Ale niech mi nikt nie tłumaczy, że ci, którzy podjęli walkę, nie byli lepszymi Polakami. Otóż w każdym znaczeniu, subiektywnie i obiektywnie, byli lepsi. Byli tą częścią narodu, która decydowała o historii w sposób aktywny. Ze swojej decyzji podjęcia walki nie muszą się tłumaczyć. Swojego wyboru nie muszą się wstydzić.
W roku 1980 przed całą mniej więcej dorosłą ludnością Polski stanęła podobnie prosta jak w czasie II wojny alternatywa: wstąpić do Solidarności albo nie. Jak wiadomo, ostatecznie wstąpiło 10 milionów. Toteż nic dziwnego, że w tej części narodu znaleźli się ludzie wszelkiego autoramentu: setki grup i grupek, cała ludność, z komunistami i ubekami włącznie, praktycznie - cały naród. I niech nikt mi nie tłumaczy, że człowiek, który w tym momencie (jesień 1980) będąc w kraju stanął po drugiej stronie, był cokolwiek wart. Obojętne, czy był to emeryt, nauczyciel, student, milicjant, rolnik czy ksiądz. Ci ludzie mieli dość czasu, żeby swoją decyzję przemyśleć. I odwrotnie, ci którzy przystąpili do ruchu pomimo wszystkich zastrzeżeń, nie muszą teraz swojej decyzji żałować. Są z niej dumni, bo zrobili to, co w danym momencie należało zrobić. Historia uznała ich za bohaterów – pierwszych, którzy zapoczątkowali upadek komunizmu w Europie.
Osobiście rozumiałem, że wszystko pozostaje pod kontrolą KGB, że wypadki są sterowane przez głęboko zakonspirowanych agentów i monitorowane przez tysiące prawie jawnych donosicieli. Od kilku lat będąc czytelnikiem biuletynów KORu, miałem też pewne wyobrażenie, jacy to ludzie kierowali naszym ruchem - i jakie mogły być ich ewentualne cele. Nie znałem wtedy prawdziwego nazwiska Michnika, ale inne nazwiska były mi wystarczająco znane. Dlatego wahania niektórych ludzi były dla mnie zrozumiałe. Tym niemniej alternatywa wydawała się podobnie prosta, jak w czasie II wojny: albo stać z boku i czekać następne 40 czy 50 lat, albo wziąć udział i mieć jakąś tam możliwość, jakby nie ograniczoną przez nieznane nam siły, możliwość kształtowania historii. Była to chyba możliwość o wiele większa, niż ta rzekomo istniejąca w latach 60 - poprzez wewnętrzne przetwarzanie, „reformowanie” tzw. „partii”.
Miałem już prawie 40 lat i następna taka okazja w moim życiu mogła się nie zjawić. Chciałem coś w tym życiu zrobić. Miałem też różne powody, żeby się nie angażować: wszystko mogło skończyć się aresztowaniem, śmiercią, tragedią rodziny. Bałem się przede wszystkim następnego zawodu, klęski ruchu, który wydawał się nie mieć żadnej siły fizycznej (nie mówiąc już o zbrojnej). Jedynym widocznym atutem była siła moralna, wypływająca w przeważającej części z religii, której wtedy nie doceniałem. Nie mogłem więc rozumieć, jakie znaczenie historyczne dla Polski miał wybór Karola Wojtyły na papieża i jak przemienił on w ciągu roku wielką część narodu... Ostatecznie przeważył argument podsunięty mi przez Michała:
- Masz syna. Co mu odpowiesz kiedyś, gdy cię zapyta, co robiłeś w roku 1980?
W roku 1980 miałem wreszcie sposobność, by przypomnieć leśnych, co sami przyszli na posterunek, bo umierali z głodu, i spalony mundur mojego ojca, i groby w Puszczy Solskiej, i zmarnowane gospodarstwo stryjka, który stracił zdrowie w kazamatach UB. Dziwnym wyrokiem historii za kilkanaście miesięcy sam miałem się znaleźć po raz pierwszy w piwnicy UB i w więzieniu, gdzie zachowała się wolność. Miałem też realną sposobność, by przypomieć bohaterów mojego ojca – strzelców i legionistów Piłsudskiego.
Jedną z osób, które miały wpływ na powstanie Solidarności w Sandomierzu, był Zygfryd Fuks. Fuks był moim sąsiadem. Mieszkał w tej samej klatce schodowej, tylko piętro niżej i po przeciwnej stronie. Kolekcjonował różne rzeczy, przede wszystkim starocie, rzeźby, obrazy, lampy. Miał uzdolnienia artystyczne, mianowicie dobrze rzeźbił w drzewie. Jego siostra była profesjonalną malarką. Pracował w hucie szkła, jak wielu mieszkańców Sandomierza, jego żona zaś była przedszkolanką, czyli niejako moją koleżanką po fachu. Ja byłem przede wszystkim filatelistą, ale kolekcjonowałem też różne inne rzeczy, między innymi militaria. To zbliżyło mnie do Fuksa. Wiele zainteresowań mieliśmy wspólnych: militaria, antyki, dzieła sztuki (oczywiście w dostępnym nam zakresie), także turystyka. Zbieraliśmy medale i odznaki wojskowe. W trzecim tygodniu września 1980 roku huta robiła wycieczkę do Krakowa i Częstochowy, na którą Fuks mnie zaprosił. W autobusie rozmawialiśmy o wszystkim i niczym i w pewnym momencie Fuks powiedział, że warto by było mieć znaczek Solidarności. W tym czasie, po podpisaniu porozumień w Gdańsku i Szczecinie, Związek był w trakcie organizacji. Od 17 września wiedzieliśmy już, że wolne związki zawodowe obejmą organizacją cały kraj pod wspólną nazwą Solidarności i uznaliśmy, że Solidarność musi mieć swoją oznakę czy znaczek. Zgodzaliśmy się co do tego, że zdobyć taki znaczek jest dosyć trudno (jeżeli w ogóle istnieje). Najlepszym sposobem byłoby założenie naszej własnej Solidarności i zamówienie znaczków.
W tych dniach wypadki biegły szybko; czasem w ciągu jednego dnia miało miejsce kilka historycznych wydarzeń. O niektórych wiedzieliśmy z regularnego nasłuchu Wolnej Europy, BBC i wiadomości polskich z Montrealu, było to uzupełniane przez czytaną między wierszami dezinformację reżimową (gazety, radio i telewizję). Trzecim i najlepszym źródłem informacji były biuletyny przywożone z Wybrzeża i z Warszawy i bezpośrednie rozmowy z „kurierami”. Byli to kierowcy, kolejarze i wszyscy inni ludzie, których praca pozwalała na przemieszczanie się po zrewolucjonizowanym kraju.
Obraz, jaki wyłaniał się z sumy takich przekazów, był niekompletny i czasem śmiesznie zniekształcony. Tym niemniej „ten kto chciał, to wiedział”. Już tego samego dnia, po powrocie z wycieczki, wiedzieliśmy, że w Stalowej Woli jest MKZ. Był to prawdopodobnie jeden z pierwszych komitetów założycielskich Solidarności w kraju. Fuks pracował w hucie szkła w Sandomierzu, która była za Wisłą, już w dawnej Galicji. Pracowało tam wielu ludzi spod Stalowej Woli. I odwrotnie - wielu ludzi z zawiślańskich przedmieść Sandomierza dojeżdżało codziennie do pracy do Stalowej Woli. Przepływ informcji ustnej był więc dobry.
Jak zwykle bywa w takich wypadkach, w tym samym lub następnym dniu zetknąłem się z innymi osobami, które miały swój wpływ na kształtowanie lokalnej historii. W szkole miałem dłuższą pogawędkę z Marianem Szymczykiem. Był to namiętny palacz i plotkarz. Spądzał dzień na rozmowach ze wszystkimi, którzy nie wywyższali się zbytnio i byli gotowi poświęcać mu czas. Lubił też towarzystwo i miał mocną głowę. Siłą rzeczy kontaktował się blisko z różnymi pijakami, jak dyrektor Chmielewski, sekretarz partii Sieciarski, matematyk Kasprzyk i inni donosiciele UB. Marian miał więc wiadomości z dobrych jak na Sandomierz źródeł.
Powiedział mi, że jest człowiek, który chce założyć Solidarność w Sandomierzu: Włodzimierz Niemczyk, nauczyciel w.f. z budowlanki. Marian był również za założeniem Solidarności. Miał swoje powody, bo był pieniaczem, zawsze przez kogoś skrzywdzonym i zawsze w konflikcie z wieloma osobami. Chciałby użyć Solidarność do wyrównania swoich rachunków z ministerstwem oświaty. Podsunął mi myśl, żeby rozmawiać z panem Janem Tukałłą, weteranem AK z Wileńszczyzny, który był naszym starszym kolegą, bo uczył chemii w „Marmoladzie”. Zdanie Jana było krótkie i jasne: natychmiast zakładać.
Rada w radę, postanowiliśmy zorganizować spotkanie założycielskie: Tukałło, ja i Szymczyk z naszej szkoły, polonistka z drugiego liceum, pani Ligia Kurasiewicz, Niemczyk z budowlanki i dwie osoby z terenu: pani Aleksandra Paralusz i zwerbowany przez nią Bolesław Wilk z Chobrzan. Te dwie ostatnie osoby zobaczyłem dopiero na spotkaniu, które odbyło się w domku Niemczyka za miastem, przy obwodnicy, wieczorem następnego dnia. Nie pamiętam, kto je sprowadził; Marian czy Niemczyk.
Było to 26 września 1980 roku. Spotkanie miało dla mnie niezwykły urok: czułem w każdym momencie, że oto po czterdziestu latach niewoli Polacy w Sandomierzu biorą sprawy w swoje ręce i pierwszymi ludźmi, którzy to robią, jesteśmy my, teraz i tutaj. Pomimo tej niezwykłej atmosfery spotkanie było sprawne i owocne. Tukałło powiedział, co chcemy zrobić i jak to zrobić. Wybraliśmy przwodniczącego - mnie. Obarczyli mnie obowiązkiem nawiązania kontaktu z MKZ w Stalowej Woli i zorganizowania zebrania założycielskiego Solidarności dla wszystkich nauczycieli - nie: pracowników oświaty i wychowania - z Sandomierza - nie: z sandomierza i okolic - nie: województwa - nie: Ziemi Sandomierskiej. Będę obstawał przy twierdzeniu, że nazwa Ziemi Sandomierskiej padła już wtedy na tym zebraniu.
Skończyliśmy w miarę wcześnie. Wyszedłem na drogę, gdzie zostawiłem mój samochód zaparkowany wzdłuż płotu Niemczyka. Patrzę: nie ma samochodu. Tak zaczęła się dla mnie ta rzeczywistość absurdu, która dla milionów ludzi była jedynym życiem, jakie mieli, a dla pana Bratnego „rokiem w trumnie”. Rozglądanie się po okolicy osłupiałym wzrokiem dało jednak rezultat: samochód stał na środku małej łączki po drugiej stronie drogi. Dało się go uruchomić i wyjechać z pomocą kolegów, którzy malucha wypchali z podmokłej łączki. Już wtedy rozumiałem, że mogą być tylko dwa wytłumaczenia: pijacki żart (bardzo nieprawdopodobne) i ubecki znak: jesteśmy, czuwamy, wiemy wszystko i możemy zrobić wszystko. Oczywiście zignorowałem ten znak, bo nie miałem innego wyboru. Historia musiała się toczyć swoją drogą.
W sobotę pojechałem do Stalowej, gdzie znalazłem MKZ. Nie było przewodniczącego Krupki. Któryś z zastępców (może Marek Kalinka lub Mirek Kocik) dał mi kilka kartek z powielacza z tekstem umowy gdańskiej i wzorem listy podpisów obecnych na zebraniu założycielskim, która miała służyć równocześnie jako deklaracja przystąpienia do Solidarności. O znaczkach ani legitymacjach nie było na razie mowy.
Tak to, siłą rzeczy, moje działanie przeniosło się też do Stalowej Woli, gdzie stałem się znany i uznany za przedstawiciela nauczycieli. Od pierwszych dni pomagałem też Kocikowi i Kalince we wszystkim, co trzeba było robić. Przede wszystkim służyłem im swoim samochodem, bo MKZ nie miał nic, nikt z jego członków nie miał własnego samochodu, a trzeba było jeździć w najbardziej odległe zakątki regionu. Woziłem Kalinkę do Tarnobrzegu i innych wsi i miasteczek, gdzie jakaś grupa zawodowa potrzebowała akurat naszej rady i pomocy.W wyborach do Zarządu Regionu zostałem potem wybrany na członka Zarządu. To dawało mi mocną pozycję w województwie i wśród nauczycieli. Dla nich byłem już kimś „z góry” – przedstawicielem Solidarności.
Praca w Zarządzie była jak najbardziej społeczna. Dawało się swój czas, swoją benzynę, swój samochód. W zamian nie otrzymywało się nic oprócz poczucia władzy i szacunku ludzi, do których przyjeżdżaliśmy, aby rozstrzygnąć ich przyziemne spory. Byliśmy w ciągu paru miesięcy „drugą władzą”, która miała wszelkie szanse, żeby się stać władzą jedyną, gdyby miała za sobą jakąś materialną siłę. Reżim miał przecież przyczajone miliony ubecji, wojska i milicji, „partii”, ZOMO, ORMO i ZMS. Za nami stał tylko Bóg i historia. No i wiara, nadzieja i miłość narodu. A przynajmniej jednej jego połowy. Na jeden rok wystarczyło. Potem szatan wkroczył do akcji.
W międzyczasie wielu nauczycieli dowiedziało się od moich współpracowników (Mariana i Włodka) o naszych planach. Napisałem kilka ogłoszeń o planowanym zebraniu dla wszystkich pracowników oświaty i powiesiłem je w sandomierskich szkołach: I i II liceum, „Marmoladzie”, budowlance i trzech podstawówkach. Zebranie odbyło się na rynku, w sali należącej do miasta. Było to moje pierwsze w życiu wystąpienie publiczne. Powiedziałem, po co zebraliśmy się tutaj i jakie mamy prawa zgodnie z Porozumieniami Gdańskimi. Odczytałem tekst porozumień, kładąc szczególny nacisk na ostatnie słowa: Gdańsk, 31 sierpnia 1980 roku. Włożyłem w nie całą nienawiść do systemu, który chcieliśmy obalić: od teraz nie Warszawa, tylko Gdańsk. To miasto stało się już symbolem czegoś do tej pory w komuniźmie nie spotykanego: rzeczywistej zmiany dokonanej przez ludzi.
Sala była dość wypełniona, ale kiedy przyszło do wpisywania się na listę, znalazło się tam tylko kilkanaście nazwisk. Oprócz naszej grupki założycielskiej zapisała się Alka Lyro, polonistka z I liceum, Danka Budna, germanistka, i Bolesław Frydrych, nauczyciel p.o., oboje z II liceum i moja żona Grażyna, która uczyła polskiego w technikum ekonomicznym, zwanym wtedy Zespołem Szkół Zawodowych nr 2. Było też kilka innych osób, których nazwisk nie pamiętam, gdyż nie wyróżniały się w późniejszej pracy. Oceniliśmy z Marianem, że zebranie raczej nie było sukcesem.
Włodek chciał zrobić oddzielne zebranie w swojej budowlance i obiecywał, że namówi wiele osób. Zrobiliśmy tak - i nasza lista nieco się powiększyła. Oprócz nauczycieli zapisało się sporo przedszkolanek, kucharek, bibliotekarek, wychowawczyń internatów. Z naszej szkoły doszły wychowawczynie internatu z harcerkami Barbarą Kwaśniewską i Janiną Biernacką na czele. Dołączyło też kilka organizacji ze szkół podstawowych ze wsi z obu stron Wisły. Z obszerną listą deklaracji członkowskich mogłem teraz pojechać do Stalowej i oficjalnie zarejestrować naszą organizację jako Komisję Zakładową NSZZ Solidarność Pracowników Oświaty i Wychowania. Do MKZ w Stalowej Woli zgłaszały się najróżniejsze zakłady z terenu województwa tarnobrzeskiego. Większość ludności nie uznawała tej jednostki administracyjnej, która obejmowała części dawnego województwa lubelskiego, rzeszowskiego i kieleckiego, była więc całkowicie sztucznym wytworem komunistycznym. Jednak równocześnie zauważyliśmy, że ten mały region mieści sią całkowicie w ramach historycznego (XV-XVIII w.) województwa sandomierskiego, czy też Ziemi Sandomierskiej, jak ją nazywano jeszcze wcześniej, od czasów prehistorycznych do XV wieku.
Między Stalową Wolą a Tarnobrzegiem istniała pewnego rodzaju rywalizacja: Tarnobrzeg był oficjalną stolicą województwa i miał kopalnie siarki, które były uważane za bardzo ważny zakład przemysłowy; Stalowa Wola była bez porównania większym ośrodkiem z dawną tradycją robotniczą i była siedzibą MKZ. Idealnym kompromisem okazała się nazwa Ziemi Sandomierskiej, która nie raziła niczyjego regionalnego patriotyzmu. Wszyscy mieli charakterystyczny dla Solidarności szacunek dla historii. Dlatego region został nazwany Ziemią Sandomierską za powszechną zgodą. Oczywiście najbardziej podobało się to mieszkańcom Sandomierza i naszej Komisji Zakładowej, która już wcześniej wybrała tę nazwę dla siebie.
Wrzesień i październik 1980 roku był czasem gorączkowej organizacji struktury niezależnej i równoległej do oficjalnej struktury komunistycznego państwa. Awanturnicze grupki podobne do naszej organizowały Związek w swoich zakładach pracy. Oficjalne reżimowe tzw. „związki zawodowe” zostały zignorowane, nikt nie dbał o występowanie z nich, bo przecież nikt nigdy do nich nie wstępował, chociaż prawie wszyscy należeli. Piszę „prawie”, bo ja nie należałem. Nie byłem członkiem tzw. „ ZNP” i nie chodziłem na ich zebrania.
Jako nauczyciele mogliśmy uznać za swoje zakłady pracy poszczególne szkoły. Jednak to nie dałoby nam wysztarczającej siły: w niektórych szkołach mieliśmy tylko pojedyncze osoby. Potencjalni członkowie bali się wstąpić do Solidarności, byli zastraszeni przez dyrektorów i innych agentów UB. Wybraliśmy więc inne, lepsze rozwiązanie: za zakład uznaliśmy cały teren podległy kuratorium oświaty i wychowania w Tarnobrzegu. Jako oficjalnej Komisji Zakładowej dawało nam to władzę nad całym województwem (wszystkimi placówkami oświatowymi, czyli szkołami i przedszkolami). Naszą „dyrekcją”, czyli wrogiem zostawało automatycznie kuratorium w Tarnobrzegu. Napisałem do niego pismo z zawiadomieniem o powstaniu Komisji i żądaniem przydzielenia lokalu, telefonu, maszyny do pisania. Były to typowe żądania, które na podstawie Porozumień Gdańskich, reżimowych wcześniejszych przepisów i ustaw o związkach zawodowych wysuwały wszystkie powstające organizacje zakładowe Solidarności. Zdezorientowany reżim spełniał je bez szemrania, bo nie wiedział w tych dniach, kto będzie w Polsce rządził: „partia” czy Solidarność. Oczywiście rządziła i miała nadal rządzić ubecja, ale jako struktura tajna nie afiszowała się z tym zbytnio. Toteż wielu ludzi, a nawet przedstawicieli reżimu miało fałszywe lub mętne wyobrażenie o rzeczywistości. Do takich należał kurator oświaty, wyjątkowa świnia o nazwisku Nazimek Zbigniew. Należał nie do „partii”, tylko do tzw. „ZSL”, żeby się lepiej zamaskować. Przydzielił nam lokal w Sandomierzu, na ulicy Opatowskiej, głównej ulicy Starego Miasta, biegnącej od Bramy Opatowskiej do Rynku. Był to pokój na parterze, poprzednio zajmowany przez TPD czy PCK. Na piętrze tej samej kamienicy mieścił się inspektorat oświaty.
W oknie wystawiłem kartkę z nazwą Komisji i biało-czerwoną flagę, bo był to czas świętowania polskiej wolności. Natychmiast zgłosił się artysta plastyk, który zaofiarował wykonanie dużej tablicy z napisem Solidarność wykonanym „gdańskim gotykiem” (nierówno ustawione litery naśladujące pierwszy wzór znaczka Solidarności z Gdańska - wzór dostępny we wszystkich biuletynach regionalnych). Przyniósł tę tablicę wkrótce. Zastąpiła moją amatorską wywieszkę i odtąd cieszyła oczy ludzi przez kilka tygodni. Wiem, że zapisała się w pamięci mieszkańców Sandomierza. Sławek Kukuła, współpracownik Jan Kozłowskiego, powiedział potem, że byłem pierwszym człowiekiem, który wywiesił w Sandomierzu znak Solidarności. Dzięki temu napisowi nasz lokal stał się punktem kontaktowym dla innych organizacji zakładowych Solidarności, których było już wtedy w Sandomierzu kilka, ale które nie miały swoich lokali.
Reżim wkrótce otrząsnął się z pierwszego strachu. Zorientował się, że Solidarność nie dysponuje żadną siłą oprócz nieopacznie podpisanego w Gańsku skrawka papieru. Nie ma też, poza wielkimi ośrodkami przemysłowymi, zbyt dużej liczby zdeterminowanych działaczy. Widocznie pierwsze statystyki zostały sporządzone i wypadły na korzyść reżimu. Przystąpił do kontrataku. Zastosował dwie metody. Gdzie się da, zastraszyć i nie pozwolić na powstanie Związku. Gdzie się nie da, członkowie „partii” i ich poplecznicy mieli masowo przystąpić do Związku i w ten sposób opanować go od środka. Docelowo byłby to „związek” niczym nie różniący się od tzw. „CRZZ” i przystąpiłby do niej, w ten sposób zamykając cykl wypróbowany już w latach czterdziestych, kiedy dokładnie tą samą drogą likwidowano niezależne partie i organizacje społeczne.
Również w mojej szkole odbyło się zebranie, na którym agentka reżimu, polonistka Teresa Lipowska podała projekt: wszyscy przystąpmy do Solidarności. Oczywiście był to projekt dyrekcji i organizacji partyjnej (POP). Wykonywali oni ogólnokrajowe wytyczne swoich mocodawców. Na szczęście zdezorientowani pracownicy szkoły głosowali przeciwko (wiedzieli z propagandy środków dezinformacji, że Solidarność jest agenturą imperializmu). Dyrektor Chmielewski był za głupi, by wcześniej przygotować pożądany wynik głosowania.
O wiele groźniejszą dywersję przygotowano na szczeblu kuratoryjnym. Niejaki Szymonik z żoną, oboje podobno nauczyciele z Tarnobrzegu, „założyli” własną „komisję zakładową” na teren kuratorium, czyli na nasz region. Ta „komisja” została natychmiast uznana przez kuratorium i , o ile pamiętam, zadbała też o zarejestroowanie się w MKZ. Byli to oczywiście agenci UB, i znajdowali się o włos od opanowania województwa. Reżim dysponował telefonami, siecią agentów we wszystkich pionach i poziomach, którzy mogli błyskawicznie poinstruować dyrektorów placówek, jak zakładać Solidarność i gdzie ją rejestrować. O mnie i naszej komisji zostały rozpowszechnione wiadomości, kim jesteśmy: pijakami, nieudacznikami, warchołami, nawet antysocjalistami.
Na szczęście Marian okazał się niezawodnym współpracownikiem. We dwóch opracowaliśmy plan przeciwdziałania. Zorganizowaliśmy wspólne zebranie dla wszystkich pracowników oświaty - członków Solidarności, przynależnych do dwóch konkurencyjnych organizacji zakładowych. Celem miało być wybranie jednej wspólnej komisji. Zadbaliśmy z Marianem o to, żeby na zebranie w Stalowej dowieźć jak największą liczbę ludzi, którzy by głosowali na mnie. Nie ważne, kim byli. Ważne, że Marian miał samochód i ja miałem samochód. Szymoniki zostały zawiadomione w takim czasie, żeby nie zdążyły już skorzystać z rady i pomocy swoich mocodawców.
Na tym zebraniu zostałem wybrany po raz kolejny przewodniczącym i delegatem do Zarządu Regionu. Pomimo to Kuratorium postawiło na swoim: podzielili teren województwa na dwa obszary i uznali dwie Komisje Zakładowe. Moja oczywiście obejmowała teren Sandomierza i okolicznych wsi i miała siedzibę w Sandomierzu. Kuratorium przyznało dwa półetaty dla dwóch przewodniczących KZ: dla mnie i dla Szymonika. Od tego czasu pracowałem w szkole na pół etatu: na drugie pół etatu byłem oddelegowany do pracy w Związku, z taką samą pensją, jak do tej pory. Pozostali członkowie KZ pracowali całkowicie społecznie, tzn. nadal musieli uczyć, a Solidarności poświęcali swój wolny czas. Utrzymanie mojego półetatu było dla Solidarności wielkim zwycięstwem: cały swój czas poza szkołą mogłem teraz poświęcić propagandzie antykomunistycznej (bo tak rozumiałem nasze zadanie, obojętne, co się mówiło oficjalnie).
W końcu roku 1980 i na początku 1981 ciągle pracowałem w „Marmoladzie” jako nauczyciel przysposobienia obronnego. Radziłem sobie w ten sposób, że brałem urlopy dla poratowania zdrowia, których sympatyzujący z Solidarnością lekarze chętnie mi udzielali. Dzięki temu cały swój czas mogłem poświęcić organizowaniu Solidarności bez uszczerbku dla zarobków. W tym czasie przestałem też uczyć języka polskiego. Kiedy byłem już oficjalnie wybrany na przewodniczącego Wojewódzkiej Komisji Koordynacyjnej Oświaty i Wychowania NSZZ Solidarność i ten tytuł został przyjęty do wiadomości przez kuratorium, od 7 kwietnia do 31 sierpnia 1981 udzieliło mi ono zniżki godzin. Etat profesora szkoły średniej wynosił wtedy 18 godzin tygodniowo. Przy zniżce 11 godzin pozostawało mi zaledwie 7 godzin tygodniowo do przepracowania w szkole. Obecność w szkole i kontakt z uczennicami przydał mi się jednak do lepszej komunikcji ze szkołami w terenie. Niektóre z moich organizacji terenowych wydelegowały mianowicie do kontaktu ze mną dziewczyny ze swoich wsi, które dojeżdżały do „Marmolady”. Tym uczennicom wręczałem kolejne wydania naszego biuletynu, który tego samego dnia docierał do szkół w terenie. Nigdy nie zajmowałem się tytułami, jakie miałyby mi przysługiwać. Jakoś nie miałem na to czasu. Jednak dla kuratorium miały one istotne znaczenie. Już od 17 czerwca zmieniło ono swoją poprzednią decyzję i zwalniło mnie całkowicie od pełnienia czynności zawodowych, tym razem jako Przewodniczącego Regionalnej Sekcji Oświaty i Wychowania NSZZ Solidarność przy Zarządzie Regionu Ziemia Sandomierska w Stalowej Woli. Trzeba przyznać, że w tej tytulaturze kuratorium stosowało się do wymagań moich i Zarządu Regionu, który już wtedy istniał.
Zgodnie z Umowami Gdańskimi kuratorium przyznało nam nowy lokal, dwie maszyny do pisania i telefon. Maszyny pobrałem ze strychu technikum ekonomicznego i przewiozłem swoim maluchem do naszego lokalu, który teraz miał znajdować się w szkole podstawowej nr 1, na ulicy Okrzei. Przystąpiłem do redagowania biuletynu naszej Komisji Zakładowej, który pod tytułem „Ziemia Sandomierska” zaczęliśmy powielać w siedzibie MKZ-u, a potem Zarządu Regionu w Stalowej Woli. Kiedy Region przyjął oficjalnie nazwę Ziemia Sandomierska, odstąpiliśmy mu ten tytuł, a nasz biuletyn zaczęliśmy wydawać pod tytułem „Naszym Zdaniem”. Natychmist po napisaniu artykułów zawoziłem je do Regionu, gdzie Jasiu Krupa powielał pracowicie potrzebą liczbę egzemplarzy, które odwoziłem do Sandomierza, po drodze od razu zostawiając po kilka w każdej szkole od Rozwadowa do Trześni, obojętne czy była w niej Solidarność, czy nie. Obojętne, jak przyjmował mnie dyrektor. Jeden egzemplarz rozwieszałem też na tablicy w naszym pokoju nauczycielskim, zdając sobie sprawę, że szybko trafi on do UB. Nie mogłem sobie jednak odmówić tej przyjemności. Ostatecznie wiedziałem, że ubecja będzie i tak miała ten dowód naszej działalności, najwyżej dzień później. Zresztą działaliśmy jawnie. Taka to już była formuła Solidarności.
W pierwszym numerze naszego biuletynu związkowego mogłem wreszcie umieścić mój artykuł o Piłsudskim, który reżimowe gazety odrzucały mi w poprzednich latach, a raczej po prostu ignorowały mnie, a materiał odsyłały prawdopodobnie prosto do ubecji. Teraz wyżyłem się, mogłem pisać szczerze, co myślałem. Postać najwybitniejszego wodza narodu przeciwstawiłem obecnym karłowatym „przywódcom”, zwyczajnym ciemniakom i złodziejom. Egzemplarze tego biuletynu rozdawałem na prawo i lewo, wrogom i kolegom zarówno. Jeden dałem Budzińskiemu, którego spotkałem na korytarzu w szkole.
Po mojej przeprowadzce z Opatowskiej na Okrzei działacze Solidarności uzyskali nowy lokal na Starówce. Był to pokój na parterze małego budynku po prawej stronie Bramy Opatowskiej, na skrzyżowaniu dróg przy placyku, który obecnie nazywa się słusznie Placem Niepodległości. Przychodził tam Jurek Las, Staszek Tyńc, Jacek Gospodarczyk, Romek Augustyński, Tadeusz Bebłot z huty szkła. Również Ligia Kurasiewicz z mojej KZ, która była bardzo aktywna i zaproponowała, aby wyznaczyć w tym lokalu stałe dyżury w określonych godzinach. Zadaniem dyżurnego byłoby załatwiać sprawy każdego człowieka, który wszedłby z ulicy, szukając pomocy i kontaktu z Solidarnością. Zaczęło nam też pomagać dwóch prawników: Marek Podulka-Wierzbiński z Sandomierza, który był członkiem Paxu i Jacek Kossak, który pracował w Tarnobrzegu, ale mieszkał w Sandomierzu. Jego żona Halina była nauczycielką i członkiem mojej organizacji.
Naszą grupę nazwaliśmy Komisją Koordynacyjną Solidarności w Sandomierzu. W tym miejscu spotykaliśmy się jakiś czas, dopóki każdy nie został zbyt zajęty sprawami w swojej organizacji zakładowej lub w Regionie. Po powstaniu Zarządu Regionu nie było już zresztą potrzeby utrzymywania niestatutowych ciał, szczególnie w miejscu tak biernym jak Sandomierz.
Piotr Wiesław Jakubiak
- Zaloguj się, by odpowiadać
Etykietowanie:
2 komentarze
1. Panie Piotrze
niestety typowy model działania agentury w 'S".
"O wiele groźniejszą dywersję przygotowano na szczeblu kuratoryjnym. Niejaki Szymonik z żoną, oboje podobno nauczyciele z Tarnobrzegu, „założyli” własną „komisję zakładową” na teren kuratorium, czyli na nasz region. Ta „komisja” została natychmiast uznana przez kuratorium i , o ile pamiętam, zadbała też o zarejestroowanie się w MKZ. Byli to oczywiście agenci UB, i znajdowali się o włos od opanowania województwa. Reżim dysponował telefonami, siecią agentów we wszystkich pionach i poziomach, którzy mogli błyskawicznie poinstruować dyrektorów placówek, jak zakładać Solidarność i gdzie ją rejestrować."
identyczną sytuację miałam w dużej centrali HZ w Warszawie, w której pracowałam. Dwie komisje się zgłosiły i bądź tu mądry, która ma rację, a która "lewa"?
Nam tez się udało zdemaskować na ogólnym zebraniu pracowników, którzy byli zainteresowani powstaniem KZ . Ale w ilu miejscach ludziom zbrakło siły lub determinacji i od "zarania" w Solidarności działali tacy ludzie. Dzisiejsza sytuacja w ZZ "drugiej" Solidarności to powtórka z tamtego wzorca.
Tylko prawda jakby mniej w cenie...
Pozdrawiam
Maryla
------------------------------------------------------
Stowarzyszenie Blogmedia24.pl
2. Pani Marylo
Właśnie, prawda jakby mniej w cenie i odwaga jakby mniej w cenie. Dlatego pomyślałem, że trzeba pisać o tej naszej historii tak samo jak o tej dawniejszej.
Kobiety w Gołdapi śpiewały "...że wypuszczą nas na zgliszcza i powiedzą "wolność". Może na tych zgliszczach narodowości i moralności i na tej pustyni wyrosną kiedyś jakieś zielone kiełki z naszego zasiewu.
Dziękuję za uwagę i serdecznie pozdrawiam.
Piotr Wiesław Jakubiak