Zaczadzeni smoleńską mgłą

avatar użytkownika Joanna Mieszko-Wiórkiewicz
W szesnaście miesięcy po 10 Kwietnia 2010 „Katastrofa smoleńska “ to nadal fakt wyłącznie medialny. I to puchnący fakt medialny. Widać to na półkach księgarń oraz produkcji video-medialnych i wzroście nakładów niektórych gazet. Pomimo rozległych poszukiwań w wykonaniu redaktor Gargas („mój 4-letni wnusio widział!“), nie ma ani jednego świadka, który widział i słyszał spadający samolot Tu154M 101 na rubieżach lotniska Sewerny. Nikt inny świadków nawet nie szukał. Wiadomo przecież, że z oczywistych powodów takowych nie ma. Niestety.

Poza niewielką grupą zaangażowanych osób zbierających się na blogu Free Your Mind (tutajoraz dociekliwym i niecierpliwym polecam "ZESTAWIENIA")nikt inny nie wydaje się być bezpośrednio zainteresowany w wyjaśnieniu zdarzeń poczynając od co najmniej 7 kwietnia, odprawy na lotnisku, samego przelotu i zdarzeń prowadzących do katastrofy (włącznie z trajektorią lotu).

Gdyby wydarzyła się pospolita, schematyczna katastrofa w ruchu lotniczym, to wszystko z nią związane byłoby łatwe do opisania i objaśnienia. Ofiary zwykłych katastrof lotniczych — zdarzeń tak niesłychanie rzadkich, że aż relacjonowanych w głównych dziennikach telewizyjnych jako ewenement — odnoszą rany i uszkodzenia, które niekoniecznie są śmiertelne. Samoloty budowane są tak, by szansa na przeżycie upadku i następującą ewakuację była wysoka. Stąd spadanie z wysokości 5 piętra na miękką ziemię nie oznacza, że wszystkich pasażerów co do jednego spotkałaby natychmiastowa śmierć. W wypadkach porównywalnych z tym, który miał się wydarzyć na polance wśród krzaków porastających obrzeża smoleńskiego lotnisko Siewierny, należy się spodziewać że przeżyją wszyscy lub prawie wszyscy pasażerowie.
Pomimo upływu czasu i zaangażowania sił i środków dwóch głęboko zaprzyjaźnionych, demokratycznych (!) państw do tej pory nie wiemy, GDZIE, JAK i KIEDY zginęli członkowie polskiej Delegacji.
Ale Rosjanie podobno mają przeprowadzić u nas jakieś ekshumacje, więc zatrudnią fachowców i dokładnie nam tyle, ile należy powiedzą.


Firma marketingowa zatrudniona przez rosyjski MAK do napisania raportu nie miała łatwego zadania, bo skoro nie da się łatwo wytłumaczyć żonie, dlaczego jechało się dwa i pół dnia do Smoleńska, zamiast polecieć tam w ciągu godziny z Prezydentem i całą delegacją, to cóż dopiero wytłumaczyć światowej opinii publicznej, że było, jak nie było.
Ale Wania tłumaczyć potrafi. Poza tym światowa opinia publiczna jest głupsza od najgłupszej żony, więc nie trzeba się wysilać. A polska opinia publiczna jest podobno i tak dziesięć lat za Murzynami, więc null problemo.


Wysoka Komisja ministra Millera miała jeszcze trudniejsze zadanie. Należało o owym FAKCIE MEDIALNYM stworzyć „naukowy“ raport, lecz bez pomocy naukowych i bez preparatów. Raport, który miał być do tego w dużej mierze kompatybilny z „raportem“ MAKowskim, ale powinien posiadać także „plusy ujemne“ dla odróżnienia. No, a przede wszystkim nie mógł zaszkodzić bezpośrednim szkodnikom. To dopiero logiczna, ontologiczna i nade wszystko polityczna ekwilibrystyka. Pleć Pleciugo! Ale udało się. Konferencja się odbyła punktualnie, mikrofon podawano i odbierano sprawnie, salę opróżniono i zamknięto w przewidzianym czasie.
Można powiedzieć- rząd znowu zdał egzamin. Wszystkich członków komisji awansować i przedstawić do odznaczenia! I po skórzanej piłce od Płemieła!

Nie mam zatem – jako obywatel – powodów do narzekań. Medialnej piany nabito dosyć. Starczy na bezy dla każdego. Tym bardziej, że tego rządu nie uważam za własny, ba, nawet nie uważam za demokratycznie wybrany! Więc co mi za różnica, czy Komisja min.Millera była prawo- czy nieprawomocna? Oczywiście, że NIEPRAWOMOCNA! Co do tego wątpliwości nie mają także autorzy artykułu odnoszącego się do zaperezntowanych przez Millera & Co rewelacji – bardzo przeze mnie cenieni dziennikarze śledczy panowie Misiak i Wierzchołowski z Gazety Polskiej(patrz tutaj). Nie przeszkadza im to zaangażować swoje sprawne pióra do uwarygadniania tego nieprawomocnego guza na zdrowym ciele polskiej demokracji i w obszernym artykule zaciekle polemizują z produktem science-fiction spłodzonym w pocie czół przez Komisję Millera (czy nie lepiej by było iść w ślady Rosjan i zatrudnić do tego celu agencję marketingową?).
Reporterzy Misiak i Wierzchołowski piszą już na początku tak:
"Członek komisji, ppłk Robert Benedict, odpowiadając na pytanie dziennikarza „GP”, do końca bronił fałszywej tezy, że samolot aż do chwili uderzenia w ziemię był całkowicie sprawny. Gdy spytaliśmy, czy w takim razie myli się komisja MAK, która w raporcie stwierdziła, że główny komputer pokładowy przestał działać około 15 m nad ziemią, wówczas „niewidzialna ręka” wyłączyła mikrofon, a kierująca konferencją rzecznik ministra Millera, Małgorzata Woźniak, natychmiast przekazała głos dziennikarzowi w przeciwnej części sali."

Zawodowa solidarność nakazuje mi pełną empatię z panami Misiakiem i Wierzchołowskim. To przykre, kiedy człowiekowi wyłączają mikrofon. Zastanawia mnie tylko, czy rosyjski MAK potrzebuje Gazety Polskiej, żeby popularyzować w Polsce produkty swego marketingu? Czyżby byli aż tak przebiegli? I czy rząd Donalda Tuska nie chce tego samego? Czy ktoś tu widzi jakiś konflikt interesów? Co na to dziennikarze śledczy?


Dzisiaj zasłużony w „smoleńskim śledztwie“ Nasz Dziennik także przynosi obszerny artykuł na temat katastrofy :“ CO NIE GRA W RAPORCIE: Radiowysokościomierz nawigatora, wysokość zderzenia z brzozą, wysokość pasa“(tutaj)Oto próbka:
„Raport Jerzego Millera zawiera sprzeczne dane dotyczące wysokości radiowej samolotu Tu-154M, który rozbił się na Siewiernym. Chodzi o położenie maszyny w momencie zderzenia z brzozą, które miało spowodować utratę części lewego skrzydła. Tabela nr 1 załącznika 4 do polskiego raportu "Geometria zderzenia samolotu" wskazuje, że maszyna była przy drzewie na wysokości 6,2 metra. Tabela nr 2 określa z kolei tę samą wartość na 5,1 metra. Ale na tym nie koniec. Wysokość pasa startowego i przewyższenia terenu są inne niż ustalenia Rosjan. I trzecia bardzo ważna rzecz: w polskim raporcie wysokość z radiowysokościomierza odczytuje nawigator, podczas gdy takie urządzenie - wynika to z lektury samego raportu - mieli na pulpitach wyłącznie piloci.“

Noooo, baardzo ciekawe. Pod warunkiem, że żyjemy już w matriksie i że mamy zgłębiać hipotezy szermując innymi hipotezami bez żadnego, podkreślam- żadnego DOWODU. Talmudyczne rozdzielanie przysłowiowego włosa na czworo to dziecinna igraszka w porównaniu z tak rzetelnymi analizami. I jeszcze jakieś symulacje na obrazkach....! Pełna ciemnota w naukowym pazłotku!

  Już widzę, jak rzucają się na mnie z nożami sympatycy niewątpliwie sympatycznego i kompetentnego blogera KaNo, który na swoim blogu podaje argumenty do niepodważalnego (jak twierdzi min. Macierewicz) dowodu w postaci fragmentu zapisu odczytanego z pamięci komputera pokładowego FMS z rzekomego kokpitu rzekomego Tupolewa 154M-101 (tutaj)
No więc, jak można teraz wątpić w te 15 metrów, i że to nie brzoza? Wszyscy moi znajomi do tej pory myśleli, że brzoza. Pardon, minister Macierewicz doprecyzował – to było na siedemnastu metrach. Jak ktoś ma inaczej w notatkach, to radzę zrobić update.


  Niestety, mój paskudny głupiomądry rozum, który na niczym się nie zna i dlatego wciąż zadaje pytania, nie dawał mi spokoju. Jak się znalazł w U-eS-A komputer pokładowy z kokpitu samolotu Tu154M-1owego! A skąd mieli go Rosjanie, skoro kokpitu, w którym znajdował się ten komputer z pamięcią wielkości mniej więcej paczki papierosów w ogóle nie znaleziono na miejscu „katastrofy“? (Notabene: nie zrekonstruowano kadłuba samolotu, "nie znaleziono" ni foteli, ni paliwa, ani żadnych zwłok, z wyjątkiem ciała ś.p. Prezydenta Państwa Polskiego, o czym informował minister Sasin („Para Prezydencka nie żyje“) opinię publiczną w Polsce o godz. 9.14, tj. na osiem godzin przed oficjalnym ogłoszeniem przez władze RF faktu odnalezienia zwłok ś.p. Pana Prezydenta. )

No więc z jakiego cylindra wytrzasnęli Rosjanie ten komputer? Prawda, że to jest tzw. dobre pytanie?
I dlaczego Rosjanie przekazali ów maleńki, a jakże ważny komputer pokładowy, który był własnością Polski, Amerykanom dopiero dwa tygodnie później? I DLACZEGO przekazali go PRODUCENTOWI oraz swojemu własnemu KOOPERANTOWI, z którym łączą ich interesy,a nie np. konkurencyjnym w stosunku do firmy niezależnym ekspertom?

Czy to nie są dobre pytania? Nikt ich jednak Komisji Millera nie zadał, a szkoda. Przecież, gdyby Rosjanie chcieli cokolwiek wyjaśnić, to chyba nie przejmowaliby ani czarnych skrzynek, ani tym bardziej komputera?

Ponieważ na takich sprawach, jak pamięć twardego dysku znam się mało, albo prawie wcale, pozwoliłam sobie spytać szanowanego i szacownego blogera KaNo o to, czy możliwe jest przeprogramowanie pamięci RAM takiego dysku. Słowem- czy Rosjanie mogli wprowadzić wcześniej sobie odpowiadające dane. Pan KaNo. zostawił mi 1% szans á konto rosyjskich hackerów. Cytuję:

„Urządzenia TAWS i FMS są urządzeniami uniwersalnymi, instalowanymi w różnych modelach samolotów. Każde z nich musi być indywidualnie skonfigurowane zależnie od modelu samolotu. Każde z nich posiada swój własny certyfikat. Próba sfałszowania zapisów napotyka na ogromną przeszkodę - odczyt FMS. Jest to odczyt z zamrożonej, i potrzymywanej z niezależnego źródła zasilania, pamięci typu RAM. Każda przerwa w zasilaniu to utrata jej zawartości. Nie chcę się rozwodzić nad trudnościami związanymi z lokalizacją poszczególnych zapisów w pamięci RAM. Według mnie taka operacja jest niemożliwa (no może na 99% biorąc pod uwagę ponadludzkie zdolności rosyjskich hakerów:) „

No cóż, w swojej naiwności mam nie mniej respektu przed rosyjskimi hackerami, a w dodatku takimi, co pracują na państwowych etatach, aniżeli przed profesorami amerykańskich uniwersytetów. Dlatego skłonna jestem podejrzewać, że ów niepodważalny dowód jest dowodem jednak mocno podważalnym. Utwierdził mnie w tym niejeden fachowiec, w tym bloger ROM (czy RAM nie byłoby celniejszym nickiem?):

„...Zawartość pamięci RAM jest przechowywana jeszcze przez około 3 – 10 sekund od momentu odcięcia dopływu prądu – czas ten zazwyczaj wystarczy, aby komputer ponownie uruchomić, nie tracąc danych z pamięci RAM. Jeżeli nałożone na komputer hasło BIOS uniemożliwia uruchomienie komputera z zewnętrznego medium, naukowcy po prostu wymontowują kość pamięci RAM. W takiej sytuacji dziesięć sekund to mimo wszystko za mało. W celu wydłużenia czasu przechowywania danych kość pamięci zostaje schłodzona ogólnodostępnym sprayem ze sprężonym powietrzem. Przy minus 50 stopniach Celsjusza dane są zahibernowane i można je odczytywać jeszcze przez dziesięć minut… W przypadku ekstremalnej próby z ciekłym azotem (minus 196 stopni Celsjusza) zawartość pamięci RAM była dostępna nawet przez 60 minut...“
I tu link dla fachowców:

http://www.chip.pl/artykuly/archiwum/2008/5/wykradanie-hasla-z-pamieci-ram-szyfrowanie-nie-ma-sensu

Na koniec chciałabym zawołać: Panie Boże, chroń mnie od przyjaciół, bo z wrogami sama sobie poradzę! Oświadczam, że jeśli ktoś jeszcze z zaprzyjaźnionych mediów lub medialnych osobistości będzie mnie walił brzozową maczugą po głowie i wmawiał mi katastrofę na Sewernym, której TAM NIE BYŁO,podtykał mi przed oczy kolejne symulacje lub wręcz pukał się na moje pytania w czoło, rozpocznę obywatelskie śledztwo pod hasłem: CUI BONO? A to jest dobre pytanie.

3 komentarze

avatar użytkownika ajka

1. Joanna Mieszko-Wiórkiewicz

Pani Joanno - na spotkaniu z ministrem Macierewiczem chciałam zadać pytanie o FMS - nie zadałam, gdyż stwierdziłam, ze publicznie i tak nie będzie mi mógł odpowiedzieć. Całkowity brak logiki: przy sfałszowanych zapisach z kokpitu, przy"zgodności " zapisu polskiego QAR z zapisami ruskimi(ocalał "cudem",w nagrodę firma ATM dostała bez przetargu kontrakt na obsługę najbliższych wyborów), przy całej jawnej ściemie, zawłaszczeniu dowodów, braku ekshumacji itd - komputer pokładowy nie ulega zniszczeniu, mimo, iż zniknął kokpit, a jego zapis dostarczony przez praworządnych ruskich, odczytują amerykanie ...itd - ktoż śmie podważac wiarygodność amerykanów? Ten zapis komputera pokładowego ma ostatecznie uwiarygodnić Siewierny, jako miejsce rozsypania się samolotu. A musieli go rozpirzyć, jakby był z tektury, gdyż inaczej niewiarygodnym byłoby, iż "wsie pogibli" Pożar solidny też nie wchodził w rachubę, gdyż musiałby ściągnąć zbyt wielu świadków- choćby strażaków do gaszenia.
pozdrawiam,a.

ajka
avatar użytkownika Maryla

2. Obeszliśmy całe miejsce

Obeszliśmy całe miejsce katastrofy, podeszliśmy jak najdalej po
trajektorii ostatniej fazy lotu, szukając śladów, które mogłyby
świadczyć, że coś działo się z samolotem w powietrzu. Od razu
zwróciliśmy uwagę na brzozę, niedaleko której leżała końcówka skrzydła.
Doszliśmy do drzewa przy bliższej radiolatarni, gdzie było widać, że
jest ścięcie, i do wąwozu

Jak nie powstała wspólna komisja


Fot. M. Borawski

Z
płk. Mirosławem Grochowskim, szefem Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa
Lotów i zastępcą przewodniczącego Komisji Badania Wypadków Lotniczych
Lotnictwa Państwowego, rozmawia Piotr Falkowski


Był Pan zaangażowany w proces badania katastrofy od samego początku. Jak zaczęła się praca polskiej ekipy w Smoleńsku?
-
O katastrofie dowiedziałem się drogą służbową od starszego inspektora
bezpieczeństwa lotów 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego o
godz. 9.12. Nie poleciałem do Smoleńska od razu, trzeba było bowiem
wszystko zorganizować tu, na miejscu, skompletować komisję. Zająłem się
tym natychmiast. Pierwszy samolot Jak-40 startował z Warszawy o godz.
15.30. Inspektorat ma siedzibę w Poznaniu, wobec czego członkowie
komisji wytypowani z Warszawy i okolic zgłosili się do tego lotu. Na tej
zasadzie udał się do Smoleńska pan Edmund Klich - on sam zresztą
wcześniej do mnie dzwonił i zgodnie z zasadami współpracy komisji
uznałem, że może być jej członkiem. Jak mówi procedura, to szef
Inspektoratu proponuje skład komisji do każdego zdarzenia lotniczego, a
minister go zatwierdza swoją decyzją. Wylecieliśmy ok. godz. 16.30 z
Poznania do Warszawy. Pogoda w Smoleńsku była nieodpowiednia, wobec
czego o godz. 20.00 podjąłem decyzję, że lecimy nazajutrz rano. I tak
się stało. Do katastrofy podeszliśmy tak jak do każdego wypadku
lotniczego. Zabraliśmy sprzęt pomocny na miejscu: aparaturę pomiarową,
geodezyjną, wykrywacze metali, sprzęt fotograficzny. Już pierwszego dnia
poszliśmy na miejsce zdarzenia i rozpoczęliśmy czynności pomiarowe.
Spędziliśmy na tym cały dzień, do nocy. Obeszliśmy całe miejsce
katastrofy, udaliśmy się także jak najdalej po trajektorii ostatniej
fazy lotu, szukając śladów, które mogłyby świadczyć, że coś działo się z
samolotem w powietrzu. Od razu zwróciliśmy uwagę na brzozę, niedaleko
której leżała końcówka skrzydła. Doszliśmy do drzewa przy bliższej
radiolatarni, gdzie było widać, że jest ścięcie, i do wąwozu.

Analizował Pan, na jakiej podstawie prawnej będzie badana katastrofa?
-
Na pierwszym etapie organizowania komisji jestem zobowiązany, żeby
skompletować jej skład, potem udać się na miejsce zdarzenia i jak
najszybciej przystąpić do działania. W kraju został mój zastępca, który
skompletował grupę pomocniczą. Ona m.in. zajmowała się możliwościami
prawnymi. Wiedziałem, że mogę badać państwowy statek powietrzny także za
granicą, ponieważ robiłem to nieraz.

Proszę opowiedzieć o
naradzie z udziałem Pana, Edmunda Klicha oraz gen. Siergieja Bajnietowa
(naczelnika służby bezpieczeństwa lotów Lotnictwa Sił Powietrznych
Federacji Rosyjskiej) i Aleksieja Morozowa z MAK.

- Pierwsze
spotkanie z członkami komisji, która wtedy zajmowała się... no,
przynajmniej wrakiem, odbyło się 12 kwietnia rano. Tam było czterech czy
pięciu przedstawicieli Polski, gen. Bajnietow i pan Morozow, który
został przedstawiony jako zastępca Bajnietowa. Jeszcze jeden zastępca
był w Moskwie, przy rejestratorach. Na tym spotkaniu zaczęliśmy
rozmawiać, na jakich zasadach pracujemy. Zaproponowałem, że co najmniej
sześciu członków mojej grupy powinno się znaleźć w składzie komisji
Federacji Rosyjskiej, której przewodniczącym (tak się przedstawiał) był
generał. Podałem nazwiska. Zaproponowałem, że będę zastępcą generała,
moim z kolei zastępcą miał być pan Edmund Klich. W skład komisji miało
wejść po dwóch polskich ekspertów do podkomisji lotniczej i technicznej.

A dlaczego tylko sześciu? Ja bym zaproponował połowę.
-
Już wtedy mówiło się, że to może odbywać się według aneksu 13 [do
konwencji chicagowskiej], a tam jest przewidziany tylko jeden
akredytowany, tak wynikało z tego, co mi powiedział pan Edmund Klich.
Proponowałem minimum sześciu członków ze strony polskiej. To oznacza, że
strona polska miałaby dość silną pozycję w tej komisji. Członek komisji
ma pełne prawa. Ma swój głos. Opierałem się na doświadczeniach z
badania katastrofy białoruskiego samolotu Su-27 [rozbił się 30 sierpnia
2009 r. na pokazach akrobacji lotniczych w Radomiu]. Wtedy byłem
przewodniczącym komisji. Włączyliśmy białoruskich ekspertów do komisji
jako stałych członków. Badanie zakończyło się i obie strony nie wniosły
zastrzeżeń. Był też wypadek naszego śmigłowca na Białorusi [31
października 2009 r. kania Straży Granicznej rozbiła się po drugiej
stronie pasa granicznego] i jeszcze inne.

Dlaczego tak się nie stało tym razem?
-
Nie wiem. Pan generał zanotował nasze propozycje i powiedział, że
będzie się konsultował z Moskwą. Rozmowa była rzeczowa, ze strony
rosyjskiej nie czułem żadnej niechęci. Zawsze trzeba wybrać jakiś
wariant działania, żeby obie strony były usatysfakcjonowane.
Przedstawiłem nasze potrzeby. Chodziło o zgodę na używanie naszych
krótkofalówek, o przepustki do wraku. Już wtedy prosiłem też o możliwość
zgrania rozmów z wieży i jeszcze kilka innych spraw. Powiedział, że się
tym wszystkim zajmie. Podczas tych rozmów był też temat, czy to
powinien być aneks 13, czy nie. Dla mnie to nie było tak istotne.
Zależało mi głównie na tym, żebyśmy uczestniczyli w pracach tej komisji
na zasadach, jakie zaproponowałem. Potem dowiedziałem się od pana
Edmunda Klicha, że nastąpiła zmiana zasad procedowania.

I jak Pan to przyjął?
-
Upewniłem się, czy tak rzeczywiście jest. Zapytałem też pana Morozowa,
czy od tej chwili jest przewodniczącym. Odpowiedział, że tak. Wtedy
stało się dla mnie jasne, że MAK przejmuje to badanie.

Jak Pan ocenia późniejszą współpracę z Rosjanami w Smoleńsku i Moskwie?
- Proszę o to pytać akredytowanego. On tym kierował, spotykał się z Morozowem. On wszystko wie najlepiej.

Czy przedstawiciele Polski mieli możliwość samodzielnego badania wraku tupolewa, urządzeń?
- Osobiście badaliśmy. Każdy specjalista wie, jak przystąpić do badania i zbierać informacje potrzebne w jego dziedzinie.

Widział
Pan dokumenty potwierdzające zdolność lotniska Smoleńsk Siewiernyj do
wykonywania operacji lotniczych, strona polska otrzymała je przed 7
kwietnia 2010 roku?

- Mieliśmy dostęp do protokołów oblotów, które otrzymaliśmy od Rosjan...

Ale
to już po katastrofie. A ja mówię o dokumentach, które Polska powinna
otrzymać przed 7 kwietnia. Czy był dokument stwierdzający, że to
lotnisko jest w ogóle dopuszczone do ruchu?

- Dostaliśmy clarisy.
Są to dokumenty wyrażające zgodę na przelot i stanowią potwierdzenie,
że Rosjanie są gotowi na przyjęcie samolotów. Poza clarisami polska
strona nie dostała żadnych innych dokumentów dotyczących lotniska.

Według Pana, claris jest wystarczającym dla Polski potwierdzeniem, że statek lotnictwa państwowego może tam wylądować?!
-
Strona rosyjska była odpowiedzialna za przygotowanie lotniska. Potem
dokumenty potwierdziły, że przygotowania (obloty marcowe) były
przeprowadzone. Również 5 kwietnia 2010 r. Rosjanie dodatkowo sprawdzili
lotnisko pod kątem przyjęcia statku powietrznego specjalnego.

Ale w clarisie nie ma np. minimów lotniska. Skąd załogi mają je znać?
- Z karty podejścia.

Na
tych, które reprodukuje raport Pana komisji, podobnie jak raport MAK,
minimów nie ma. Komisja podaje minima za "Aktem przeglądu technicznego
lotniska Smoleńsk Północny do przyjęcia rejsów samolotów specjalnych" z 5
kwietnia 2010 r., który nie był znany załogom.

- O danych
potrzebnych do lądowania na każdym lotnisku na świecie pilot dowiaduje
się z kart podejścia. Na pytanie naszej ambasady w Moskwie, czy w
kartach podejścia z 2009 r. coś się zmieniło, strona rosyjska
odpowiedziała, że są one aktualne. Okazało się, że to nie do końca
prawda, bo np. w międzyczasie NOTAM-ami (depeszami lotniczymi) zniesiono
jeden kierunek podejścia, a rosyjskie wojskowe NOTAM-y do nas nie
docierają. Załoga opierała się na tym, co dostarczyli im Rosjanie. Do
przygotowania lotu potrzebna była karta podejścia. Lotniska nie było w
rejestrze AIP. Więc opierali się na tych materiałach, które mieli.

Ale
kilka karteluszek, szumnie nazwanych kartami podejścia, wyrwanych nie
wiadomo skąd i zapewne wielokrotnie kserowanych czy faksowanych, które
są w dyspozycji specpułku, to jakaś kpina. Lotnicze podręczniki
nawigacyjne są zawsze wydawane i opisywane niezwykle starannie. Na
każdej stronie jest cała masa oznaczeń, numerów, dat; są wykazy skrótów,
poprawek itd. A tutaj mamy te kartki, nie wiadomo skąd. I państwo
polskie na ich podstawie wysłało setkę ludzi z prezydentem, ministrami,
generałami...

- W raporcie napisaliśmy przecież, że załoga nie była dobrze przygotowana...

Załoga?
Chyba Polska nie była dobrze przygotowana, bo MSZ nie pozyskało bardzo
ważnych dokumentów od Rosjan. Mam na myśli chociażby dopuszczenie
operacyjne lotniska.

- Wyraziliśmy taką opinię, że to było źle
przygotowane. Ale jeszcze raz powtarzam, ambasada zwróciła się z
pytaniem o aktualne karty podejścia i dostała odpowiedź, że te z 2009 r.
są aktualne. Dopiero komisja stwierdziła, że w międzyczasie zostały
wydane NOTAM-y, które mówiły o wycofaniu części środków nawigacyjnych.
Nawet załoga rosyjskiego Iła-76 o nich nie wiedziała, bo pytała o
możliwość lądowania z drugiego kierunku. Odpowiedziano jej, że tam nic
nie ma! W Polsce przed zmianą ustroju informacje o środkach
radionawigacyjnych też nie były powszechnie dostępne.

Rozumiem
ochronę tajemnicy państwowej. Ale skoro w ogóle pozwalają tam lądować,
to są zobowiązani do dostarczenia informacji o lotnisku w formie
akceptowanej w cywilizowanym świecie. Chce Pan powiedzieć, że polskie
służby konsularne podeszły do tego na zasadzie: "co nam Rosjanie dali,
to dobrze"?

- Wystosowaliśmy zalecenie do Federacji Rosyjskiej,
żeby określiła, jak wykonywać loty w rosyjskiej przestrzeni
niesklasyfikowanej. I dla naszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych też
jest jedno zalecenie. Wszystkie uwagi zamieściliśmy w raporcie. Ja nie
usprawiedliwiam ani Federacji Rosyjskiej, ani załogi...

Pan znowu o załodze. Przecież to nie mjr Protasiuk miał dokonywać uzgodnień dyplomatycznych.
-
Załoga, jak napisaliśmy, nie miała wystarczająco dużo czasu na
przygotowanie się do lotu. Dostali karty podejścia takie, jakie były.

A kto właściwie zadecydował, że ci wszyscy ludzie polecą naraz jednym samolotem?
- Prezydent, tworząc listę. Tak mi się wydaje.

Prezydent określił typ samolotu?!
-
Przepraszam. Chodzi o kancelarię. Kancelaria Prezydenta tworzyła listę
gości. Został przygotowany skład delegacji i wybrano samolot Tu-154M.

Ale
kto go wybrał? Przecież w Kancelarii Prezydenta pracują politycy,
prawnicy itp. Oni nie muszą odróżniać tupolewa od F-16 ani mieć pojęcia o
lotniskach w Rosji.

- W clarisie występował już samolot Tu-154M.

Twierdzi Pan, że kontrole pana Inspektoratu w specpułku były tylko wycinkowe. Może powinno być ich więcej?
- Kwestie kontroli omawiałem już na konferencji prasowej podczas prezentacji raportu końcowego.

Mówił
Pan, że głównym zadaniem Inspektoratu są kwestie związane z badaniem
wypadków lotniczych. Ale w regulaminie MON mowa jest o "kontroli
bezpieczeństwa lotów w lotnictwie Sił Zbrojnych RP i realizacji zadań
profilaktycznych po zaistniałych zdarzeniach lotniczych w lotnictwie
państwowym".

- I o co pan pyta?

Sytuacja przecież się
nie poprawiła. Były dwa samoloty, w tym jeden w remoncie. Teraz jest
tylko jeden. Były dwie pełne załogi. Teraz, można powiedzieć, półtora.
Ci ludzie są tak samo wyszkoleni. Ciągle nie ma też instrukcji po
polsku...

- Nieprawda. Ten pułk jest teraz zupełnie inny. Kadra została wymieniona...

Ma Pan na myśli to, że jest o cztery osoby mniejsza?
-
Jest już decyzja o rozformowaniu 36. specpułku. Wcześniej z pomocą
rosyjskiego instruktora przywracano uprawnienia załogom Tu-154M. To jest
właśnie prawidłowe postępowanie. Nie mieliśmy dobrego instruktora w
Polsce, wobec czego załogi przeszły szkolenie kabinowe w Moskwie, po
czym doświadczony instruktor rosyjski zaczął wznawiać im nawyki. To była
dobra droga.

Może i dobra. Ale to, co odtworzono, to taki sam poziom wyszkolenia, jaki mieli wcześniej, w kwietniu ubiegłego roku.
- Uprawnienia załogom Tu-154M przywracano poprawnie przy udziale doświadczonego rosyjskiego instruktora.

Rosyjski
instruktor nadrobił w ciągu kilku miesięcy zaniedbania całych lat, o
jakich pisze raport Pana komisji? To polscy instruktorzy przez lata nie
umieli ich wyszkolić, a zjawia się ktoś z Moskwy i już umieją latać tak
jak trzeba?

- Proszę nie iść w takim kierunku! Po co pan idzie w
takim kierunku? O tym, jak wznawiać uprawnienia załóg Tu-154M, decydował
36. specpułk. Przecież nie mieliśmy instruktora. Skąd mielibyśmy go
wziąć?!

Nie chodzi mi przecież o jego narodowość. Nie wierzę,
że tak poważny i głęboki kryzys jednostki - w takim stanie przedstawia
ją raport - można było zażegnać dzięki sprowadzeniu z Rosji jednego
instruktora.

- Prace mające na celu poprawienie stanu jednostki
podjęto jak najszybciej. Zawieszenie uprawnień i wznawianie ich przez
instruktora rosyjskiego było jednym z elementów planu poprawy sytuacji w
pułku. Ja leciałem tym samolotem podczas lotów specjalnych,
prowadziliśmy prace według programu, który założyliśmy, żeby mieć
wsparcie dla tez naszego raportu, i nie bałem się wsiąść. Pierwsze
zalecenia dla specpułku były już w sierpniu 2010 roku. Przedstawiliśmy
wykryte przez nas nieprawidłowości. Nowy dowódca Sił Powietrznych zaczął
działać nawet wcześniej, żeby poprawiać procedury. Także działania szły
szerokim frontem. Ich owocem jest nowy regulamin lotów, który wszedł w
życie w tym roku.

Proszę powiedzieć, co ma zrobić oficer
średniego szczebla: dowódca eskadry, pułku, ktoś z Dowództwa Sił
Powietrznych, kto dostaje coraz więcej zadań do wykonania, a brakuje mu
środków, ludzi, czasu, pieniędzy itd.?

- Meldować o trudnościach swojemu przełożonemu.

A jeśli to pozostaje bez reakcji? Przełożeni, zamiast interweniować, okazują niezadowolenie, irytację...
-
Proszę pytać tych, którzy mają takie dylematy. Ja w takiej sytuacji
nigdy się nie znalazłem. Poza tym przedstawia pan obraz, który nie jest
obrazem całych Sił Zbrojnych.

Nie wiem, czy całych, ale kiedy się czyta ten raport, to wydaje się, że to zasadnicza sprawa, a Pan nie ma nic do powiedzenia.
-
Kwestie, o które pan pyta, zostały poruszone w raporcie. Nie wydaje mi
się, żeby Inspektorat był instytucją za to odpowiedzialną.

Skutki
dla bezpieczeństwa lotów były tragiczne. A oficerowie specpułku byli
właśnie w takiej konfliktowej sytuacji. Na przykład płk Tomasz Pietrzak z
tego powodu odszedł z wojska.

- Tak zdecydował. Ja jestem od badania zdarzeń lotniczych i formułowania zaleceń.

O
kontroli w eskadrze An-28 (Bryz) mówił Pan, że nie zakończyła się
wynikiem pozytywnym. Czyli, jak rozumiem, samoloty te powinny przestać
latać do czasu usunięcia nieprawidłowości. Tymczasem w innym miejscu
stwierdził Pan, że to była ocena "dostateczna". To ma zupełnie inny
wydźwięk.

- To była kontrola pracy starszego inspektora
bezpieczeństwa lotów pułku. Zostało wystawionych co najmniej pięć ocen
dostatecznych. Zgodnie z przyjętymi w Instrukcji o działalności
kontrolnej w Siłach Zbrojnych kryteriami. To nie była piątka, tylko
trója. To miałem na myśli, mówiąc, że nie była pozytywna.

Dziękuję za rozmowę.

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110809&typ=po&id=po15.txt

Maryla

------------------------------------------------------

Stowarzyszenie Blogmedia24.pl

 

avatar użytkownika Wojciech Kozlowski

3. "Medialnej piany nabito dosyć."

Nabito dosyc, ale widocznie nie dosyc dla pani Joanny Wiorkiewicz, ktorej cytuje "paskudny głupiomądry rozum" kaze zadawac "dobre" pytania.

No coz agenci dezinformatorzy bez uzytecznych idiotow sa niczym.

Wojciech Kozlowski